Wstałam z siebie znowu po
południu, chciałam później, ale kręgosłup mnie mdlił od niekonsumpcyjnego
leżenia, choć leżenie niekonsumpcyjne powinno być na wagę złota, a nie jest.
Wstałam z siebie znów z myślą, że wolałabym umrzeć i że nie zamówię dziś pizzy,
chyba że za pomocą tuby, bo wyłączyli mi telefon za niepłacenie rachunków. Za
płacenie nie lubili mnie nawet. Nawet ich nie znam. Szyby miałam umyć, ale co
tam…Ram nie trzeba, bo nie widać nic przez nie. Odkręciłam nad wanną duszę po
zakręconym śnie, polała się krew, zapieniła krzywda. Wyszłam do przedpokoju i
zgodnie z zaleceniami dla dyskopatów wyciągnęłam myśli pod sufit i rozluźniłam
jego sklepienie, by z niego waliło mi w twarz przygnębieniem. Fluidem ze
słoiczka pokryłam resztę dnia, która jeszcze mi została. Jestem po
czterdziestce, muszę pudrować moje dni, bo siebie to nie ma sensu, gdy myśli
się o śmierci nawet przy porządkowaniu komody. Poukładałam według kolorów
koronkowe staniczki, których nikt mi nie rozpinał i nie zsuwał kciukiem
ramiączka z mojego martwego przyzwyczajenia do samotności, do klaustrofobii w
życiu. Ciasne moje ciało nie wypuszcza mi nawet języka do drugiego pokoju.
Granice mnie we mnie, sama jestem granicą, linią czerwoną dla ciebie.
Niejednokrotnie odzywam się do lustra, bo jest codziennie oblegane przeze mnie.
Robię do niego głupie miny, pokazuję język, bo w lustrze ponoć mieszka diabeł,
ale
jest mało istotny w tym układzie. Układ jest jeden; Bóg i ból, wszyscy wokół
tego tańczą. Nie będę się dziś czesać, wjadę jednośladem w konwenanse i wyjdę
rozczochrana z grzebieniem we włosach. Na stole leży kartka z tekstem: „chcę,
żebyś zawsze się uśmiechała”, więc uśmiecham się i ścieram łzę, trzęsą mi się
ręce i trzęsie się spodek pod herbatę, moment wzruszenia ogarnia czajnik, który
aż gwiżdże, a pralka trzęsie się na wirowaniu. Podpisane: „Twój dentysta”. Jest
mój, ktoś chce być mój. Może założę do niego na wizytę zielony stanik, kolor
nadziei, nadziei, że go ze mnie zedrze na opłakanym bólem fotelu. Nie widziałam
go od trzech lat, bo odkąd nie stać mnie na plomby światłoczułe, on nie ma
czułości do mojego pustego konta. Wysłał firmową kartkę, bo ponoć gorzej mu się
wiedzie. Biedak, napsuł tylu ludziom nerwy. Przegoniłam z kanapy konika polnego
wielkości kota i usiadłam zmęczona paroma minutami nie śmierci. Ładny ten
konik, zieleń malachitu i policzki pyzate jak u chomika. Piękny konik, naprawdę
piękny, wręcz polny. Pukanie do drzwi. Licho niesie sąsiada.
-
Dzień
dobry, sąsiadko. Robię remont i nosi się po klatce. Widzi jak brudna podłoga?
-
Widzi –
odpowiadam
-
I
rozumie, że jak będzie łazić to będzie roznosić?
-
Rozumie.
-
To ja z
zapytaniem takim i po prośbie do niej w osobie jednej. Mogę kierować?
Kiwam głową .
-
Czy
mogłaby nie wychodzić z domu przez trzy tygodnie i nie zawracać gitary?
-
Przez
trzy tygodnie?
-
Sądzę,
że tak. Trzy tygodnie powinny mi wystarczyć.
-
Dobrze,
nie wyjdę.
-
No to
niech się zamknie i uszczelni drzwi watą albo szmatą, co tam ma, żeby u niej
pył nie osiadł. A co tam w ogóle słychać, bo tak nie było okazji…
-
Kartkę
dostałam, żebym się uśmiechała…
-
Tak, a
od kogo?
-
Od
mojego dentysty.
-
Ta to
zawsze wie, jak się ustawić. Dentysta to może wyciągnąć…
-
No, ze
mnie trzy lata temu wyciągnął całą pożyczkę, potem kredyt. Dziadem przez niego
jestem…
-
Nawet?
No to dobrze, dobrze, że sobie jakoś w życiu radzi…
-
Nie
radzi sobie!!!
-
Kto?
-
Ja sobie
nie radzi!!!
-
Chyba
„nie radzę”, czemu pani tak niepoprawnie mówi?
-
No bo
pan tak mówi!
-
Jak?
-
No w tej
formie bezosobowej.
-
No, w
bezosobowej, a jak mam mówić, przecież znamy się tylko na „dzień dobry”?
-
Eeeeee
-
Eeeee i
już wysiadła z dyskusji…Ty, Styna, ten ćwok z płytkami to kiedy będzie? Zajrzał
w głąb swojej żony.
