niedziela, 21 maja 2017

Kiedy starcza światła

Wybory są jak pajęcze nici podłączające każdy konkretny pod Dobro albo Zło. Błogosławieństwem jest, więc, każdy kolejny, codzienny, który nie stanowi noża na gardle. Wybór między tzw. mniejszym złem bądź wybór, który burzy przyjęty kosz wartości, nadwyręża moralny kręgosłup. Wybór między dwoma światami, gdy żaden z nich nie jest przystawalny do obecnego. Czasami dzieje się tak, że życiowy scenariusz nie zakłada pozostania dobrego bohatera, nie przewiduje dla niego miejsca. Z punktu widzenia fotela, gdzie najłatwiej się feruje wyroki i ocenia odległe czy biegunowe zdarzenia i ich bohaterów, nie ma tak naprawdę krzty obiektywizmu. Głoszenie, co by się zrobiło bądź nie zrobiło na czyimś miejscu, pozostaje jedynie pustą retoryką. Kiedy zmienia się drastycznie podłoże, zmienia się dosłownie wszystko wraz z człowiekiem i jego priorytetami. Gdyby można było dokonać takiej symulacji i umieścić jednego i tego samego człowieka w dziesięciu różnych czasach historycznych, w różnych rodzinach, z odmiennym stanem posiadania, pozycją, zawodem, miłością, słabym płomieniem bądź silnym mrozem, wyniki mogłyby być zaskakujące. Zwłaszcza, że ludzie szczęśliwi chcą, by inni byli szczęśliwi (tzn. nie zakłócili ich szczęścia) a ludzie skrzywdzeni oddają swoją krzywdę innym (krzywdzą ich bądź zatruwają czyjeś życie swoją krzywdą). Inaczej zachowa się człowiek, który nie ma nic do stracenia (tacy są bardzo niebezpieczni) a inaczej zakochany z małymi dziećmi. Oczywiście są jeszcze skrajne sytuacje, które skrajnie obdzierają nas samych przed sobą i ukazują prawdziwą, aż do ostatniej tkanki i komórki, twarz. To oczywiście jest wojna. Błogość, jaką daje czas pokoju, może nigdy nie uruchomić, w ciągu nawet stu lat, pewnych cech, które drzemią głęboko ukryte. Wybór może być przywilejem, jako podległy wolnej woli. Drogą do realizacji, wyrażeniem siebie do ostatniej sylaby, nadaniem koloru silnej indywidualności. Każdy wybór ma swoje konsekwencje, które są nieuniknione. Przychodzą jak wiatr zapowiadający zmiany i powlekają się w szaty odpowiedzialności. Każdy z nas staje w życiu wiele razy na rozstaju dróg. Oby każda z decyzji miała w sobie dla nas dość łaski. 

wtorek, 16 maja 2017

Cosik

Każdy koniec nie ma swojego końca. Nigdy nic się nie kończy, choć z perspektywy ssaka, z żywotem kilkudziesięciu lat, kończy się wszystko i to bardzo szybko. Przez nasz pryzmat popadamy w skrajny subiektywizm podpierając się łzawym doświadczeniem obfitującym w pożegnania, rozstania i inne egzystencjalne przeprowadzki. Uważamy, że to, czego nie widzimy, nie istnieje. Coś, co nas nie dotyka, nie ma fizycznej materii. Nasze ucho odbiera jedynie to, co ma dźwięk, a nie to, co jest blisko. Względność samej bliskości ogranicza wolność, bo wolność to wyjście poza materię. 

