Duży oświetlony
salon pełen książek. Rośliny niczym biżuteria delikatnie ozdabiają zaścielone woluminami regały. Artystyczny
minimalizm i tryumf asymetrii obrazu. Na bordowym dywanie w samym środku stoi
wielki skórzany fotel. Siedzi w nim rozbrajająco uśmiechnięty pisarz. Obok
niego stoi wielki, również skórzany, neseser wypełniony jego autorskimi
książkami. Pisarz nie je ani nie śpi, bo czeka na wiadomości od znajomych „daj
książkę”. Wtedy zrywa się z niespotykaną energią i mknie jak szalony na pocztę,
by dołożyć jeszcze, do swojej pracy i samego egzemplarza, koszty wysyłki. Potem
szczęśliwy wraca i czeka w fotelu na kolejną prośbę… Zaraz, tak to sobie
wyobrażacie, czy coś pominęłam?
Mogłabym
napisać, że kpię sobie, ale to jest już standard. Bardzo wielu osobom, w ten
oto sposób, przedstawia się profesja, jaką stanowi napisanie i wydanie książki,
o kosztach nie wspomnę. Ludzie naprawdę wierzą, że jeśli autor opublikował
powieść to ma ją u siebie w domu jak lampkę nocną lub batona i chętnie da
koleżance z podstawówki; już by nie był taki, żeby nie dał. Powiem więcej;
znajomi obrażają się, gdy nie dostaną nówki nieśmiganej wydawniczej. Logika
myślenia, że literat opublikował swe dzieło po to, by je rozdać jest co
najmniej zastanawiająca. Dużo winy w tym samych piszących, bo jakby zapracowali
na to, by nie zarabiać, rozdając swoje książkowe dzieci. Czytelnik, który raz
dostał w prezencie tom wierszy danego poety, już nie kupi kolejnych, tylko
będzie liczył na „co łaska”. Ta prawda ma też drugie dno – nie szanuje się
książek, które dostaje się w prezencie, a już na pewno nie tak, jakby to było
przy pięciu dychach opłaty. Ludzie przyjmują prezenty bezrefleksyjnie, nie
zadają sobie elementarnego trudu nad zastanowieniem się, czy w ogóle chcą to
czytać.
Czasy
współczesne przyniosły kolejną nowość w rozdawnictwie; a mianowicie książki
rozdają na potęgę same wydawnictwa. Tak, te o których jest głośno również, a
nawet przede wszystkim. Zupełnie za darmoszkę każdy może dostać hit z księgarni
opakowany, jak od romantycznego narzeczonego, w kolorowe bibuły, eleganckie
kartony i szerokie kokardy. Do książek zazwyczaj dołączają gadżety w postaci
zakładek, pocztówek, książek innych autorów, a także coś z gastronomii –
ciasteczka, herbata, kawa, czekoladki. No jest jeden hak, a tylko jeden; liczba
followersów. To jedyny klucz otwierający niejeden zamek. Obserwujący na
Instagramie przyciągają prezenty jak magnes. I zupełnie już bez znaczenia, kim
jest ta osoba z dużym kontem IG. Może być w ogóle niepowiązana z czytelnictwem.
Jednym słowem; ktoś sprzedający np. dzwonki do roweru, jeśli ma dużo
followersów, ma szansę na otrzymanie przesyłki z książką. Wystarczy, że po
otrzymaniu paczki zrobi z tego stories i otaguje wydawnictwo. Ruch w sieci
następuje. Co to znaczy dużo followersów? No ja nie mam jeszcze dwóch tysięcy
na Instagramie, to jak na pisarza z moim dorobkiem nie zwilża mnie. Na
Facebooku brakuje mi trochę do dziewięciu tysięcy fanów – całkiem nieźle. W
mediach społecznościowych działają coraz lepiej blogerki, które ich zdaniem, bo
nie moim, recenzują przysyłane do nich książki. Wtedy liczba obserwujących nie
jest tak istotna, liczy się post z książką i oznaczone wydawnictwo z autorem.
Czasy mamy takie, że krytyk literacki to jest w zasadzie zawód archaiczny.
