Ocean widziany nocą z
okna samolotu jest odpowiedzią na odwieczne pytanie dziecka jak wygląda piekło.
Piekło to mroczna i zimna otchłań oceanicznej mazi. Dno, które nie ma dna i
zdoła pomieścić wszystkie dusze świata, jeśli tylko na to zasłużą. Metaforyczne
określenia ogni piekielnych to jęzory morskich potworów, które kąsają i dźgają
pośmiertne przerażenia czyniąc temperaturę bólu wysadzającą wszelkie minusowe
amplitudy głębin. Głęboką nocą Bóg na niebie zapala miliony stuwatówek, aby
mógł dokładnie obserwować ciemności, do których mkną istnienia nie najlepsze w
klasie. Takie, do których życie nie dotarło albo nie miało podejścia. Jednym
słowem niesubordynowani, opóźnieni w rozwoju, nie nadążający za programem
edukacyjno – egzystencjalnym.
Przelot nad
nieszczęsnym oceanem prowadził inicjujący pilot. Jakby mało było mojego
strachu. Na lotnisku żegnali nas znajomi opowiadający o katastrofie lotniczej,
z której jako nieliczni ocaleli. Ich samolot miał awarię właśnie nad oceanem,
prawdopodobnie najgorsze miejsce do wszelkich awarii. Im udało się w kapokach
doczekać pomocy. Od tamtej pory mają fobię i musieli przeprowadzić się pod sam
koktajl, dlatego że leczenie tej fobii polega na bezustannym przebywaniu po
każdym posiłku głównym w koktajlu. W związku z powyższym rozmowa przeszła na
tematy lodów twarogowych i paschy.
-
To musi być nudne, dzień w dzień koktajl – orzekła moja
córka.
-
Tak – potwierdził znajomy w ceglastym berecie z
pomponem pamiętającym twarz Edwarda Gierka i Todora Żiwkowa – czasami, ale
rzadko zdarzy się jakiś wyczesany kawałek z dużą ilością bakalii i pokrojonej
galaretki oblany likierem kawowym, ale to rzadkość.
-
A ja tam lubię koktajl – wtrąciła żona tego w berecie,
z włosami tlenionymi - jak za Wiesława Gomółki - wodą utlenioną w szklanych
butelkach – ja to tak lubię sobie pojeść - uzasadniała i jednocześnie upychała
zwoje swojego brzucha jak pergamin w Bibliotece Aleksandryjskiej w grube
rajtuzy kupione za 3 zł na targu u Ruskich...
Na pokładzie
samolotu była atmosfera pałacowa, takie wersalskie klimaty, dużo przepychu i
kosztowności. Kibelek w tiulach, zastawy szczerosrebrne z twarzą Walta Disneya,
sztućce z wetkniętym ludzikiem na czubie. Cały golusieńki tylko czupryna
purpurowa i pokaźna. Taki królewski wypas. Podoba mi się najbardziej to, że
siedzenia pasażerów ustawione są jak siedzenia pilotów, że stewardesy nie mają
prawa bytu, że każdy może wstać i pójść do kuchni, że posiłki są na sali
balowej, do których się specjalnie przebieramy. Miły człowiek, który uczy na
pokładzie samolotu etykiety już od ośmiu lat z hakiem, pokazał mi oddaloną od
wzroku ludzkiego komnatę, która zamykana była na sześć zamków – dwa gerdowskie,
dwa tradycyjne i dwa z gumy do żucia. W owej komnacie załoga hodowała
tajemniczy kwiat gigantycznych wielkości o urodzie nie do pisania. Kwiat
umieszczony był w porcelanowej donicy w dwa słonie – jeden słoń był seledynowy
z koralami na szyi i biegł wesoło przed siebie, drugi słoń to barwa mocny
fiolet, zamyślony, oparty na łokciu, patrzy w bliżej nieokreśloną przyszłość.
