środa, 24 kwietnia 2019

Komandosi


                   Rozglądając się po świecie stajemy się świadkami intronizacji dwóch prawd głównych; pierwsza z nich - nie do uniknięcia śmierć wszystkiego, co się urodziło oraz atanaza tego, co zostało stworzone. Druga to ekstrakt egzystencji  – zabezpieczenie i ochrona kodu genetycznego. Niestety nic ważniejszego nie ma, choć z naszego punktu widzenia i przez pryzmat naszej konkretnej i jednostkowej sytuacji może to wyglądać zupełnie inaczej. Ale nasza konkretna i jednostkowa sytuacja zostanie zasypana ziemią i przykryta niepamięcią kolejnych pokoleń. A tych było całe mnóstwo z ich naręczem spraw i codzienności do utraty tchu. Nie znamy nawet ich imion, ale wiemy, że to oni przekazali nam gen. Zapis kodu genetycznego to największy i bezcenny skarb, jaki człowiek dostaje i jakim większość świadomie bardziej, mniej lub w ogóle, dzieli się przekazując go potomnym. Nazywając swoje dziecko naszym skarbem głosimy prawdę objawioną, gdyż dziecko jest naszym genem i w jego życiu płonie nasze życie, więc nie umieramy całkowicie, gdy umieramy. Co się dzieje dalej z tą niezwykłą energią wypełniającą nasze ciała, która sama w sobie jest nieśmiertelna, gdyż nie jest materią, co? Ziemski survival niestety tej odpowiedzi nam nie udziela. Trwają spekulacje, domysły, przeczucia i wizje a religia jest jak dotąd najskuteczniejszym lekiem na prymarny i egzystencjalny strach. Prędzej czy później należy oswoić się z myślą, że najszczerszą odpowiedzią, jaka kiedykolwiek istniała i istnieć będzie jest : nie wiem. „Nie wiem” nie jest obarczone emocją, doświadczeniem, legendą. „Nie wiem” jest szczere i bardzo pojemne jednocześnie. „Nie wiem” to człowiek, droga, napotkani ludzie. My tak bardzo nie wiemy, nie wiemy rozpaczliwie i to „nie wiem” staramy się zagłuszyć, ścieśnić lub zdusić, bo „nie wiem” traktujemy jako własną słabość, nieudolność, nieporadność. A „nie wiem” było na początku i „nie wiem” będzie na końcu. To nieśmiertelna odpowiedź. Niezależnie od wiary i doktryn religijnych koherentnym staje się porządek, harmonia i równowaga; awangardowo ujmując - obieg dobrej i złej energii. W konsekwencji dobro zwycięża, a zło zostaje pokonane. Dylatacja czasu oraz inercja ciała i myślenia anarchizują jednak spełnienie. Ofiarowane bezinteresownie dobro wróci do nas w trzecim pokoleniu, ale dla Wszechświata jest oczywiste, że dobro powróciło, napłynęło do kodu genetycznego, co nie musi oznaczać tego samego ciała, tego samego człowieka. 
                  Tak naprawdę nigdy nie umiemy przy swoich licznych ograniczeniach odróżnić powrotu zła, od osobistego i niezbędnego doświadczenia, czy też kary za grzechy. Spornym i dyskusyjnym pozostaje, na ile Pan Bóg nas doświadcza, a na ile dostajemy to, co daliśmy; co wyszło od naszego kodu genetycznego, istoty karmy wcieleń. Niezależnie od naszych poglądów; każdy bierze życie w swoje ręce i stara się na co dzień nie myśleć o sprawach powyższych, a w naszej kulturze żyje się tak jakby śmierć w ogóle nie istniała. O śmierci się milczy, o własnej śmierci, oczywiście. Chociaż z natury swojej jesteśmy zaprogramowani na dużo lżejszy odbiór wszelakich nieszczęść niż radości bliźniego. Łatwiej pochylamy się nad człowiekiem dotkniętym mocniej niż my przez los niż cieszymy się ze spektakularnych sukcesów znajomego. Jako społeczeństwo szybciej zjednoczmy się w obliczu narodowej tragedii niż docenimy należycie wkład ludzi, którzy o tym narodzie stanowią. Człowiek ma niską odporność psychiczną na sukces kogoś innego, choć swój własny sukces również i czasami ponosi jak porażkę (a nie odnosi) i w efekcie niektórzy mają wyjątkową ochronę, że sukces nie jest im dany, bo oznaczałby ich człowieczy koniec. Można łaskawie przyjąć wybitne osiągnięcia naukowe Stephena Hawkinga znając jego biografię i tym samym kalectwo bez zawiści, zazdrości i złośliwych komentarzy a nawet po ludzku cieszyć się z jego kolejnych osiągnięć i książek, bo jest aż tak dramatycznie, że aprobata tu wręcz  pożądana. Powalająca uroda kobiety obejdzie się bez kąśliwych uwag, jeśli niewiasta ma niskie IQ. Wtedy przedstawicielki tej samej płci wyduszą z siebie „no ładna, ale głupia”. „Głupia” musi być dodane obligatoryjnie, bo inaczej „ładna” nie przejdzie przez gardło. Jeśli ktoś jest ładny, mądry, inteligentny, zdolny, pracowity, bogaty; jest tak naprawdę skazany na samotność, bo większość jego „przyjaźni” to przyjaźnie zawodowe, polityczne lub inne układowe, ale taki człowiek jest przynajmniej mentalnie wykluczony ze środowiska. Przeszkadza, razi, podpala frustracje. Im bardziej jego walory są niezwykłe tym gorzej dla niego. I jeszcze miłość, której nie można kupić nawet za euro ani zerwać z drzewa, więc jeśli do tego ów człowiek jest szczęśliwie zakochany, zasięg nienawiści niebezpiecznie się powiększa. 
