Na
dobrą sprawę społeczność facebookowa, jaka obecnie istnieje, różni się bardzo
od społeczności tworzącej polski ekran portali społecznościowych lata temu, np.
Naszą Klasę.
W głównej mierze profil jest
traktowany jako forma reklamy do wypromowania siebie bądź swojej działalności.
Tworzą się gigantyczne sieci układów i zależności, co prowadzi czasami do dość
zaskakujących w swej treści postów i komentarzy, jak np. przepowiadany Nobel
przez jedną poetkę drugiej, znacznie od niej młodszej, średnich lotów
artystycznych, koleżance. Być może
bierze się to z całkowitego braku odpowiedzialności za wypowiadane słowo. Odkąd
mamy wolność słowa, straciło ono swoją wartość, jest rzucane bezkarnie w
różnych kierunkach tworząc przedziwne struktury semantyczne, z jeszcze bardziej
przedziwnym ciężarem gatunkowym. To, co pozornie nic nie kosztuje, traktowane
jest bez namaszczenia i należytej atencji. Słowo jest darmowe, Facebook też,
więc ekwilibrystyka słowami rośnie… Moja znajoma zmieniła na profilu swój
status z „wolnego” na „w związku” i otrzymała kilkaset gratulacji. Kiedy
spotkałyśmy się na kawie w jej mieszkaniu, dowiedziałam się, że jej status w
ogóle się nie zmienił i ona nadal jest wolna. Ale to takie frapujące dostawać
gratulacje i poczuć się jak w związku. Poza tym ona planuje za parę miesięcy
zmienić swój status na poprzedni i wtedy otrzyma od fejsowych friendów słowa
otuchy i wsparcia, że to drań był zupełnie jej niegodny. Próbowałam ją
naprowadzić na zasięg ziemi i trzeźwego myślenia, ale wycofanie się z takiej
gry moja znajoma traktuje na równi ze śmiercią.
Generalnie na FB nie ma przyjaźni
poza paroma wyjątkami, są za to zawody w eliminacjach do Fanpage. Każdy kto
zbierze pokaźną liczbę znajomych ma szanse na taki fan, który fejsokumple mogą
lajknąć i mieć taki mały facebookowy sukcesik. Wiadomym jest, że z czasem FB
będzie musiał o coś się poszerzyć, bo całkiem przeciętni znajomi przeniosą się
na „Lubię to” i mogą przestać być w ogóle znajomymi, a tych z Fanpage z
kolei będzie na tyle tłoczno, że trzeba
będzie pomyśleć o zawodach dla nich, wynikających z liczby lajknięć na ich
stronę.
Psycholodzy
alarmują o uzależnieniach wpadających w choroby psychiczne, których wszelakim
zaczynem jest Facebook, ale jak do tej pory te alarmy nie docierają do samego
jądra niebiesko-białego logo. Każdy stan wirtualny jest jednocześnie wielką
otchłanią, która wciąga i nie wypuszcza, bo otchłań jest wielką mocą, czarną
dziurą i jednocześnie realnym zagrożeniem. A jeśli sprawia wrażenie wybawienia?
Bo przecież XXI wiek to czas bez prawdziwych przyjaźni, bezinteresownie spędzanego
czasu i kochania dla kochania. Spotykamy człowieka, sprawdzamy go w Googlach,
bo kogo nie ma w Googlach, tego nie ma… To i tak jest już tylko połowicznie
wirtualne, że otwieramy z nim linki, sprawdzamy potem profil, jeśli zaś ludzie tylko żyją na FB i spędzają
tam swoje urodzinki i święta, grają w gry, oglądają zdjęcia, na podstawie
pisanych komentarzy określają rys psychologiczny postaci, lubią kogoś lub nie…
Niby pozornie nic się nie dzieje. Pozornie, bo jeśli zaczynamy dziesiątki razy
dziennie sprawdzać pocztę, profil, zaproszenia do grona znajomych, posty to
przeliczmy to na realny czas i… te godziny dziennie przeliczone na tygodnie,
miesiące, lata pokazują, że można stracić życie na FB, można nie przeczytać
mnóstwa książek, nie obejrzeć mnóstwa filmów, nie pójść na koncert, mecz i co
najważniejsze nie spotkać się, nie wziąć za ręce, nie obejrzeć z bliska naszych
twarzy, do czego zostaliśmy stworzeni; do realnego bycia ze sobą, do czucia
swoich zapachów. Przyzwyczajenie jako
druga natura po latach wystawi rachunek polegający na nieumiejętności, mimo
orbity pobożnych życzeń, funkcjonowania w realu, bo ekran daje poczucie
bezpieczeństwa, że nas nie widać, że w każdej chwili możemy się wymigać od
kłopotliwych odpowiedzi i udać, że nas już nie ma lub jesteśmy zajęci. Przed
komputerem można siedzieć w piżamie czyli bez szacunku do rozmówcy, można
naszczekać i uciec oraz być tylko obserwatorem. Choć genialny film z Christiną
Ricci „Zgromadzenie” pokazuje, że przyglądanie się bez zajęcia stanowiska jest
tak samo naganną postawą jak zajęcie niewłaściwego stanowiska. Ci, którzy
przyglądali się biernie ukrzyżowaniu Chrystusa, zostali skazani na wielowiekową
tułaczkę, polegającą na ustawicznej męce obserwowania bez możliwości podjęcia
działania. Istnieją teorie, że tak
bowiem wygląda piekło, czyli złodziej będzie dalej kradł i sam wciąż będzie okradany a wszechobecny brak nakręci
błędne koło.
