Gołębie chrapią na ramieniu, które wystawiłam za okno, by nie czuć mrozu w rozległej ciszy. A ona spłynie młodą deszczówką, zapachem nadejścia i mgłą odwrotu. To jakby przeskoczyć własne istnienie i rozbić się o najmniejszą falę z łagodnością skóry i ciepłem jadowitego węża. One już nie wrócą. Kalendarz jest dziś surowy i zmierza się z faktami. Te lata odeszły i nie wrócą. Ich wspomnienia pachną jeszcze poziomkami i układają się w album ze zdjęć porozrzucanych. Nie ma w tym ładu ani chronologii. Kalendarz leży leniwie jak kot na głównym obrazku i wychodzi jak torebki Prady z mody, by zaparzyć świeżą herbatę. Na parapecie zaokiennym przysiadła nowa para gołębi, choć stale karmię głód nadzieją, że to te same od dzieciństwa. Te, które przyszły, gdy umarł mój ojciec, a ja pocieszałam się, że tata żyje w gołębiu. Mama też tak skrycie myślała. Brat uważał, że obie jesteśmy powalone. Dziś wypatruję brata w innym ptactwie, innym podmuchu wiatru, w przestrzeni między moimi gołębiami a jego racjonalizmem. Babci nie ma na balkonie - powiedział mi po śmierci naszej babci. Balkon był immanentną cechą babci, która się balkonizowała. Nikt nigdy nie należał tak do balkonu a balkon do niego. To był najdłuższy balkon mego dzieciństwa. Mieszkała na nim obowiązkowo w pielęgnowanych kwiatach sowa. Na drewnianej podłodze skikał królik, wylegiwał się kot albo dziobała ziarno, utuczona ponad miarę, karmazynka. W pękatych słojach straszyły pijawki. Na ścianie wiły się zioła i połyskiwały korale czosnku. Babcia, w wielkich kolczykach w kształcie - najczęściej - podkowy, ogromnym, wysoko upiętym koku, przechadzała się w kwiecistej sukni uderzając o drewnianą podłogę skórzanymi trzewikami. Na ramionach miała zawsze chustę, którą zarzucała na głowę, gdy wychodziła poza balkon, w teren miasteczka zroszonego opadem nieba. Babciny balkon to wspaniałe miejsce zabaw, niezwykłych opowieści, których chętnie słuchałabym nadal i spotkań ciekawych ludzi. Kiedy babcia umarła, poszłam pożegnać ją na balkonie razem z balkonem. Babci tu nie ma. Babcia jest na cmentarzu. Stanęłam w bramie i spojrzałam z daleka na balkon. Gdzieś w donicach z kwiatami przemknął świst czasu, mgnienie koka babci albo ulatującego jej ducha. Kiedy umarł mój brat, na balkonie między pustymi doniczkami, w których nie było już nawet ziemi, jego wysoki cień pochylał się z uwagą nad, zatopionymi w rozmowie, babcią i mamą. Może nie zgadzał się na balkon, ale był obecny w tamtym wymiarze z zajawką tego wymiaru, przy kobietach swojego życia. Tamtego i tego, tego i tamtego.