Teraz najważniejsze jest zdjęcie książki, tagi oraz tzw. polecajka, a więc
kilka zdań pochlebnych na temat publikacji. „Super, wciąga przy czytaniu, ale
emocje, musicie sięgnąć po tę lekturę” i to by było na tyle. Recenzje książek –
kilkuzdaniowe a nawet tylko ochy i achy na temat lektury - blogerów lub kont z
nazwą związaną z książkami. Towarzystwo wzajemnej adoracji – autorzy sami
nawzajem piszą sobie recenzje, bo takie są wymogi niektórych wydawnictw, co
prowadzi całe dziedzictwo kulturowe do zapaści, ale liczba followersów tworzy
kryterium wypowiadania się o literaturze.
Pomału
dochodzimy do aplikacji i streamingów, czyli wszędzie tam, gdzie wykupuje się
abonament i dostaje w zamian kilkadziesiąt tysięcy tytułów ebooków i audiobooków.
Tak, książki cyfrowe to strzał w kolano dla pisarza, ponieważ jeden tytuł
ebooka kosztuje tyle co abonament kwartalny, więc nie opłaca się nikomu kupić
jednej e-książki. Niestety, laicy nie wiedzą, że wydawnictwa, które rozszerzają
umowy z pisarzem o cyfrowe nakłady, tak naprawdę pozbawiają go przychodu.
Przekłada się to również o nakład papierowy, bo towarzyszy mu równolegle
cyfrowy dostępny w abonamencie. Oczywiście zjawisko nie uderza jedynie w
pisarzy, to samo dzieje się z muzyką, filmami, podcastami, innymi wydarzeniami
kulturalnymi. Za cenę jednej płyty można mieć dostęp do tysięcy przebojów, za
cenę dwóch biletów do kina - do wyboru, do koloru filmy najnowszych produkcji.
Tak, Internet
zżera wysiłek intelektualny i jest odpowiedzialny za katastrofę finansową
artystów. Dotyczy to również szeroko pojętej prasy. W moim przekonaniu
największą szansę na przetrwanie ma prasa opiniotwórcza. Wynika to z wielu
czynników. Ludzie czytają, słuchają, oglądają wiadomości. Media mają większy
posłuch niż Kościół, co jest z lekka dziwne. Media to ludzie, którzy prezentują
nam jakiś fragment rzeczywistości. Nie wszystko, tylko pewien aspekt, dla wielu
to jednak wyrocznia. Jest jednak mały problem, a mianowicie nie wszyscy wiedzą,
co z konkretnymi faktami zrobić przez brak wystarczającej wiedzy. I zaczyna się
poszukiwanie opinii na dany temat, podążanie za komentatorami naszej
rzeczywistości. To jest potrzebne do ugruntowana wiedzy czy też do rozmów z
przyjaciółmi na tematy bieżące. Oczywiście, ludzie którzy przyjmują czyjeś
poglądy za własne stanowią proste narzędzie propagandy i lepiej byłoby zmusić
się do samodzielnego myślenia. Tak samo lepiej byłoby zdawać sobie sprawę z
tego, że świat jest duży i dzieje się na nim codziennie naprawdę wiele i to nie
jest przypadek, że dostajemy takie a nie inne informacje. Media serwują nam
takie wiadomości, jakie mamy otrzymać. My nie mamy wiedzieć wszystkiego,
ponieważ media mają za zadanie wyhodować na swoich newsach daną postawę
odbiorcy. Ta postawa jest oprawiana przez konkretne tytuły współpracujące z
konkretnymi komentującymi i bardzo szybko powstaje zupełnie nowy krajobraz,
jakiego nikt sobie nawet nie wyobrażał. Człowiek ma się bać. To raczej wszyscy
już zauważyli. Na wszelki wypadek w boksach mediów szykuje się już do startu
wirus Nipach – 92% śmiertelności, gdyby z różnych przyczyn temat wojny lekko
się wyczerpał.
Nie sądzę,
by takie gazety stały się kiedykolwiek nieprzydatne, co więcej one będą schodzić
w każdej wersji; papierowej dla starszego i zamożnego społeczeństwa i
elektronicznej dla młodszego i mobilnego gremium. Może jeszcze prasa
specjalistyczna ma szansę przetrwać, bo funkcjonują wyjątkowo wąskie dziedziny
i musi coś istnieć, by fachowcy byli na bieżąco. Ta prasa będzie zawsze
zarabiać, bo prenumeraty internetowe także istnieją jak i ich czytelnicy.
New wave
czytelnictwa dotyka i tyka zarówno wydawnictwa ciągłe jak i zwarte.
Powieść wymaga innej pracy mózgu,
percepcji oka i stanu skupienia, koncentracji, opanowania szerokiego zakresu
materiału, pamięci wątków i motywów, by nie zgubić drogi akcji i świata fabuły.