Łodyga kwiatu jest prawie pod sufit, przy czym na jego wysokości jakby się
załamuje i do podłogi opada wielki kielich jak suknia sylwestrowa dla żony tego
w berecie. Kolorystyka róż, liliowy i wrzosowy mienią się ze sobą w perłowej
poświacie i jestem pewna, że to jest właśnie któryś z cudów świata pierwszej
dziesiątki.
W miarę upływu lotu
stwierdzam, że specyficzny układ siedzeń ma swoje plusy i opasłego minusa.
Plusy są takie, że rajcują chmury rozpryskujące się na szybie przed moim nosem
i że nie wiem czemu, ale im dłużej tak siedzę tym bardziej upewniam się, że
jestem Dalajlamą i że ciuszki mi się nawet zmieniają na takie jak Dalajlama
nosi...A minus jest taki, że łapię fatamorganę i przed chwilą widziałam jak
rozbijamy World Trade Center, jak tłamsimy jednym skrzydłem biust Statuy
Wolności. W zasadzie już wierzę, że latamy po miastach i zniżamy się do
rozwalania warzywniaków i strącania kobietom moherowych czapek z głowy.
Postanawiam więc wyjść z mojego ciała i przenieść się samiutką duszyczką do
kościoła na nabożeństwo, żeby poczuć się lepiej. Natrafiam akurat na kazanie,
podczas którego ksiądz dokonuje ekskomuniki biednej myszy kościelnej.
-
Zakazuje się obywatelce myszy kościelnej przekraczać
progu kościoła – głosi ksiądz – niech się mysz nie waży pod pozorem i bez
pozoru głowę kościelnym kątom zawracać!!!
-
Ale tak nie można – przeciskam się przez nieruchomy
tłum – co ona takiego zrobiła?
-
I niech się nie waży nikt w obronie uciskanej myszy
stawać – ksiądz gniewnym wzrokiem pokazuje, że to odnosi się do mnie.
Wypadam przed kościół i nawołuję z
woreczkiem po drażach o wsparcie dla myszy kościelnej, którą dopiero co
spotkała tragedia. Ludzie drwią ze mnie i wyzywają od grzeszników. Pierwszy
grosz do woreczka po drażach wpada od żebraka, który klęczy najbliżej mnie.
Później cała chmara żebraków galopuje jak przed pożarem tylko po to, by rzucić
garścią miedziaków w worek po drażach. Mysz zostaje ocalona od śmierci głodowej
i poniewierki.
-
Masz tu na żarcie, taki start, później jakoś sobie
poradzisz – wciskam myszy pełen wór szmalu.
-
Chodź z nami, w naszych kartonach znajdzie się dla
ciebie miejsce – mysz bierze pod rękę żebraków i wszyscy znikają w zaułkach
litości.
Powracam do swojego ciała, ale za parę minut znów miraż mnie dopada,
więc przenoszę się do wielkiego domu handlowego Klif w Gdyni Orłowie i tam
postanawiam szerzyć misję ochrony ludzkości przed złymi mocami. Nabywam w
sklepie H&M paletę małych kolczyków na sztyft przedstawiających pajączki z
czerwonym korpusikiem i zaczajam się pod sklepem z modą Orsay'a. Po około
dwudziestu minutach ( dopiero!) wyłania się pierwsza klientka...
-
Dla pani w srebrnych bucikach na szczęście – z
okrzykiem wikinga rzucam się na kobitkę, powalam ją i wbijam kolczyk w ucho –
przez dwa tygodnie zalewać wodą utlenioną, a wszystko będzie dobrze!
Jestem szczęśliwa, niosę ludziom
pomoc, a oni tak się cieszą. Przy mnie ustawia się kolejka pań z różowymi
reklamówkami od Orsay'a, a ja dokonuję odczyniania zła, aż do momentu
wyczerpania zapasów, czyli koniec pajączków na plastikowej palecie oznacza mój
powrót na pokład samolotu. Akurat w samą porę, bo jest kolacja. W sukni
kształtu i koloru banana sunę na wielką salę. W drzwiach kelner daje mi pokaźny
pakiet sztućców i prosi o pokwitowanie.