czwartek, 11 maja 2017

Niebo mieszka nad oceanem

                        Ocean widziany nocą z okna samolotu jest odpowiedzią na odwieczne pytanie dziecka jak wygląda piekło. Piekło to mroczna i zimna otchłań oceanicznej mazi. Dno, które nie ma dna i zdoła pomieścić wszystkie dusze świata, jeśli tylko na to zasłużą. Metaforyczne określenia ogni piekielnych to jęzory morskich potworów, które kąsają i dźgają pośmiertne przerażenia czyniąc temperaturę bólu wysadzającą wszelkie minusowe amplitudy głębin. Głęboką nocą Bóg na niebie zapala miliony stuwatówek, aby mógł dokładnie obserwować ciemności, do których mkną istnienia nie najlepsze w klasie. Takie, do których życie nie dotarło albo nie miało podejścia. Jednym słowem niesubordynowani, opóźnieni w rozwoju, nie nadążający za programem edukacyjno – egzystencjalnym.
                              Przelot nad nieszczęsnym oceanem prowadził inicjujący pilot. Jakby mało było mojego strachu. Na lotnisku żegnali nas znajomi opowiadający o katastrofie lotniczej, z której jako nieliczni ocaleli. Ich samolot miał awarię właśnie nad oceanem, prawdopodobnie najgorsze miejsce do wszelkich awarii. Im udało się w kapokach doczekać pomocy. Od tamtej pory mają fobię i musieli przeprowadzić się pod sam koktajl, dlatego że leczenie tej fobii polega na bezustannym przebywaniu po każdym posiłku głównym w koktajlu. W związku z powyższym rozmowa przeszła na tematy lodów twarogowych i paschy.
-        To musi być nudne, dzień w dzień koktajl – orzekła moja córka.
-        Tak – potwierdził znajomy w ceglastym berecie z pomponem pamiętającym twarz Edwarda Gierka i Todora Żiwkowa – czasami, ale rzadko zdarzy się jakiś wyczesany kawałek z dużą ilością bakalii i pokrojonej galaretki oblany likierem kawowym, ale to rzadkość.
-        A ja tam lubię koktajl – wtrąciła żona tego w berecie, z włosami tlenionymi - jak za Wiesława Gomółki - wodą utlenioną w szklanych butelkach – ja to tak lubię sobie pojeść - uzasadniała i jednocześnie upychała zwoje swojego brzucha jak pergamin w Bibliotece Aleksandryjskiej w grube rajtuzy kupione za 3 zł na targu u Ruskich...
                           Na pokładzie samolotu była atmosfera pałacowa, takie wersalskie klimaty, dużo przepychu i kosztowności. Kibelek w tiulach, zastawy szczerosrebrne z twarzą Walta Disneya, sztućce z wetkniętym ludzikiem na czubie. Cały golusieńki tylko czupryna purpurowa i pokaźna. Taki królewski wypas. Podoba mi się najbardziej to, że siedzenia pasażerów ustawione są jak siedzenia pilotów, że stewardesy nie mają prawa bytu, że każdy może wstać i pójść do kuchni, że posiłki są na sali balowej, do których się specjalnie przebieramy. Miły człowiek, który uczy na pokładzie samolotu etykiety już od ośmiu lat z hakiem, pokazał mi oddaloną od wzroku ludzkiego komnatę, która zamykana była na sześć zamków – dwa gerdowskie, dwa tradycyjne i dwa z gumy do żucia. W owej komnacie załoga hodowała tajemniczy kwiat gigantycznych wielkości o urodzie nie do pisania. Kwiat umieszczony był w porcelanowej