Opasłe tomy są jak maraton; wymagają treningu i systematycznej pracy. Osoba
poruszająca się przez dwadzieścia lat na odcinku sypialnia – kuchnia, nie
wystartuje w maratonie, a jeśli nawet to po dwóch kilometrach wyjmie z
wiklinowego koszyka maść z nagietka i zacznie wcierać w obolałe miejsca. Niech
w biegach marnują życie młodzi. Wirtualne czytanie to krótkie informacje,
wiadomości, teksty z zachęcającą notką „przeczytasz w dwie minuty”. Bardzo
szybko można mieć dostęp do ilościowo wielu tytułów. W kilka minut dobijamy do
końca i wiemy o co chodzi. Mamy mniej więcej wiedzę na każdy temat, oczywiście
z akcentem na „mniej”.
Szkolne lektury publikowane
są z dopiskami na marginesie , co znajduje się na danej stronie. Często
zalecane jest programowo czytanie lektur we fragmentach. Ujmując kolokwialnie;
nie wyrabia to postawy czytelniczej. Wręcz przeciwnie; uczy kombinowania,
ślizgania się po materiale, absurdalnego założenia, że książka składa się z
części ważnych, mniej ważnych i zupełnie nieistotnych. Rodzi się również
przekonanie, że książka wymaga instrukcji czytania; kogoś, kto wskaże
odpowiednie fragmenty do lektury. Czytelnicy stają się niesamodzielni w obrębie
czytania, co jest paradoksem, a jednocześnie pozbawieni celu poznawczego oraz
umiejętności analitycznych, gdyż w obrębie samych fragmentów ubożeje zarówno
warstwa pełnego oglądu, odbioru jak i kontekstu. Następuje wysyp niedojrzałych
czytelników, zupełnie nieukształtowanych i niegotowych na percepcję
kilkusetstronicowych dzieł – z jednej strony długie czytanie męczy (brak
kondycji czytelniczej), z drugiej duże braki w tej materii rodzą frustracje i
konsekwentnie zniechęcają do lektury. Kurczą
się więc możliwości samodzielnego wyprowadzania wniosku, dlatego zjawisko
czytania recenzji - przed podejściem do książki, filmu, spektaklu - stało się
już normą.
W „Akancie”
trudno nie zauważyć maniery publikowania recenzji (stanowiących polemikę) własnych
książek przez ich autorów. Głęboko nieetyczne,
a także nieeleganckie i niesprawiedliwe w stosunku do nieżyjących
pisarzy. Jak autor musi jęczeć to niech idzie do łazienki i tam jęczy. Książka
jest dziełem skończonym, wykonanym i nie dopowiada się, bo to urąga własnej
pracy i obraża inteligencję potencjalnego odbiorcy, który zdążył przeczytać
tomik, ale nie zapoznał się z PS liryka. Pamiętam spotkania autorskie
nieżyjącego już poety, który czytał swój wiersz, po czym mówił „a teraz powiem
wam, o co tu chodzi”. Spowodował takim działaniem, co najwyżej, brak
zainteresowania i szacunku do własnej twórczości, a dzisiaj zamiast sięgać po
jego tomiki, ludzie wspominają go w tejże właśnie anegdocie.
Elementem
całej układanki nie do przecenienia jest czas, który hojnie przeznacza się
codziennie na nic. Nic to na przykład relacje znajomych w postaci
przelatujących gęsto filmików i zdjęć. Bez żadnych nakazów sami sobie
narzuciliśmy raportowanie dnia obcym ludziom.
Zdjęcia z krótkim opisem, gdzie
piję herbatę, w jakim jestem pociągu i co jem na obiad. Jeszcze kilka lat temu
włączyłby się instynkt samozachowawczy – nie mów wszystkim o swoich planach, bo
się nie powiedzie. Nie uskuteczniaj lokalizacji samego siebie, bo dowie się o
tym ktoś niepowołany. Nie informuj wroga o własnych przyzwyczajeniach. Nie pokazuj
mu, gdzie masz słaby punkt. Wytracamy czas na bezużyteczne sprawy i odkrywany
naszą tajemnicę istnienia przed tłumem. Śledzimy czyjeś codzienne czynności, jakbyśmy nie mieli
własnych herbat i obiadów. Na podstawie storiesów tworzymy wyobrażenie o kimś,
o czyimś życiu. Jeśli nie dajesz fotek z Warszawy to znaczy, że nie jesteś albo
co gorsza nigdy nie byłeś w stolicy. Nie dajesz zdjęć z kawiarni, czyli nie
chodzisz nigdzie na kawę, nie znasz takiego lokalu, co się zowie „kawiarnia”.
