Rozglądając się po świecie stajemy się
świadkami intronizacji dwóch prawd głównych; pierwsza z nich - nie do
uniknięcia śmierć wszystkiego, co się urodziło oraz atanaza tego, co zostało
stworzone. Druga to ekstrakt egzystencji
– zabezpieczenie i ochrona kodu genetycznego. Niestety nic ważniejszego
nie ma, choć z naszego punktu widzenia i przez pryzmat naszej konkretnej i
jednostkowej sytuacji może to wyglądać zupełnie inaczej. Ale nasza konkretna i
jednostkowa sytuacja zostanie zasypana ziemią i przykryta niepamięcią kolejnych
pokoleń. A tych było całe mnóstwo z ich naręczem spraw i codzienności do utraty
tchu. Nie znamy nawet ich imion, ale wiemy, że to oni przekazali nam gen. Zapis
kodu genetycznego to największy i bezcenny skarb, jaki człowiek dostaje i jakim
większość świadomie bardziej, mniej lub w ogóle, dzieli się przekazując go
potomnym. Nazywając swoje dziecko naszym skarbem głosimy prawdę objawioną, gdyż
dziecko jest naszym genem i w jego życiu płonie nasze życie, więc nie umieramy
całkowicie, gdy umieramy. Co się dzieje dalej z tą niezwykłą energią
wypełniającą nasze ciała, która sama w sobie jest nieśmiertelna, gdyż nie jest
materią, co? Ziemski survival niestety tej odpowiedzi nam nie udziela. Trwają
spekulacje, domysły, przeczucia i wizje a religia jest jak dotąd
najskuteczniejszym lekiem na prymarny i egzystencjalny strach. Prędzej czy
później należy oswoić się z myślą, że najszczerszą odpowiedzią, jaka kiedykolwiek
istniała i istnieć będzie jest : nie wiem. „Nie wiem” nie jest obarczone
emocją, doświadczeniem, legendą. „Nie wiem” jest szczere i bardzo pojemne
jednocześnie. „Nie wiem” to człowiek, droga, napotkani ludzie. My tak bardzo
nie wiemy, nie wiemy rozpaczliwie i to „nie wiem” staramy się zagłuszyć,
ścieśnić lub zdusić, bo „nie wiem” traktujemy jako własną słabość, nieudolność,
nieporadność. A „nie wiem” było na początku i „nie wiem” będzie na końcu. To
nieśmiertelna odpowiedź. Niezależnie od wiary i doktryn religijnych koherentnym
staje się porządek, harmonia i równowaga; awangardowo ujmując - obieg dobrej i
złej energii. W konsekwencji dobro zwycięża, a zło zostaje pokonane. Dylatacja
czasu oraz inercja ciała i myślenia anarchizują jednak spełnienie. Ofiarowane
bezinteresownie dobro wróci do nas w trzecim pokoleniu, ale dla Wszechświata
jest oczywiste, że dobro powróciło, napłynęło do kodu genetycznego, co nie musi
oznaczać tego samego ciała, tego samego człowieka.
Tak naprawdę nigdy nie
umiemy przy swoich licznych ograniczeniach odróżnić powrotu zła, od osobistego
i niezbędnego doświadczenia, czy też kary za grzechy. Spornym i dyskusyjnym pozostaje,
na ile Pan Bóg nas doświadcza, a na ile dostajemy to, co daliśmy; co wyszło od
naszego kodu genetycznego, istoty karmy wcieleń. Niezależnie od naszych
poglądów; każdy bierze życie w swoje ręce i stara się na co dzień nie myśleć o
sprawach powyższych, a w naszej kulturze żyje się tak jakby śmierć w ogóle nie
istniała. O śmierci się milczy, o własnej śmierci, oczywiście. Chociaż z natury
swojej jesteśmy zaprogramowani na dużo lżejszy odbiór wszelakich nieszczęść niż
radości bliźniego. Łatwiej pochylamy się nad człowiekiem dotkniętym mocniej niż
my przez los niż cieszymy się ze spektakularnych sukcesów znajomego. Jako
społeczeństwo szybciej zjednoczmy się w obliczu narodowej tragedii niż docenimy
należycie wkład ludzi, którzy o tym narodzie stanowią. Człowiek ma niską
odporność psychiczną na sukces kogoś innego, choć swój własny sukces również i
czasami ponosi jak porażkę (a nie odnosi) i w efekcie niektórzy mają wyjątkową
ochronę, że sukces nie jest im dany, bo oznaczałby ich człowieczy koniec. Można
łaskawie przyjąć wybitne osiągnięcia naukowe Stephena Hawkinga znając jego
biografię i tym samym kalectwo bez zawiści, zazdrości i złośliwych komentarzy a
nawet po ludzku cieszyć się z jego kolejnych osiągnięć i książek, bo jest aż
tak dramatycznie, że aprobata tu wręcz
pożądana. Powalająca uroda kobiety obejdzie się bez kąśliwych uwag, jeśli
niewiasta ma niskie IQ. Wtedy przedstawicielki tej samej płci wyduszą z siebie
„no ładna, ale głupia”. „Głupia” musi być dodane obligatoryjnie, bo inaczej „ładna”
nie przejdzie przez gardło. Jeśli ktoś jest ładny, mądry, inteligentny, zdolny,
pracowity, bogaty; jest tak naprawdę skazany na samotność, bo większość jego
„przyjaźni” to przyjaźnie zawodowe, polityczne lub inne układowe, ale taki
człowiek jest przynajmniej mentalnie wykluczony ze środowiska. Przeszkadza,
razi, podpala frustracje. Im bardziej jego walory są niezwykłe tym gorzej dla
niego. I jeszcze miłość, której nie można kupić nawet za euro ani zerwać z
drzewa, więc jeśli do tego ów człowiek jest szczęśliwie zakochany, zasięg
nienawiści niebezpiecznie się powiększa.
