Każde inteligentne dziecko
reaguje na rozwód rodziców, niezależnie od wieku, stresem, gdyż struktura
rodziny zostaje rozerwana. Pomijam całkowicie przyczyny, które doprowadzają
dwoje ludzi na salę sądową oraz wszelkie dywagacje mające przybliżyć sytuację
przed i po rozwodzie w domu; jak będzie lepiej i czy będzie lepiej. Nie ma
rozwiązań Salomonowych, zawsze ktoś będzie cierpiał, ponieważ rozwód nie jest
przekazaniem znaku pokoju. Nawet jeśli odbywa się z szeroko pojętą klasą, nolens volens, musi zakończyć się
nieodwracalnym rozcięciem. Jak bardzo ludzie chcieliby nawzajem się oszczędzić;
na sali rozpraw następuje symboliczne stwierdzenie zgonu małżeństwa i równie
symboliczny pogrzeb tegoż małżeństwa jako podstawowej komórki rodzinnej. Rozpad
tej komórki zostanie przekazany w spadku dzieciom i wnukom. Truizmy głoszone
potomkom „dla was nic się nie zmienia” stanowią krople uspokajające sumienie i
samopoczucie rodziców, ulegających ułudzie, że na nich problem się kończy. To
oczywiście hipokryzja, bo problem od nich się zaczyna i ta rodzina, która od
nich pochodzi, z nich została spłodzona, dostanie karmę rozwodowego miecza. Nie
histeryzujmy, od tego się nie tyje, ale i nie bagatelizujmy, że nie ma to
znaczenia. Rodzina została rozbita i nie można już jej posklejać, przynajmniej
w tradycyjnym rozumowaniu. Ja osobiście nie uważam, by mój rozwód był tylko moją
porażką życiową. Byłabym zakłamaną suką, gdybym tak powiedziała. Rozwód jest
moją życiową klęską, choć musiał nastąpić. Nie uniosłam dość krzyża, nie
podołałam, nie udało mi się. Rozwód jest świadectwem braku konsekwencji i
odpowiedzialności, jakbyśmy tego nie nazwali. I choć powody i winy wiele by w
tym miejscu wyjaśniły, nic nie zmienia faktu, że jeśli zawiera się związek
małżeński na całe życie a później z tego wycofuje to jak mawiają młodzi „nie
jest fajnie”.
Rozpady związków stają się
niemalże codziennością, ludzie już na to nie reagują. Pamiętam, że w dniu
mojego rozwodu, postanowiłam, zgodnie z zaleceniem psychologów, nie tłamsić w
sobie emocji i poinformowałam o tym fakcie zaprzyjaźnioną osobę. Byłam
zdumiona stanem psychicznym tej osoby bardziej niż swoim własnym, bo w
odpowiedzi usłyszałam, że ludzie mają gorsze problemy w życiu. Z całą pewnością
ludzie mają gorsze problemy, ale może mają lepszych przyjaciół… Odechciało mi
się skutecznie zwierzeń, jakoś musiałam się ogarnąć właśnie ze względu na moje
dorosłe dziecko, które bardzo przeżyło formalny rozpad rodziny, choć
nieformalnie rodzina nie funkcjonowała dużo wcześniej.
Recepty, jak zbudować szczęśliwą
rodzinę, niestety, córce dać nie potrafię ani wskazać przykładu ze spiżu.
Małżeństwa z wielkich filmowych miłości
też nie gwarantują szczęśliwej rodziny. Nie znam większej miłości, zresztą z
żadnego filmu, książki, życia jak miłość mojego brata. Z góry mówię, że gdybym
miała zakochać się z taką siłą jak mój brat to dziękuję, ale nie… Miłość Marka
była jak śmierć, była śmiercią, całkowitym zabiciem siebie po kawałku. Niestety
faza zakochania nie trwała zgodnie z uczonymi traktatami kilka lat (najczęściej
trzy), ale kilkanaście. Ten wirus wywołał wszystkie objawy chorobowe i trzymał
się 15 lat, mimo że powikłania tej choroby dotknęły wiele osób znajdujących się
obok i zniszczyły niejedno życie. Sznyty po próbach samobójczych na obu rękach zabliźniały
się na leje i rowy, bo tak były głębokie. Nie wiem jak to możliwe, że takie
były symetryczne, choć Marek był praworęczny. Był, bo umarł już dawno, chudszy
o 30 kilogramów. Dziwnie wyglądał z tak niską wagą przy swoim prawie 190 cm
wzrostu. Do końca życia próbował grać, bo był muzykiem, ale nie dawał rady
utrzymać już pałeczek w rękach (perkusista). Rozwodził się z jedną i tą samą
kobietą dwa razy, żenił się z jedną i tą samą kobietą dwa razy. Za drugim razem
małżeńskim zdecydowali się na dziecko, które miało scementować ich
autodestrukcję, bo chyba nie rodzinę. Oczywiście nic to nie dało, były
natomiast inne próby odebrania sobie
życia. Po drugim rozwodzie uzależnienie od żony Marek przeniósł na uzależnienie
od alkoholu. Pił, żeby zapomnieć. Tak mówił, ale kłamał, bo po jego śmierci
dowiedziałam się, że do końca do niej dzwonił… Pamiętam bezradność i bezsilność
moich rodziców. Pamiętam ich brak czasu dla mnie, ponieważ Marek i jego
nieludzka miłość zajęły cały dom, każdą przestrzeń. Wykończyły mojego ojca,
który przez wiele lat próbował dotrzeć do mojego brata, który przebywał w innym
wymiarze i nawet na chwilę nie zstępował na ziemię. Marek bowiem umarł już w
momencie, gdy zobaczył swoją przyszłą żonę, bo strzała Amora była zatruta.