                 Niemniej jednak ze szczęśliwymi związkami człowiekowi XXI wieku nie za bardzo wychodzi, więc samotność jest bardziej prawdopodobna. Literatura balsamem dla duszy nie jest, bo ideałem współczesnego kochanka jest Christian Grey – sadysta o gołębim sercu. Wrażliwy psychopata, który na widok sinej ręki od kajdanek u swojej kochanki – masochistki kupuje jej kosztowną bransoletkę. Niewiarygodne, ale ta, ponad dwa tysiące stron licząca, trylogia napisana językiem bez polotu i jakiekolwiek ogłady literackiej przyniosła E.L. James fortunę, choć czytelników, w słownikowym znaczeniu tego pojęcia, już nie ma. Wyginęli, została garstka ocalałych. Reszta to odbiorcy produktu, a „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, „Ciemniejsza strona Greya” i „Nowe oblicze Greya” stanowią produkt a nie książkę, bo nie ma w nich wartości artystycznych ani bynajmniej wnoszących do literatury. Fakt, woluminowi najbardziej pomógł teledysk „Love me like you do” (Ellie Goulding), na drugim miejscu film z Dakotą Johnson i Jamiem Dornanem, a na trzecim internetowe fora z łzawymi wpisami o wielkości i skali uczucia, naparzającego skórzanym japońskim pasem i smagającego szpicrutą partnerkę, 27-letniego przystojnego multimilionera. Przemiana zaś dziewicy w wyrafinowaną, czerpiącą radość z przemocy fizycznej, bohaterkę książki staje się wzorem dla niektórych kobiet, być może pozostających tylko w sferze marzeń o ordynacie Michorowskim naszych czasów. Pocieszające jedynie jest to, że Christian Grey wyparł przynajmniej czasowo z żeńskich umysłów poszukujących wrażeń, humanitarnego wampira Edwarda Cullena (pił krew zwierząt), dla którego kobiety rezygnowałyby nawet z bycia człowiekiem. Wampir czy sadysta, a może po prostu dominujący nad Isaurą Leoncio Almeida (sprzed trzydziestu lat brazylijski tasiemiec); tak czy owak niezależnie od czasów, fabuły i czegokolwiek model jest pod jednym względem identyczny, a mianowicie książę jest zawsze na białym koniu. Inaczej mówiąc, żeby bajka zaistniała dla grzecznych i niegrzecznych dziewczynek, facet musi być dziany, problem finansowy nie istnieje. Co za zgrzyt? Bez pieniędzy żyć się nie da, a praca to główna składowa dnia; praca i związane z nią problemy, zobowiązania finansowe, ściągające sen z powiek kredyty, ogólne zmęczenie i wyczerpanie z tym związane – nie dotyczą bohaterów tych kręgów. Taki Cullen na przykład; za darmochę żywi się zwierzątkami w pobliskim lesie, więc do supermarketu po dropsa nie pójdzie, zgrzewki piwa nie kupi, a ubrania może mieć z ubiegłych stuleci, bo moda ponoć wciąż powraca. Jednym słowem inwestycja udana; grosza na niego nie ma sposobności wydać, do tego jeszcze nie choruje. Czytadła czytadłami, ale ignorować ich wpływu na życie też nie można, bo takich czasów z szeroko pojętym photoshopem chyba jednak jeszcze nie było. I nie rozchodzi się o photoshop zdjęć, ale życiorysów.              Nieprawdziwość wszystkiego i życie we wszechobecnej ułudzie. 