-
Słuchaj,
raz dwa trzy baba Jaga patrzy, ćwok dzwonił przed chwilą, że już jadą.
-
Styna,
załóż bryle, bo znów walniesz się na kasie, a ćwokowi teraz płacimy przy
odbiorze
-
Słuchaj,
raz dwa trzy baba Jaga patrzy, nie walnę się. A czemu ona podsłuchuje?
-
A
ta…,ona nie ma co z tapczanem w domu robić. Do widzenia się pani.
-
Do
widzenia się.
-
Bez
„się”.
Wracam do mojej kuchni bez zobowiązań,
by wypruć z siebie samotność nad umywalką szeroką, bo ją dopasowałam do mojego
sumienia i do czuwania nad światem, do zraszania ziemi – planety wszystkich
ludzi. Walenie do drzwi.
-
Niech
natychmiastowo, raz dwa trzy baba Jaga patrzy, nie patrzy tak na mnie tylko na
pogotowie zadzwoni. Waldka ćwok pobił, jakieś porachunki hydrauliczne…To gorsze
niż zaraza. Wskaże telefonicznie płat czołowy jako uszkodzenie i zamknie się.
-
Ja mam
odcięty telefon, a komórki nie mam.
-
Jak tak,
raz dwa trzy baba Jaga patrzy, to sponsoringowana stomatologicznie, ale
udzielić pomocy Waldkowi z rozbitym płatem czołowym, to nie! Ja go nie
ruszałam, bo nie tykam leżących, ale jak się okaże, że jeszcze potyliczny
rozbity to na raz dwa trzy baba Jaga patrzy, niech się strzeże.
Trzasnęła drzwiami. Mnie trzasnął
przeciąg. Nic dziwnego, że poszłam odpisać dentyście.
Pomyślałam, że to musi być
szczerze…”Oby Szanowny Pan Dentysta zawsze zamiast kawy, zalewajki pił i parzył
trzy razy tę samą torebkę herbaty”. Zamyśliłam się; biegłam teraz z osłami
przez stepy i pagórki. Czułam pot w ich sierści, szaleństwo myśli. Zęby osłów
połyskiwały od blend - a - med cavity protection , wielki wór mosznowy, w
którym nie zagnieździła się nawet śladowa wiagry. Wracam do siebie przez dziurę
w wyobraźni i zmieniam „trzy razy” na „cztery razy”, i dopisuję jeszcze by
jednego dropsa ssał na raty przez tydzień…Moment zawahania i zamiast „łączę
wyrazy szacunku” piszę „raz dwa trzy baba Jaga patrzy” bo mi imponuje wszelkie
krejzolowanie, w tym Styśki też. List napisany, trzeba wysłać. Wkładam grzebień
w nieczesane włosy, w rozbiegany wzrok nic się włożyć nie da, a roztargnione
roztargnienie to fajans a nie porcelana. Tylko kompot czereśniowy rozcinam
nożem, którym chciałam pchnąć w brzuch świata, by nie wydawał już na świat,
chciałam przebić tą wielką macicę skurczem apelującą o nowonarodzonych. Po co
karmisz nas istnieniami skulonymi od oślepiającego słońca, przygarbionymi od
dźwigania tego daru, z paraliżem oddechu od pchnięć naszych ojców, z depresją
oddechu od braku tych pchnięć, z histerycznym oddechem od pchnięć nie naszych
ojców, z zażenowanym oddechem od pchnięć znajomych; kuzynów znad morza, stryjów
z gór, sąsiadów klatkowych z naszych osiedli, braci naszych ojców, przełożonych
w pracy naszych ojców. I z tego rozcięcia mojego kompotu czereśniowego robi się
połówka jabłka lśniącego czerwienią jakby dotknął je sam Bóg i drzemka po
obiedzie, na którym był kompot czereśniowy. Zamykam drzwi i zbiegam z
grzebieniem, z krzykiem, z nadchodzącą starością, z przyszłością na świerszcze
grające nad moim klimakterium. I wchodzę tą rozłożystą drogą na pocztę, w
której kolejki jak penisy raz rosną raz maleją. Ściskam w kieszeni różaniec, bo
boję się poczty, boję się listów i przesyłek poleconych, boję się dentystów i
kredytów nie do spłacenia, boję się całe życie. A teraz też boję się, że
wypadnie mi grzebień z włosów jak mleczny ząb, a mojego taty już nie ma i kto
będzie klaskał w ręce i powtarzał „moja mała szczerbucha”. Dlaczego nie
godziłam godnie w to wielkie żarłoczne życicho, gdy mknęło na nartach w
czarnych jak sadza goglach jutra i tylko raz mi machnęło, żebym sobie poszła.
-
Myśli
pani, że może dojść do czwartego rozbioru Polski. To hipotetyczne rozważania,
ale proszę się wypowiedzieć…
Dama
w pocztowym okienku w stylu George Sand ślini znaczki obrzmiałym jęzorem czarno
– białej krowy.