Niemniej jednak ze szczęśliwymi
związkami człowiekowi XXI wieku nie za bardzo wychodzi, więc samotność jest
bardziej prawdopodobna. Literatura balsamem dla duszy nie jest, bo ideałem
współczesnego kochanka jest Christian Grey – sadysta o gołębim sercu. Wrażliwy
psychopata, który na widok sinej ręki od kajdanek u swojej kochanki –
masochistki kupuje jej kosztowną bransoletkę. Niewiarygodne, ale ta, ponad dwa
tysiące stron licząca, trylogia napisana językiem bez polotu i jakiekolwiek ogłady
literackiej przyniosła E.L. James fortunę, choć czytelników, w słownikowym
znaczeniu tego pojęcia, już nie ma. Wyginęli, została garstka ocalałych. Reszta
to odbiorcy produktu, a „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, „Ciemniejsza strona Greya”
i „Nowe oblicze Greya” stanowią produkt a nie książkę, bo nie ma w nich
wartości artystycznych ani bynajmniej wnoszących do literatury. Fakt,
woluminowi najbardziej pomógł teledysk „Love me like you do” (Ellie Goulding),
na drugim miejscu film z Dakotą Johnson i Jamiem Dornanem, a na trzecim
internetowe fora z łzawymi wpisami o wielkości i skali uczucia, naparzającego
skórzanym japońskim pasem i smagającego szpicrutą partnerkę, 27-letniego
przystojnego multimilionera. Przemiana zaś dziewicy w wyrafinowaną, czerpiącą
radość z przemocy fizycznej, bohaterkę książki staje się wzorem dla niektórych
kobiet, być może pozostających tylko w sferze marzeń o ordynacie Michorowskim naszych
czasów. Pocieszające jedynie jest to, że Christian Grey wyparł przynajmniej
czasowo z żeńskich umysłów poszukujących wrażeń, humanitarnego wampira Edwarda
Cullena (pił krew zwierząt), dla którego kobiety rezygnowałyby nawet z bycia
człowiekiem. Wampir czy sadysta, a może po prostu dominujący nad Isaurą Leoncio
Almeida (sprzed trzydziestu lat brazylijski tasiemiec); tak czy owak
niezależnie od czasów, fabuły i czegokolwiek model jest pod jednym względem
identyczny, a mianowicie książę jest zawsze na białym koniu. Inaczej mówiąc,
żeby bajka zaistniała dla grzecznych i niegrzecznych dziewczynek, facet musi
być dziany, problem finansowy nie istnieje. Co za zgrzyt? Bez pieniędzy żyć się
nie da, a praca to główna składowa dnia; praca i związane z nią problemy,
zobowiązania finansowe, ściągające sen z powiek kredyty, ogólne zmęczenie i
wyczerpanie z tym związane – nie dotyczą bohaterów tych kręgów. Taki Cullen na
przykład; za darmochę żywi się zwierzątkami w pobliskim lesie, więc do
supermarketu po dropsa nie pójdzie, zgrzewki piwa nie kupi, a ubrania może mieć
z ubiegłych stuleci, bo moda ponoć wciąż powraca. Jednym słowem inwestycja
udana; grosza na niego nie ma sposobności wydać, do tego jeszcze nie choruje.
Czytadła czytadłami, ale ignorować ich wpływu na życie też nie można, bo takich
czasów z szeroko pojętym photoshopem chyba jednak jeszcze nie było. I nie rozchodzi
się o photoshop zdjęć, ale życiorysów. Nieprawdziwość wszystkiego i życie we
wszechobecnej ułudzie.