Kawa, która była niegdyś
asumptem do spotkań towarzyskich bądź biznesowych, stała się wydarzeniem mediów
społecznościowych, ale samym w sobie, tj. w kawie. Patologia szerzy się dalej i
sypią się usprawiedliwienia nieobecności w SM – ktoś jest chory i nie będzie go
na IG przez 10 dni, czyli nie będzie zdjęć jego filiżanek. Ktoś czuje
wewnętrzny przymus powiadomienia najbliższych, czyli w tym wypadku ziemskiego
globu, że Pan Kotek jest chory i leży pod kocykiem kupionym w Pepco za 29,90
PLN. Sami stworzyliśmy sobie nigdzie niezapisane zasady obligatoryjnego
pojawiania się w mediach. Czemu nie dajesz nowych postów? Coś się stało, czy
tak sobie nic nie robisz? Nic nie robisz, bo jesteś leniem? Potrzebujesz
psychoterapeuty? Mam namiar na siebie. Dać ci namiar na mnie?
Nigdzie niepodany obowiązek
codziennego prezentowania siebie w luźnej wydawałoby się aplikacji. Na feedzie
kilkaset postów, a w nich minimum pięć selfie dziennie tej samej twarzy, co
daje tysiące zdjęć tejże osoby w roku –
przekraczanie wszelkich definicji próżności i sprowadzenie kreatywności siebie
do paneli podłogowych. Co trzeba mieć pod czapką, żeby wykombinować profil z
albumem własnej twarzy? Twarz oświetlona, w cieniu, rżąca, smutaśna, ze szminką
i bez szminki, ale z błyszczykiem.
Współczesne
czasy dały, same z siebie, prawo ludziom do całkowitego przekonania o własnej
wielkości. Na wielu kontach zajmujących się (niby) kulturą można znaleźć te
same informacje, które podane są na
stronach instytucji kulturalnych –
teatry, filharmonia, biblioteki, galerie, ośrodki kultury, etc. Czasami
dochodzi do tego ciasteczko w postaci bezrefleksyjnego epatowanie miłością do
sztuki. Taki znawca kultury (wie, gdzie i kiedy jest wernisaż) z koroną (kocha wernisaż).
Z sentymentem wspominam czasy, gdy wielu moich
kolegów po piórze miało taki wewnętrzny zapis BHP, np. przed pisaniem
zapuszczali się do lasu i słuchali jak trawa rośnie. Teraz mamy stan
podwyższonej gotowości przez całą dobę czyli wiecznie włączony telefon
komórkowy. Brak resetu, organizm nie odpoczywa odpowiednio, nie wyłącza się,
nie uspokaja. Stymulowany mózg push-upami, powiadomieniami, ciągłym kontaktem z
innymi, ze światem, a nie z samym sobą. Deficytowym towarem, co za tym idzie,
staje się koncentracja, czego powikłaniem jest łykanie wszystkiego, co nam
podstawią. Komentatorzy więc miękko przechodzą po własnych błędach i
elastycznie dostosowują do aktualnych trendów bądź oczekiwań, bez zbędnych
wyjaśnień dotyczących wcześniejszych przeinaczeń, potknięć czy rozmijania się z
prawdą.
Na Facebooku znajomi
publikują te same wiadomości, które serwuje nam Internet. Męczymy się samym
skrolowaniem. Cywilizacja stworzyła technologię dostępu do wszystkiego w
każdym miejscu na świecie, by nas
zniszczyć poprzez ciągłe molestowanie niepokojem i permanentny brak ciszy.
Coraz częściej pojawiają się głosy osób, które na skutek rozmaitych
okoliczności nie miały dostępu do Internetu przez dłuższy czas i gdy Sezam
otworzył się – odniosły wrażenie, że czytają zbliżone dość newsy.
A tak z
innej beczki - robiłam zakupy w kilku sklepach i tak się złożyło, że z każdego
z nich był wyrzucany przez pracowników ten sam człowiek – w łachmanach, brudny,
śmierdzący i pijany…
Czy kraj, który nie potrafi
zająć się jednym człowiekiem udźwignie troskę wobec dwóch milionów?