-
Ja nie
oglądam telewizji, radia nie słucham, bo jestem dziadem i mi wszystko
poodcinali…
-
Czwarty,
to może nie, raz dwa trzy baba Jaga patrzy – Styna pobiera rentę za babcię –
ale piąty to całkiem prawdopodobne i mało realne.
-
Malinowe
dumle wtedy będą tylko w sprzedaży, może nawet nieoblane czekoladą, strach
pomyśleć.
-
Nie
wiem, jakie będą dumle, wiem, że ryżem już nie sypną…
-
Tak,
tak. Tak będzie, proszę pani, sodoma i gomora…
-
No, tej
pani to nie grozi, z dentystą gdzieś na Tajlandii się skryją, taki mamy
patriotyzm.
-
Kto to
ten dentysta?
-
Raz dwa
trzy baba Jaga patrzy, fagas tej pani…
Wykrzywia
usta jakby ukąsiła ją pszczoła albo dwie pszczoły, bo jakby rój, to nie
przeżyłaby.
-
To ta
pani ma dentystę swego, a biadoli, że dziadem jest.
„Dentysta”
wypowiada jak „konfesjonał”, „komunia”, „jednia duszy i ciała przez spełnienie
i poprzez wypełnienie” a jest dopiero godzina czternasta.
-
Ale co
ma dentysta kochany do…
-
Proszę
pani, Styna wcina się bezwzględnie, codziennie jej liściki przesyła, żeby
caluśki czas uśmiechnięta była, taki figlarz zadurzony w naszej sąsiadce.
-
To
pierwszy raz po trzech latach…
-
Prawdziwej
miłości nie zniszczy korozja tej ziemi i rdza tej poczty, raz dwa trzy baba
Jaga patrzy.
-
Amen –
odpowiada uzależnienie od dumli bananowych i czekoladowych – a list na drugi
raz niech rozczesze przed wysłaniem, bo się skołtunił i jak grzebień wypadnie,
serce King Konga przestanie bić.
Na
schody wchodzi mi się ze szkarłatną literą na sumieniu, na płaczu. Z gwiazdą
Dawida na piersiach, na wargach. Z planem i żyletką na przeguby drogi krętej,
tego unicestwienia
bez
grzechów żadnych, bo co mnie ma obchodzić grzech pierworodny. Kiedy to było?
Nikt już o tym nie pamięta. To jak widzieć yeti. Ślady na śniegu nad ranem, nad
rozłożystym stokiem, dobro i zło
szklanej kuli poza świadomością wodza.
-
Miała
nie nieść!!!
Waldek
z zabandażowanym łbem jest gorszy niż zlot samurajów i wygłodzonych wilków.
-
Miała
nie nieść się jak ta kura!!! Miała uszanować wolę. Trzy tygodnie to jest tak
dużo, tak wiele od tłuka do kartofli wymagam?! Trzy tygodnie to jest nic w
skali życia, to jest mignięcie i ona miała przez te trzy tygodnie na nocniku
siedzieć i durnia kleić. I się zgodziła! I co? I nosi piach teraz, tynk nosi,
szpachlę i klej do kafelek po całej klatce schodowej!
-
Była
wysłać list na poczcie…
-
Wiem,
sam wysłałem ją po rentę staruchy i z listem do skarbówki. Dlaczego jest taka
niewdzięczna, taka jurna i przedsiębiorcza, i jak mi łeb bandażują, i nie mam
jej na oku to sobie swawoli jak brzdąc podczas leżakowania w przedszkolu?!
-
Przykro
mi, że ten ćwok pana pobił…
-
Zaraz,
zaraz, jak dla niej to pan ćwok, a nie ćwok! Mówi w tej chwili o moim jedynym
rodzonym bracie i dotyka w tym momencie całego mojego sacrum, mojej krwi.
Podważa sens mojego pojawienia na tym padole i obraża, bardzo obraża, oj,
obraża, obraża, ćwoków starszych czyli matkę moją i ojca mego. Przekreśla te
chwile beztroskiej młodości, szaleńczych uniesień nad wodorostami Łyny i
radosnych wypraw w czwórkę do lasu, żeby mamusi pomóc zrzucić 40 kilogramów
nadwagi. Co mój ojciec miał innego zrobić, odciąć ją od boczku i smalcu? No co,
co miał zrobić?!
-
Nie, no
tak, ja przepraszam, przepraszam…Już nie będę się nosić, obiecuję.
-
Niech
nie nosi się więcej i odejdzie już w swoje komnaty…
Pochylił
się nad paczką morelowej fugi i studiował opis producenta. Weszłam w swoją
szafę i przeszłam na tamtą stronę. Moja awaryjna kryjówka. Sposób na siebie, w
mojej transcendencji własnej. Mój szum jest tylko szumem moim, jestem wolna od
szumu ulicy. Metafizyka nieumiejętności
stąpania z drugim człowiekiem po ulicy, po obiedzie, po buty, po nic, dla samej
przyjemności. Już mnie nie ma. Już mnie nie ma. Grzebień wypadł.