Taka sytuacja. Chłopak i dziewczyna. Rozbierana randka. Dzieje się i by dziać się nie przestało chłopak zrywa z dziewczyny rajtki. Odlatują na pełną minutę do świeżo założonego miasta na Marsie przez Elona Muska. Po powrocie zastaje ich twarda rzeczywistość czyli rozdarte rajty i dylemat, kto ma się z nimi pofatygować do PSZOK-u? Jeżeli chłopak jest gentlemanem to bijąc się w wyrzeźbioną i muskularną pierś rytmicznie wznosi zawołanie "oddam połowę za rajty i połowę za bilet do PSZOK-u". Jeżeli pochodzi z domu o wielowiekowych tradycjach rozpoczyna orację słowami "jesteśmy w tym razem. Twoje problemy to moje problemy. To nie powinno cię nigdy spotkać, dlatego dostaniesz drobne na taksówkę, byś mogła w pełnym komforcie odwieźć rajty do PSZOK-u". Chłopak biznesmen zapewni o nowych rajstopach na urodzinki. W wolnych związkach nastąpi długa tyrada traktująca o kiepskiej jakości nylonach i narażeniu na stres poprzez dekapitację na oczach wątłego psychicznie partnera. Najprościej byłoby, gdyby dziewczyna wzięła czynny udział w rozrywaniu rajtuz, bo wtedy podpinamy to pod współudział i razem idą do PSZOK-u. We wszystkich pozostałych przypadkach dziewczyna zostanie w tym wszystkim sama, ponieważ jest, a w zasadzie była, właścicielką beżowego nylonu, zatem pozostaje pełnoprawną właścicielką zwłok rajstop i to ona odprowadza je do punktu PSZOK. Tu pojawia się poczucie niesprawiedliwości, bo dziewczyna jest właścicielką, ale chłopak jest sprawcą czynu defloracji rajtek. Tym samym mógłby po powrocie z Marsa pożegnać partnerkę słowami "hej ho hej ho do PSZOK-u by się szło" i z nieskrywaną radością odebrać od niej zużyte tekstylia.