Potem tylko udawał, że żyje.
Bez strzały Amora, ale po
przejściach poznała moja znajoma swojego drugiego męża. Nie było niespania,
niejedzenia, sterczenia pod balkonem. Paradoksalnie rozwód nastąpił w innym
miejscu, by scalone ciała przetrwały w jednym. Krystyna któregoś dnia poprosiła
mnie o pomoc w uszyciu zasłon z zakupionej wcześniej beli materiału. Ze
spuszczoną głową, powoli poszłam do nielubianych krawieckich robótek, bo
przecież taka jest rola kobiety, nawet tej z literatury. Nie odmierzyłyśmy
jeszcze jednej zasłony, gdy Krystyna oznajmiła, że ma poważny problem z mężem.
W łagodnej postawie z nożyczkami w jednej, a szpilkami w drugiej ręce,
postanowiłam nieasertywnie jej wysłuchać. Sprawa, zdaniem znajomej, nadająca
się na fabułę kryminału, dla mnie funta kłaków warta. Mirek wrócił po pracy
kwadrans później niż zwykle (tu twarz narratora lodowata, niemal arktyczna) i
przyniósł nowy sweter w modny wzorek… Dalej nic nie było. Czekałam, jak
czytelnicy tego tekstu, na dalszy rozwój wypadków, ale nie nastąpił. W dużym
uproszczeniu facet po pracy wstąpił do sklepu i kupił sweter. Widziałam ten
zakup, mogę jedynie dodać, że modny wzorek to nadużycie. Sweter normalny dla
ludzi, brązowy. Zdaniem Krystyny to był znak. Facet zaczyna mącić, mataczyć, ma
kogoś na boku, dla kogo stroi się w anilanę, szuka wymówek, by nie być z Krychą…
Jej dopowiadanie i dobudowanie do czynności zakupu swetra było jak kosmos
nieskończone i zbyt wielkie, by mój mózg mógł to pojąć. Mijały godziny. Długie
godziny. Rosło napięcie. Bela materiału niewzruszona. Zasłon uszytych brak.
Kryśka w rumieńcach. Jej ciśnienie niepokojąco rośnie. Podtyka mi pod nos
zwinięty sweter Mirka jako dowód, że chłop chędoży, że przyrodzenie go nosi, że
głowa siwieje a coś tam mu szaleje. Nie miałam żadnych szans na dialog. To był
monolog, który zakończył histeryczny płacz. Wyjąc do żyrandola, Krystyna
zapowiedziała autorytatywnie, że jutro idą z Mirkiem oddać do sklepu ten łach
(brązowy sweter męski ze wzorkiem, ponoć modnym) a potem idą razem (razem
wielką literą) do innego sklepu kupić odpowiedni sweter dla Mirosława.
Małżeństwo polega na tym, głosiła nadal znajoma od zasłon, że wszystko robi się
razem i spędza się ze sobą każdą (każdą wielką literą) chwilę. W przeciwnym
razie jest rozwód. Tego dnia oczywiście już nic nie zrobiłyśmy jako krawcowe
amatorki, więc umówiłyśmy się na inny dzień. Owego innego dnia drzwi otworzyli
mi razem, Krystyna i Mirosław, uśmiechnięci i gotowi do wspólnego szycia
zasłon. On był w nowym, brązowym swetrze, kupionym razem w innym sklepie.
Tamten „be” sweter został zwrócony. Ten, z dużo lepszej anilany i w dużo
lepszym brązie jest dlatego taki, bo wybrała go żona. Z czasem zaczęli razem
chodzić po bułki, rzucili swoje prace i zajęli się wspólną firmą, razem
odbierali telefon i wybuchali śmiechem w tym samym momencie. By być razem
zrezygnowali ze swojej tożsamości, zatracili wszystkie indywidualne cechy. W
sensie społecznym ich małżeństwo nie miało żadnego sensu, bo z dwóch organizmów
powstał jeden o dwóch nosach. Musieli rozwieść się sami ze sobą, odłączyć ja od
ja, odkleić od własnych życiowych kręgosłupów, rozszczepić na tyle, by nie móc
ogarnąć realistycznie własnej osoby. Umarli bardzo krótko po sobie. Ich
małżeństwo polegało na wchłonięciu siebie do końca.
Ciotka Alicja mawiała, że
rozwód zawsze wisi w powietrzu i można go wyczuć na odległość. Opowiadała, że
odwiedziła kiedyś swojego brata i zobaczyła nieposkładane pranie. Już wtedy
wiedziała, że brat się rozwiedzie (co nastąpiło po kilku latach), bo kobieta,
która nie składa prania, coś knuje…
Nie znam się na życiu. Ani
przed, ani po rozwodzie, ale w nieposkładane pranie i męskie brązowe swetry
jakoś nie wierzę.