donicy w dwa słonie – jeden słoń był seledynowy z koralami na szyi i biegł wesoło przed siebie, drugi słoń to barwa mocny fiolet, zamyślony, oparty na łokciu, patrzy w bliżej nieokreśloną przyszłość. Łodyga kwiatu jest prawie pod sufit, przy czym na jego wysokości jakby się załamuje i do podłogi opada wielki kielich jak suknia sylwestrowa dla żony tego w berecie. Kolorystyka róż, liliowy i wrzosowy mienią się ze sobą w perłowej poświacie i jestem pewna, że to jest właśnie któryś z cudów świata pierwszej dziesiątki.
                          W miarę upływu lotu stwierdzam, że specyficzny układ siedzeń ma swoje plusy i opasłego minusa. Plusy są takie, że rajcują chmury rozpryskujące się na szybie przed moim nosem i że nie wiem czemu, ale im dłużej tak siedzę tym bardziej upewniam się, że jestem Dalajlamą i że ciuszki mi się nawet zmieniają na takie jak Dalajlama nosi...A minus jest taki, że łapię fatamorganę i przed chwilą widziałam jak rozbijamy World Trade Center, jak tłamsimy jednym skrzydłem biust Statuy Wolności. W zasadzie już wierzę, że latamy po miastach i zniżamy się do rozwalania warzywniaków i strącania kobietom moherowych czapek z głowy. Postanawiam więc wyjść z mojego ciała i przenieść się samiutką duszyczką do kościoła na nabożeństwo, żeby poczuć się lepiej. Natrafiam akurat na kazanie, podczas którego ksiądz dokonuje ekskomuniki biednej myszy kościelnej.
-        Zakazuje się obywatelce myszy kościelnej przekraczać progu kościoła – głosi ksiądz – niech się mysz nie waży pod pozorem i bez pozoru głowę kościelnym kątom zawracać!!!
-        Ale tak nie można – przeciskam się przez nieruchomy tłum – co ona takiego zrobiła?
-        I niech się nie waży nikt w obronie uciskanej myszy stawać – ksiądz gniewnym wzrokiem pokazuje, że to odnosi się do mnie.
Wypadam przed kościół i nawołuję z woreczkiem po drażach o wsparcie dla myszy kościelnej, którą dopiero co spotkała tragedia. Ludzie drwią ze mnie i wyzywają od grzeszników. Pierwszy grosz do woreczka po drażach wpada od żebraka, który klęczy najbliżej mnie. Później cała chmara żebraków galopuje jak przed pożarem tylko po to, by rzucić garścią miedziaków w worek po drażach. Mysz zostaje ocalona od śmierci głodowej i poniewierki.
-        Masz tu na żarcie, taki start, później jakoś sobie poradzisz – wciskam myszy pełen wór szmalu.
-        Chodź z nami, w naszych kartonach znajdzie się dla ciebie miejsce – mysz bierze pod rękę żebraków i wszyscy znikają w zaułkach litości.
                                           Powracam do swojego ciała, ale za parę minut znów miraż mnie dopada, więc przenoszę się do wielkiego domu handlowego Klif w Gdyni Orłowie i tam postanawiam szerzyć misję ochrony ludzkości przed złymi mocami. Nabywam w sklepie H&M paletę małych kolczyków na sztyft przedstawiających pajączki z czerwonym korpusikiem i zaczajam się pod sklepem z modą Orsay'a. Po około dwudziestu minutach ( dopiero!) wyłania się pierwsza klientka...