Magiczną liczbą XXI wieku jest 12. Tyle wynosi minimalny
czas pracy człowieka normalnego. Nieudacznicy, mięczaki i niedostosowani
pracują marne 8 godzin. Jeśli chce się być kimś w towarzystwie, mówi się o 12
godzinach pracy zawodowej, po której wraca się do domu z trojgiem uroczych dzieciaczków
odebranych z dodatkowych zajęć po szkole. Świetny kontakt z dziećmi (całą
trójką) daje szanse ogarnięcia problemów ich wieku i spraw szkolnych już w
drodze do domu. W domu obowiązkowo obiad świeżo ugotowany z trzech dań. Po
obiedzie zmywanie, pranie i sprzątanie oraz dopilnowanie odrobionych lekcji
pociech. Po ich kąpieli i pójściu do łóżek upojny długi seks małżeński w
erotycznej bieliźnie w woni kadzidełek i tzw. klimie. Rano obligatoryjnie chleb
z wypiekacza na kanapki dla domowników. Potem basen, siłownia, kosmetyczka,
manicure i pedicure, fryzjerka, stylistka, solarium, masaż, maleńkie spa, no i
praca zawodowa – te 12 godzin. W weekendy dochodzi praca w ogródku – sadzenie i
pielenie, nawożenie i strzyżenie, zakupy na cały tydzień, grillowanie z
przyjaciółmi, wożenie dzieciaków na dodatkowy czwarty język ( bo dwujęzykowe
dzieciaki to już siara) i judo (porządne dziecko umie porządnie walczyć). Dla
panów piwko z meczykiem, dla pań wielkie wędrówki po galeriach handlowych w
poszukiwaniu czegoś wystrzałowego. W zasadzie 12 godzin pracy dobre jest dla
szanujących się kobiet, mężczyzna powinien troszkę rozbudować zajmowanie się
trzema firmami o jakieś 4 godzinki, bo przecież przy 16 godzinach na dobę też
będzie miał świetny kumplowski kontakt z trójką dzieci i bezawaryjne wzwody na
widok wyrzeźbionego ciała swojej żony.
Trudno w to uwierzyć, jak to się stało,
ale stało się i model człowieka zahetanego (bez rejestracji w słownikach
polszczyzny ogólnej) jako przejaw kampu jest wzorem dla ludzkości naszych
czasów. Nikt nie śmie zaprzeczyć, nikt nie krzyknie „król jest nagi” a bez
Pitagorasa i tak wiadomo, że doba liczy 24 godziny. Wirus się rozprzestrzenia i mutuje; w sieci
(w której te osoby są aktywne wiele godzin dziennie przy takim grafiku zajęć
jak powyżej) panie zamieszczają nowe wpisy z kolejnymi dyplomami ukończonych
kursów i szkoleń, zdjęcia nowych potraw wyglądających jak z luksusowych
restauracji. Przyrządzenie jednego takiego posiłki zgodnie z tym, co piszą,
zajmuje kilka godzin, ale one mają na to czas po 12 godzinach pracy i kolejnych
godzinach opieki na dziećmi i domem. Pozorna otwartość i dostępność utorowana Internetem
stworzyła mega hipokryzję. Najbardziej zakłamane czasy w historii są również odpowiedzialne za zanik przyzwoitości. To
całkowita legalizacja grafomanii. Publikowanie utworów, które jeszcze paręnaście
lat temu nie miałyby szans ujrzenia promieni światła. Teraz towarzystwa wzajemnej
adoracji afirmują bohomazy nie licząc się z niczym. Otwieram stronę i czytam
grafomański wiersz człowieka, który nazywa siebie poetą. Pod nim liczne
komentarze: „dziękuję”, „wiesz, co myślę o twojej twórczości, jesteś wielki”,
„czekałam cały wieczór, aż się odezwiesz”, „to się nazywa sztuka”, etc. Po czym
otępiały od wysiłku i emocji twórca badziewia przemawia: „dziękuję wam
wszystkim. Kocham Was. Jutro napiszę kolejny wiersz”. To bardzo bardzo
niebezpieczne czasy, których konsekwencji nie sposób przewidzieć. Parę dni temu
spotkałam się z Bożeną i Mirkiem. Są przegranym małżeństwem od ponad dziesięciu
lat, bo pracują po 8 marnych godzin dziennie i mają Antka – kilkulatka bez
perspektyw. Antek bawi się drewnianymi klockami po ojcu – to w zasadzie wyrok i
jednocześnie piętno. Bożena i Mirek są okredytowani - te dwa pokoiki, w których siedzimy z
pochylonymi głowami nad ich przechlapanym losem. Ledwie starcza im od
pierwszego do pierwszego, co oznacza brak szans na tablet dla Antka. Chłopak
pójdzie do zerówki nieprzygotowany czyli nieotabletowany. „Zniszczą go” - Mirek
uderza pięścią w stół i wychodzi z pokoju. „Słuchaj” - szepcze do mnie Bożena -
„Antek nie mówi po angielsku”. W jej oczach widzę łzy.
Cóż, nie zatrzaskuj przede
mną telefonu, Panie, gdy na progu oczekującym wciąż tkwię, choć skończyły mi
się już żetony i słowa.