czwartek, 19 października 2017
Czas. Stracony
Podczas jednego z mszalnych kazań ksiądz, w odniesieniu do spóźnialskich oraz biernych parafian, zasugerował jakoby ich pojawienie się w kościele było czasem straconym. Nie mnie oceniać tę wypowiedź i jej wpływ na zależności wiara - religia. Nie czuję się na siłach, by interpretować przeżywanie mszy świętej w odrętwieniu wynikającym z problemów i upadków, pozornie wskazującym na bierność. Nie znam powodów, dla których wierni przychodzą parę minut później, ale nie zakładałabym, że wszyscy czynią to z lekceważącego stosunku do sakramentalnego spotkania. Oczywiście, że spóźnianie się z samej definicji jest naganne, ale byłabym pełna obaw przed formułowaniem takiej tezy. Zostawiając wypowiedź kapłana i jego wpływ na wiernych komuś innemu, zastanawiające pozostaje samo określenie czasu straconego. Moim zdaniem istnieje jeden czas, który dla człowieka może być jedynie czasem dokonanym i czasem niedokonanym. Pojęcie straty bliskich, pieniędzy, inwestycji w ludzi, rzeczy, papiery oczywiście egzystuje, ale nie warunkuje czasu, który te straty obejmuje, do miana straconego. Strata, utrata, niewykorzystanie szansy lub jej niewłaściwe wykorzystanie wpisuje się w człowieczy los jako doświadczenie. Życie sumuje doświadczenia, które mimo wpływu na kręgosłup, mogą zostać wykorzystane albo nie, ale z całą pewnością odbijają się w zmarszczkach, mimice i gestach. Poziom, na którym znajduje się dusza i stopień jej rozwoju mają decydujący wpływ na jakość przemian następujących po doświadczeniu. Dużym ryzykiem obarczone są doświadczenia, stopień ich komplikacji, natężenie i częstotliwość, z jakimi spadają na jedne ludzkie barki. Reakcje bowiem bywają różne, skrajne, ale nie można ich utożsamiać z przemianą, jaka następuje w pewnej odległości. Kiedy miałam 15 lat umarł mi na rękach mój tata. To była niedziela, czas zgonu 15.10. Tego dnia poszłam rano do kościoła. Potem rozmawiałam z ojcem o Baczyńskim i jego poezji. Mama gotowała obiad. Ulubione przez tatę pyzy w rosole. Potem umarł. Czwarty zawał serca. Bez szans. Dzień wcześniej skończyłam 15 lat i nie rozumiałam, że można się obudzić, zjeść śniadanie, czytać Baczyńskiego, rozmawiać i umrzeć w środku dnia. Zdjęłam zegarek z ręki ojca i nie rozumiałam również, jak zegarek ma czelność działać, skoro jego właściciel umarł. Moja mama chyba tego też nie zrozumiała albo zrozumiała coś innego, w każdym razie dostała zawału i leżała pod monitorem w szpitalu. Nie było jej miesiącami. Mój świat runął 15 marca 1981 roku o godzinie 15.10 i nastał zupełnie nowy, obcy i nieprzychylny. Żałoba, strach o matkę, rozkminianie kartek żywnościowych, ordynowanie domem w składzie jednoosobowym i przy okazji szkoła. Obraziłam się na Pana Boga. Nie przestałam w Niego wierzyć, ale byłam na Niego śmiertelnie obrażona. Nie chodziłam do kościoła, na lekcjach religii rysowałam zające i baby jagi na miotle. Spóźniałam się i uporczywie przeszkadzałam katechecie w prowadzeniu zajęć. Kompletnie nie mogłam pogodzić się z faktem, że moje modlitwy do Boga w czasie reanimacji mojego ojca zostały odrzucone i że Bóg pozwolił na to, bym została sama w domu z tymże domem na głowie. Po paru miesiącach takiej jazdy stwierdziłam, że odpuszczam sobie szkołę (pierwsza klasa liceum), bo nie ogarniam życia. W nocy nie spałam ze strachu przed potworem z szafy, byłam wycieńczona pracą u znajomych - za sprzątanie i pielęgnowanie ogrodu dostawałam posiłki. Nie nastawiłam budzika, pierwszy raz nie nastawiłam. O 7.00 obudził mnie mój ojciec. Był tak realny, że zapomniałam o jego śmierci. Rozmawiał ze mną kwadrans. Uśmiechał się, wyglądał zdrowo i byłam kwadrans szczęśliwa. Tego dnia poszłam do szkoły, potem do kościoła. Odwiedziłam mamę w szpitalu i poprosiłam księdza o pracę zaliczeniową z religii. Przez ten jeden rok zmieniłam się nieodwracalnie i zmieniło się wszystko, co znałam. Nauczyłam się, że to co znam, znam jedynie z mojej optyki i że ludzie są inni, niż wydaje się, że są. Nie uważam jednak, by był to czas stracony. On się dokonał i dokonały się w nim pewne zadania, lekcje, wydarzenia. Idąc tropem werbalnym, przywołanego przeze mnie na początku, księdza, można byłoby sędziwe lata życia uznawać za absolutnie stracone z wielu względów. Ale każdy nasz krok, jaki by nie był i w którą stronę by nie szedł, nigdy nie jest czasem straconym a jedynie zaliczonym po coś. Coś ma się w nas otworzyć, coś mamy zrozumieć, a czasami nasza dusza nie umie tego pojąć i nie potrafimy przyjąć tego, co na nas spada. Rozumowy stosunek do życia nie wystarcza albo przestaje wystarczać, wiara się chwieje i ta katechetyczna,i ta eklektyczna. Dzisiaj mam 51 lat i jestem wdzięczna Bogu za to, że przyszedł wiele lat temu do przerażonej nastolatki na piętnaście minut pod postacią taty. To było zaledwie parę minut, które mnie uratowały. Bo nie przestałam w Niego wierzyć, a On wybaczył mi mój gniew.