-        Dla pani w srebrnych bucikach na szczęście – z okrzykiem wikinga rzucam się na kobitkę, powalam ją i wbijam kolczyk w ucho – przez dwa tygodnie zalewać wodą utlenioną, a wszystko będzie dobrze!
Jestem szczęśliwa, niosę ludziom pomoc, a oni tak się cieszą. Przy mnie ustawia się kolejka pań z różowymi reklamówkami od Orsay'a, a ja dokonuję odczyniania zła, aż do momentu wyczerpania zapasów, czyli koniec pajączków na plastikowej palecie oznacza mój powrót na pokład samolotu. Akurat w samą porę, bo jest kolacja. W sukni kształtu i koloru banana sunę na wielką salę. W drzwiach kelner daje mi pokaźny pakiet sztućców i prosi o pokwitowanie.
-        Układaj noże od największego do najmniejszego – instruuję córkę.
-        Dlaczego tak? – pyta kierownik sali zmiany kolacyjnej.
-        To proste – wyjaśniam – największy nóż jest do nogi wołu, każdy mniejszy do mniejszej zwierzyny i tak ostatni malutki nożyk jest do żabiej łydki.
-        Pani nie zna podstawowych zasad etykiety zastawy stołowej.
-        Ty chamie, ćwoku, prostaku – nie pozostaję dłużna i grożę mu ogonem banana.
-        Pani w bananie miała rację – wtrąca mężczyzna z drugiej strony stołu, postury gruźlika – ja dostałem wielką nogę nieogolonego, nawet starego wołu i taki tasak jest jak najbardziej odpowiedni – mówiąc to wsuwa sobie owłosiony kawał do ust, z których spływa krew jak zbyt długo stojąca herbata.
Myślę o tym człowieku, że to równy koleś i postanawiam, po wyplątaniu nogi z ogona banana, zawrzeć z nim bliższą znajomość, ale niestety gdy unoszę ponownie wzrok, mężczyzny już nie ma, a noga wołu jest taka samotna. Wychodzę z sali, by poszukać go, bo odczuwam dziwny niepokój, jak w każdy tłusty czwartek, że nie dostanę już pączków. Ale zanim zdołałam się za nim gruntowniej rozejrzeć, sensacyjna wiadomość obiegała już korytarze samolotu. Młody niedoświadczony pilot stchórzył lecąc wiele godzin nad czarną plamą oceanu i postanowił zawrócić. Tak więc lecimy teraz nie do przodu, ale do tyłu, wracamy nie chcąc wracać, cofamy się, mimo że nasze serca wołają „go on”. Prawie że tam byliśmy i czuliśmy już smak. Gorąca czekolada na znikającej w dali tacy.
-        Niech się pani tak nie przejmuje – miła staruszka bierze mnie za rękę – pilot zostanie za to ukarany, kwiat to załatwi...
-        Jak to? – to jest moment, kiedy ja naprawdę już nic nie rozumiem.
-        Ten piękny różowo - liliowy kwiatek hołubiony przez całą załogę to ludojad. Żywi się niegrzecznymi członkami załogi. To ponoć najlepszy sposób, żeby źli pracownicy nie wrócili do recyklingu. Odnóżkę tej rośliny wzięli już z Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz trener polskiej piłki nożnej.
-        Zaraz, zaraz, zaczynam rozumieć – myśli szybują mi z lewej półkuli do prawej i z powrotem torem rakiety międzyastralnej – ja szukam takiego mężczyzny, z którym jadłam kolację. Taki suchotnik ze szkorbutem i łupieżem...Dali go na pożarcie!!!
-        Spokojnie dziecko, spokojnie. Nie, to dotyczy tylko załogi i ich zawodowych przewinień. Nie bój się, dziecko, zaraz zapytamy kogoś z obsługi...