-
Układaj noże od największego do najmniejszego –
instruuję córkę.
-
Dlaczego tak? – pyta kierownik sali zmiany kolacyjnej.
-
To proste – wyjaśniam – największy nóż jest do nogi
wołu, każdy mniejszy do mniejszej zwierzyny i tak ostatni malutki nożyk jest do
żabiej łydki.
-
Pani nie zna podstawowych zasad etykiety zastawy
stołowej.
-
Ty chamie, ćwoku, prostaku – nie pozostaję dłużna i
grożę mu ogonem banana.
-
Pani w bananie miała rację – wtrąca mężczyzna z drugiej
strony stołu, postury gruźlika – ja dostałem wielką nogę nieogolonego, nawet
starego wołu i taki tasak jest jak najbardziej odpowiedni – mówiąc to wsuwa
sobie owłosiony kawał do ust, z których spływa krew jak zbyt długo stojąca
herbata.
Myślę o tym człowieku, że to równy
koleś i postanawiam, po wyplątaniu nogi z ogona banana, zawrzeć z nim bliższą
znajomość, ale niestety gdy unoszę ponownie wzrok, mężczyzny już nie ma, a noga
wołu jest taka samotna. Wychodzę z sali, by poszukać go, bo odczuwam dziwny
niepokój, jak w każdy tłusty czwartek, że nie dostanę już pączków. Ale zanim
zdołałam się za nim gruntowniej rozejrzeć, sensacyjna wiadomość obiegała już
korytarze samolotu. Młody niedoświadczony pilot stchórzył lecąc wiele godzin
nad czarną plamą oceanu i postanowił zawrócić. Tak więc lecimy teraz nie do
przodu, ale do tyłu, wracamy nie chcąc wracać, cofamy się, mimo że nasze serca
wołają „go on”. Prawie że tam byliśmy i czuliśmy już smak. Gorąca czekolada na
znikającej w dali tacy.
-
Niech się pani tak nie przejmuje – miła staruszka
bierze mnie za rękę – pilot zostanie za to ukarany, kwiat to załatwi...
-
Jak to? – to jest moment, kiedy ja naprawdę już nic nie
rozumiem.
-
Ten piękny różowo - liliowy kwiatek hołubiony przez
całą załogę to ludojad. Żywi się niegrzecznymi członkami załogi. To ponoć
najlepszy sposób, żeby źli pracownicy nie wrócili do recyklingu. Odnóżkę tej
rośliny wzięli już z Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz trener polskiej
piłki nożnej.
-
Zaraz, zaraz, zaczynam rozumieć – myśli szybują mi z
lewej półkuli do prawej i z powrotem torem rakiety międzyastralnej – ja szukam
takiego mężczyzny, z którym jadłam kolację. Taki suchotnik ze szkorbutem i
łupieżem...Dali go na pożarcie!!!
-
Spokojnie dziecko, spokojnie. Nie, to dotyczy tylko
załogi i ich zawodowych przewinień. Nie bój się, dziecko, zaraz zapytamy kogoś
z obsługi...
Obsługa linii lotniczych „ Spokojny
Lot” potwierdziła, że kwiat – ludojad jest przeznaczony tylko dla załogi.
Niesubordynowanych pasażerów zaś wyrzuca się jako balast w czeluść otchłani i
mroków. W ten sposób dodatkowo zyskuje się lżejszy przelot oraz dokonuje sądu
za życia z natychmiastową karą przeprowadzonego przez samolotowego katechetę –
emerytowanego pilota, który skończył zaoczną teologię i rozprawia się ze złem
stosując tzw. fast tryb orzekania. Po wyjaśnieniu całej sprawy idę do łazienki.
Nalewam wody do różowego flakonu, z wyściełanej atłasem półki biorę złoty
klucz. Wchodzę powoli po schodach okrytych czerwonym dywanem, by pięknemu
kwiatkowi dać pić. Trzeba dbać o kwiaty.