Gdybym miała jakikolwiek wpływ na naszą oświatę,
wprowadziłabym „Salę samobójców” jako film obowiązkowo wyświetlany podczas
godzin wychowawczych, przeznaczanych często na usprawiedliwianie opuszczonych
godzin uczniów, co nie jest wnoszące, poszerzające ani wychowujące w żaden
sposób. Ja wiem, że nasza mądra krytyka, bo my jesteśmy krajem bogatym w
krytyków - znawców wszelakich dzieł artystycznych, na zasadzie takiej samej jak
jesteśmy krajem o niebywałej wiedzy medycznej - sami leczymy się najlepiej oraz
prawniczej w zakresie instruowania jak prawo można obejść skutecznie i bez
zobowiązań, czyli pierwsze prawo współczesnych jakże modnych singli – jak
dobrze robić byle nie zrobić. Nasi wyrokujący krytycy filmowi określili jeden z
najlepszych filmów polskich ostatniej dekady jakim jest „Sala…” odgrzewanym
kotletem, zdezaktualizowanym parę lat temu. Nie ma czegoś takiego; dopóki
człowiek jest w fazie rozwoju, czyli każdego roku przybywa pokoleń w danej
generacji, dopóki komputer jest najlepszym przyjacielem człowieka, bo nie kocha
ani siebie ani właściciela, dopóki ludzie nie mają na siebie i dla siebie czasu
(po bacznym zastanowieniu – na jedno wychodzi), dopóki trwa wyścig po euro,
film jest i będzie aktualny, bo to co my wiemy i dla nas jest oczywiste, nie
jest oczywistym dla każdego, a zwłaszcza młodego człowieka, na którego – tak
wyszło – rodzina ani szkoła nie mają czasu. Bohater filmu cierpi na tzw. hikikomori
– rodzaj ciężkiej depresji polegającej na wycofaniu ze społeczeństwa, gdyż rodzice
nie mają dla niego czasu a rówieśnicy robią sobie szykany z jego ejakulacji
podczas zapasów z kolegą. Chłopak znajduje
w świecie wirtualnym to, czego nie miał w rzeczywistości; miłość i przyjaźń,
rodzinę i całkowitą akceptację – jest to rzecz jasna jedna wielka iluzja, bo
tak naprawdę nic nie znajduje poza przepaścią, w którą wpada i żadna siła nie
jest już w stanie go wyciągnąć. Ale takiej iluzji w mniejszym lub większym
stopniu ulega każdy, bo każdy z nas jest
tym, o czym myśli. Nasze myśli tworzą naszą rzeczywistość każdego dnia i
realizują wyrok, który przepowiadamy na siebie tymi myślami. Definiuje to
przystępnie nowszy film z Liamem Neesonem „Tożsamość”, w którym bohater ulega wypadkowi w wyniku którego traci
pamięć. Kiedy jest całkowicie przekonany, iż jego tożsamością jest żonaty
naukowiec, zachowuje się jak typowy doktorek – oderwany od rzeczywistości,
trochę gapowaty, mamejowata niezdara. Tak naprawdę jednak nie ma on ze światem
nauki nic wspólnego, bo to zawodowy i wyszkolony morderca i gdy to do niego
dociera okazuje się, że jest bystry, zręczny, silny i bezwzględny. Mózg
człowieka jest dyskiem dającym się zaprogramować całkiem luźno i dowolnie, z
tym jednym ale, że „musi to mieć sens” – słowa z innego filmu, a mianowicie
„Kodu nieśmiertelności”, gdzie mózg w uciętym od korpusu ciele lotnika (Jake
Gyllenhaal) tworzy, w jego wyobrażeniu o sobie, całe ciało. Według rejestru
pamięci sprzed wypadku, dodaje mu nogi i resztę ciała, bo taki był komplet maszyny
- człowieka, w którym pracował mózg. Do jego ciała zaś domalowuje iluzoryczną
kapsułę, w której znajduje się pilot, bo przecież gdzieś znajdować się musi, a
musi to być przestrzeń zamknięta, skoro nie może się wydostać. Mózg to potęga,
do której wkroczył jakiś czas temu Facebook, w którym rozmawiamy ze sobą i
porozumiewamy się jak nieżyjący pilot z jednostką dowodzenia, bo tak naprawdę
każdym postem i komentarzem potęgujemy wielkie milczenie w sieci, czyli
wyalienowanie człowieka z jego naturalnego środowiska, jakim jest życie.
Osobnym i nierozwiązanym problemem
pozostaje śmierć na Facebooku, czyli istniejące profile nieżyjących już osób,
którzy weszli kiedyś do Sparty i muszą respektować jej prawa, bo „this is
Sparta” powiedział król Leonidas ( „Trzystu”).