Podróż do Izraela zaczęła się załamaniem słońca na mojej purpurowo rudej bluzce. Pierwszy raz leciałam samolotem, pierwszy raz pogoniłam strach do wiewiórczej dziupli, pierwszy raz oglądałam poduszki na niebie. Ale głos pilota rozciął moje widoki na niebo i na piekło.
-Mamy awarię. Nie jesteśmy w stanie jej usunąć, musimy lądować.
Nagle okazało się, że ludzkie głosy w rozpaczy są bliźniaczo podobne do zwierzęcych. Stworzenia boskie w rozhuśtanych ramionach Pana, zdane na jego wolę, odległe od dystynkcji i salonowego szmeru.
-Nie mamy miejsca na lądowanie. Za 60 sekund zginiemy wszyscy. Pomódlcie się.
W plebiscycie na najpopularniejszą modlitwę w sytuacjach utraty życia za 60 sekund zwycięża „Ojcze Nasz”. Wyglądam przez okno szukając jakiegoś wyjścia. Widzę białe plastikowe schody. Zamieniam się w kangura i już tkwię przy pilocie. Proponuję mu zeskakiwanie po schodach. Byleby niżej ziemi, żeby upadek nie był tak ciężki. Samolot zeskakuje po schodkach jak baletnica po menopauzie. Gigant na jednej nóżce schodek po schodku. Na ostatnim stopniu okazuje się, że czekają na nas inne białe plastikowe schody, tym razem z poręczą i ozdobione białymi plastikowymi łabędziami. Samolot skacze około godziny, może dwóch i doskakuje do samej ziemi. Tam jednak wychodzi na jaw, że to był tylko sen, że samolot rozbił się w ciągu 60 sekund. Wszyscy zginęli oprócz mnie. Rozglądam się po kilometrach zgliszczy i wyjącej pożogi.
- To niemożliwe, zeskakiwaliśmy po schodkach.
- Żydzi to umiłowane dzieci Pana Boga - odpowiada mi czarnoskóry strażak. I wiem, że to nie Izrael. Rozbiliśmy się, gdzie popadło i jestem teraz nigdzie. Co jest prawdą: białe schody z nieba na ziemię, czy fotel ze mną wyrzucony przez okno? Uciekam przed ludźmi, przed trumną podróży, trochę przed sobą. Biegnę do plaży, na której stoi jeden blok. Wchodzę na pierwsze piętro. Tutaj będę mieszkać. Biorę łopatę wielką jak w filmie ”Kevin sam w domu” i odśnieżam swój balkon. Wyrzucam śnieg, a w nim kilka zapomnianych kasztanów z jesieni. Przy mnie wyrasta facet, znam go z telewizji - to Filemon Swobodziński i mówi mi, że jestem aresztowana za dorzucanie śniegu do globu ziemskiego oraz za zaatakowanie go twardymi kasztanami. Mówiąc to, ściąga żółtą czapkę z wielkim seledynowym kulfonem na czubku. Na jego łysej pale widać pięć guzów po pięciu moich kasztanach.
- Co pani na to?
- Nie wiedziałam, że jest pan łysy.
Spoglądam na morze, na wielką plażę i jedną malutką balustradkę ze starego balkonu, która znajduje się na piaszczystym brzegu ni przypiął ni przyłatał. Przy balustradzie stoi szczupła, wiotka babcia w chustce w wielkie czerwone truskawki. Ma błyszczące kaloszki w kolorze spóźnionej zieleni. Wołam na nią, żeby przyszła mi pomóc, ale mnie nie słyszy. Proszę Swobodzińskiego, żeby przyniósł mi megafon. Zdyszany i spocony wbiega po minucie z gigantycznym megafonem.
- Halo, babciu! Niech no babcia przyskika do mnie. Mam duży problem ze Swobodzińskim i jego łysą pałą!
Swobodziński wtrąca:
- Z guzami na głowie...
Doskakuję do megafonu:
- Na łysej...
Ale Filemon wyszarpuje mi megatubę. Babcia odwraca się, rozpoczyna się bieg ratownika z filmu „Słoneczny patrol”. Biust Pameli Andersson, bicepsy jak żabie łydki, wielkie pożółkłe gacie do kolan, trywialny uśmiech. Poprawia chustkę i krzyczy:
- Lecę do ciebie!
- To moja znajoma babcia. Zaraz tu będzie - tłumaczę Swobodzińskiemu.
- Nigdy nie widziałem takiej babci - mówi z zazdrością.
- A ja nigdy nie widziałam takich wielkich gaci!