Obsługa linii lotniczych „ Spokojny Lot” potwierdziła, że kwiat – ludojad jest przeznaczony tylko dla załogi. Niesubordynowanych pasażerów zaś wyrzuca się jako balast w czeluść otchłani i mroków. W ten sposób dodatkowo zyskuje się lżejszy przelot oraz dokonuje sądu za życia z natychmiastową karą przeprowadzonego przez samolotowego katechetę – emerytowanego pilota, który skończył zaoczną teologię i rozprawia się ze złem stosując tzw. fast tryb orzekania. Po wyjaśnieniu całej sprawy idę do łazienki. Nalewam wody do różowego flakonu, z wyściełanej atłasem półki biorę złoty klucz. Wchodzę powoli po schodach okrytych czerwonym dywanem, by pięknemu kwiatkowi dać pić. Trzeba dbać o kwiaty.

środa, 10 maja 2017

Śnieżek

Bardzo go brakowało. Spadł sobie z tym przekonaniem. Powitałam go konsternacją nad kubkiem kawy. Pozytywne jest to, że zawsze można oczekiwać nieoczekiwanego i wszystko dzieje się niezależnie od naszego nastawienia i warunkowań. Kary i nagrody bez znaczenia, opracowania konkretnych systemów bez sensu. Nie ma czasu, dla którego coś jest zarezerwowane. Nie ma szczelnych drzwi, które zatrzaskują jakiś etap tylko dlatego, że powszechnie tak się uważa. Nasze plany i przewidywania... Jeśli towarzyszy im jakiś procent sprawdzalności to już nieźle. 

niedziela, 7 maja 2017

Nie dane było

Podróż do Izraela zaczęła się załamaniem słońca na mojej purpurowo rudej bluzce. Pierwszy raz leciałam samolotem, pierwszy raz pogoniłam strach do wiewiórczej dziupli, pierwszy raz oglądałam poduszki na niebie. Ale głos pilota rozciął moje widoki na niebo i na piekło.

-Mamy awarię. Nie jesteśmy w stanie jej usunąć, musimy lądować.

Nagle okazało się, że ludzkie głosy w rozpaczy są bliźniaczo podobne do zwierzęcych. Stworzenia boskie w rozhuśtanych ramionach Pana, zdane na jego wolę, odległe od dystynkcji i salonowego szmeru.

-Nie mamy miejsca na lądowanie. Za 60 sekund zginiemy wszyscy. Pomódlcie się.

W plebiscycie na najpopularniejszą modlitwę w sytuacjach utraty życia za 60 sekund zwycięża „Ojcze Nasz”. Wyglądam przez okno szukając jakiegoś wyjścia. Widzę białe plastikowe schody. Zamieniam się w kangura i już tkwię przy pilocie. Proponuję mu zeskakiwanie po schodach. Byleby niżej ziemi, żeby upadek nie był tak ciężki. Samolot zeskakuje po schodkach jak baletnica po menopauzie. Gigant na jednej nóżce schodek po schodku. Na ostatnim stopniu okazuje się, że czekają na nas inne białe plastikowe schody, tym razem z poręczą i ozdobione białymi plastikowymi łabędziami. Samolot skacze około godziny, może dwóch i doskakuje do samej ziemi. Tam jednak wychodzi na jaw, że to był tylko sen, że samolot rozbił się w ciągu 60 sekund. Wszyscy zginęli oprócz mnie. Rozglądam się po kilometrach zgliszczy i wyjącej pożogi.

- To niemożliwe, zeskakiwaliśmy po schodkach.

- Żydzi to umiłowane dzieci Pana Boga - odpowiada mi czarnoskóry strażak. I wiem, że to nie Izrael. Rozbiliśmy się, gdzie popadło i jestem teraz nigdzie. Co jest prawdą: białe schody z nieba na ziemię, czy fotel ze mną wyrzucony przez okno? Uciekam przed ludźmi, przed trumną podróży, trochę przed sobą. Biegnę do plaży, na której stoi jeden blok. Wchodzę na pierwsze piętro. Tutaj będę mieszkać. Biorę łopatę wielką jak w filmie ”Kevin sam w domu” i odśnieżam swój balkon. Wyrzucam śnieg, a w nim kilka zapomnianych kasztanów z jesieni. Przy mnie wyrasta facet, znam go z telewizji - to Filemon Swobodziński i mówi mi, że jestem aresztowana za dorzucanie śniegu do globu ziemskiego oraz za zaatakowanie go twardymi kasztanami. Mówiąc to, ściąga żółtą czapkę z wielkim seledynowym kulfonem na czubku. Na jego łysej pale widać pięć guzów po pięciu moich kasztanach.

- Co pani na to?

- Nie wiedziałam, że jest pan łysy.

Spoglądam na morze, na wielką plażę i jedną malutką balustradkę ze starego balkonu, która znajduje się na piaszczystym brzegu ni przypiął ni przyłatał. Przy balustradzie stoi szczupła, wiotka babcia w chustce w wielkie czerwone truskawki. Ma błyszczące kaloszki w kolorze spóźnionej zieleni. Wołam na nią, żeby przyszła mi pomóc, ale mnie nie słyszy. Proszę Swobodzińskiego, żeby przyniósł mi megafon. Zdyszany i spocony wbiega po minucie z gigantycznym megafonem.