                   Magiczną liczbą XXI wieku jest 12. Tyle wynosi minimalny czas pracy człowieka normalnego. Nieudacznicy, mięczaki i niedostosowani pracują marne 8 godzin. Jeśli chce się być kimś w towarzystwie, mówi się o 12 godzinach pracy zawodowej, po której wraca się do domu z trojgiem uroczych dzieciaczków odebranych z dodatkowych zajęć po szkole. Świetny kontakt z dziećmi (całą trójką) daje szanse ogarnięcia problemów ich wieku i spraw szkolnych już w drodze do domu. W domu obowiązkowo obiad świeżo ugotowany z trzech dań. Po obiedzie zmywanie, pranie i sprzątanie oraz dopilnowanie odrobionych lekcji pociech. Po ich kąpieli i pójściu do łóżek upojny długi seks małżeński w erotycznej bieliźnie w woni kadzidełek i tzw. klimie. Rano obligatoryjnie chleb z wypiekacza na kanapki dla domowników. Potem basen, siłownia, kosmetyczka, manicure i pedicure, fryzjerka, stylistka, solarium, masaż, maleńkie spa, no i praca zawodowa – te 12 godzin. W weekendy dochodzi praca w ogródku – sadzenie i pielenie, nawożenie i strzyżenie, zakupy na cały tydzień, grillowanie z przyjaciółmi, wożenie dzieciaków na dodatkowy czwarty język ( bo dwujęzykowe dzieciaki to już siara) i judo (porządne dziecko umie porządnie walczyć). Dla panów piwko z meczykiem, dla pań wielkie wędrówki po galeriach handlowych w poszukiwaniu czegoś wystrzałowego. W zasadzie 12 godzin pracy dobre jest dla szanujących się kobiet, mężczyzna powinien troszkę rozbudować zajmowanie się trzema firmami o jakieś 4 godzinki, bo przecież przy 16 godzinach na dobę też będzie miał świetny kumplowski kontakt z trójką dzieci i bezawaryjne wzwody na widok wyrzeźbionego ciała swojej żony. 
                  Trudno w to uwierzyć, jak to się stało, ale stało się i model człowieka zahetanego (bez rejestracji w słownikach polszczyzny ogólnej) jako przejaw kampu jest wzorem dla ludzkości naszych czasów. Nikt nie śmie zaprzeczyć, nikt nie krzyknie „król jest nagi” a bez Pitagorasa i tak wiadomo, że doba liczy 24 godziny.  Wirus się rozprzestrzenia i mutuje; w sieci (w której te osoby są aktywne wiele godzin dziennie przy takim grafiku zajęć jak powyżej) panie zamieszczają nowe wpisy z kolejnymi dyplomami ukończonych kursów i szkoleń, zdjęcia nowych potraw wyglądających jak z luksusowych restauracji. Przyrządzenie jednego takiego posiłki zgodnie z tym, co piszą, zajmuje kilka godzin, ale one mają na to czas po 12 godzinach pracy i kolejnych godzinach opieki na dziećmi i domem. Pozorna otwartość i dostępność utorowana Internetem stworzyła mega hipokryzję. Najbardziej zakłamane czasy w historii są również  odpowiedzialne za zanik przyzwoitości. To całkowita legalizacja grafomanii. Publikowanie utworów, które jeszcze paręnaście lat temu nie miałyby szans ujrzenia promieni światła. Teraz towarzystwa wzajemnej adoracji afirmują bohomazy nie licząc się z niczym. Otwieram stronę i czytam grafomański wiersz człowieka, który nazywa siebie poetą. Pod nim liczne komentarze: „dziękuję”, „wiesz, co myślę o twojej twórczości, jesteś wielki”, „czekałam cały wieczór, aż się odezwiesz”, „to się nazywa sztuka”, etc. Po czym otępiały od wysiłku i emocji twórca badziewia przemawia: „dziękuję wam wszystkim. Kocham Was. Jutro napiszę kolejny wiersz”. To bardzo bardzo niebezpieczne czasy, których konsekwencji nie sposób przewidzieć. Parę dni temu spotkałam się z Bożeną i Mirkiem. Są przegranym małżeństwem od ponad dziesięciu lat, bo pracują po 8 marnych godzin dziennie i mają Antka – kilkulatka bez perspektyw. Antek bawi się drewnianymi klockami po ojcu – to w zasadzie wyrok i jednocześnie piętno. Bożena i Mirek są okredytowani -  te dwa pokoiki, w których siedzimy z pochylonymi głowami nad ich przechlapanym losem. Ledwie starcza im od pierwszego do pierwszego, co oznacza brak szans na tablet dla Antka. Chłopak pójdzie do zerówki nieprzygotowany czyli nieotabletowany. „Zniszczą go” - Mirek uderza pięścią w stół i wychodzi z pokoju. „Słuchaj” - szepcze do mnie Bożena - „Antek nie mówi po angielsku”. W jej oczach widzę łzy.
Cóż, nie zatrzaskuj przede mną telefonu, Panie, gdy na progu oczekującym wciąż tkwię, choć skończyły mi się już żetony i słowa.