Największe pantalony świata są już przy mnie na pierwszym piętrze. Tłumaczę babci problem. Filemon spuszcza z tonu. Galoty robią swoje. Umawiamy się do
studia telewizyjnego na następny dzień. Będzie publiczne przesłuchanie. Idziemy z babcią pod rękę. Wyczuła, skubana, powagę chwili - założyła garnitur i krawat. W dłoni szklanka ze sztuczną szczęką. Pisk silikonu w jej piersiach wskazuje na godzinę 13.30. To teraz. W studiu szukamy redaktorki zajmującej się problemami ludzi usuwających śnieg z balkonów. Ma doświadczenie w tym zakresie, ponad dwadzieścia lat pracy, wiele wygranych spraw na rzecz usuwających. Prywatnie jest związana z człowiekiem usuwającym śnieg z balkonu i walczącym na rzecz uciśnionych - usuwających.
- To ktoś, kto może się przydać - rzecze babcia i podwiązuje mocno chustkę na głowie.
- Te truskawy na chustce pasują babci do garnituru - próbuję być miła.
- Dziękuję bardzo - w odpowiedzi babcia wyrzuca szczęki jak w pamiętnym horrorze Spielberga, całe szczęście bezzębne. Choć szklanka w zasięgu dłoni...Oczekiwana redaktorka już jest. Upycha nas jak ciuchy do pomieszczenia gospodarczego. Wśród szczotek, szmat i past rozprawiamy nad moją szansą w sprawie ze Swobodzińskim. Pukanie do drzwi. Jakaś para prosi nas o wpuszczenie. Są zainteresowani prawem polskim dotyczącym usuwania śniegu z balkonów.
- Niech słuchają - zgadzamy się.
Redaktorka patrzy przez dziurkę od klucza.
- Mamy Swobodzińskiego na karku! Stoi za drzwiami i rośnie pięć centymetrów na minutę!
Cała nasza pięcioosobowa zwarta paczka barykaduje drzwi. Babci zsuwa się chustka z głowy. Chłopak chwyta babcię za pierś Andersson. Jego dziewczyna daje mu w twarz. Ja daję w twarz dziewczynie, bo depcze mi po czółenkach. Redaktorka ma orgazm w tym momencie a Filemon Swobodziński jest już prawie w naszym pomieszczeniu. Jednocześnie odprawia pogrzeb sznaucera kolegi. Wciska nogę między nasze drzwi. Ma elegancko wygoloną łydkę. Słyszę jego podniosły głos:
- Był dobrym sznaucerem. Pozostawił po sobie całe podwórko kundli i trzy suki w ciąży. Będzie go nam brakowało.Redaktorka po orgazmie leży jak kawał flaka wśród mopów i środków przeciw kurzowi. Dziewczyna grozi chłopakowi odświeżaczem powietrza, że to już koniec. Babcia zakłada sztuczną szczękę.
- Musimy pojechać na wyższe piętro - mówi poprawiając sobie zęby i wciska mopa w kijek.
- To nie winda, to pomieszczenie gospodarcze - rozanielonym głosem śpiewa redaktorka tuląc pastę BHP do serca.
- To nie jest winda! To nie jest winda!
Babcia wpada w panikę.
- Byłam pewna, że to winda. Nigdy nie weszłabym do pomieszczenia gospodarczego. Boże, ratuj!
Osuwa się po ścianie. Wygładzam jej truskawki na chustce, poprawiam krawat.
- Babciu, twój nowy gajerek się wygniecie - staram się odwrócić jej uwagę.
- Chromolę to - beznamiętnym głosem Bernarda Ładysza oznajmia babcia.
- Przepraszam, czy ja się mogę wtrącić...
Myślę, że chłopak - tym razem - w mordę dostanie ode mnie.
- Ja popieram głodujących w Etiopii i tę jedną babcię. Uważam, że prawo nakazuje powiadomić stare rupiecie z biustem Pameli Andersson, że nie są w windzie!
- Synu, pomóż mi się podnieść - zwraca się do niego babcia.
- Chcemy windy! Żądamy windy! Mamy konstytucyjne prawo do windy!
Redaktorka z oczami rozbieganymi jak u Quasimodo podchodzi do mnie.
- Oni mają rację. Myśleli, że to winda, a nie pomieszczenie gospodarcze. Musimy ich wypuścić.
- Ale na zewnątrz stoi Filemon wielki jak World Trade Center - jestem przerażona.
- Tak, a za nami tłum; cała armia sklonowanej pary i babci. Co wybierasz?
Redaktorka nie pamięta już o orgazmie. Maluje sobie usta w lusterku, profesjonalna jak zwykle.
- Jak oni się sklonowali? - nic nie rozumiem.
- Mopem i zapachem pomieszczenia gospodarczego - tłumaczy rzeczowo kobieta. Redaktorka nie ma na sobie już szarego uniformu, ale czarną suknię sylwestrową i sznur białych pereł. Za pięć minut ma swój taniec z Leszkiem Molderem w sali balowej. Kręcą program telewizyjny na 31. grudnia. Tracę przytomność. Odzyskuję dopiero w szpitalu. Zrobiono mi tam stos badań, z których wynika, że mam kamicę nerkową od picia morskiej wody bez filtra i od tej pory już nigdy nie będę mogła wieszać firanek.