- Halo, babciu! Niech no babcia przyskika do mnie. Mam duży problem ze Swobodzińskim i jego łysą pałą!

Swobodziński wtrąca:

- Z guzami na głowie...

Doskakuję do megafonu:

- Na łysej...

Ale Filemon wyszarpuje mi megatubę. Babcia odwraca się, rozpoczyna się bieg ratownika z filmu „Słoneczny patrol”. Biust Pameli Andersson, bicepsy jak żabie łydki, wielkie pożółkłe gacie do kolan, trywialny uśmiech. Poprawia chustkę i krzyczy:

- Lecę do ciebie!

- To moja znajoma babcia. Zaraz tu będzie - tłumaczę Swobodzińskiemu.

- Nigdy nie widziałem takiej babci - mówi z zazdrością.

- A ja nigdy nie widziałam takich wielkich gaci!

Największe pantalony świata są już przy mnie na pierwszym piętrze. Tłumaczę babci problem. Filemon spuszcza z tonu. Galoty robią swoje. Umawiamy się do
studia telewizyjnego na następny dzień. Będzie publiczne przesłuchanie. Idziemy z babcią pod rękę. Wyczuła, skubana, powagę chwili - założyła garnitur i krawat. W dłoni szklanka ze sztuczną szczęką. Pisk silikonu w jej piersiach wskazuje na godzinę 13.30. To teraz. W studiu szukamy redaktorki zajmującej się problemami ludzi usuwających śnieg z balkonów. Ma doświadczenie w tym zakresie, ponad dwadzieścia lat pracy, wiele wygranych spraw na rzecz usuwających. Prywatnie jest związana z człowiekiem usuwającym śnieg z balkonu i walczącym na rzecz uciśnionych - usuwających.

- To ktoś, kto może się przydać - rzecze babcia i podwiązuje mocno chustkę na głowie.

- Te truskawy na chustce pasują babci do garnituru - próbuję być miła.

- Dziękuję bardzo - w odpowiedzi babcia wyrzuca szczęki jak w pamiętnym horrorze Spielberga, całe szczęście bezzębne. Choć szklanka w zasięgu dłoni...Oczekiwana redaktorka już jest. Upycha nas jak ciuchy do pomieszczenia gospodarczego. Wśród szczotek, szmat i past rozprawiamy nad moją szansą w sprawie ze Swobodzińskim. Pukanie do drzwi. Jakaś para prosi nas o wpuszczenie. Są zainteresowani prawem polskim dotyczącym usuwania śniegu z balkonów.

- Niech słuchają - zgadzamy się.

Redaktorka patrzy przez dziurkę od klucza.

- Mamy Swobodzińskiego na karku! Stoi za drzwiami i rośnie pięć centymetrów na minutę!

Cała nasza pięcioosobowa zwarta paczka barykaduje drzwi. Babci zsuwa się chustka z głowy. Chłopak chwyta babcię za pierś Andersson. Jego dziewczyna daje mu w twarz. Ja daję w twarz dziewczynie, bo depcze mi po czółenkach. Redaktorka ma orgazm w tym momencie a Filemon Swobodziński jest już prawie w naszym pomieszczeniu. Jednocześnie odprawia pogrzeb sznaucera kolegi. Wciska nogę między nasze drzwi. Ma elegancko wygoloną łydkę. Słyszę jego podniosły głos:

- Był dobrym sznaucerem. Pozostawił po sobie całe podwórko kundli i trzy suki w ciąży. Będzie go nam brakowało.Redaktorka po orgazmie leży jak kawał flaka wśród mopów i środków przeciw kurzowi. Dziewczyna grozi chłopakowi odświeżaczem powietrza, że to już koniec. Babcia zakłada sztuczną szczękę.

- Musimy pojechać na wyższe piętro - mówi poprawiając sobie zęby i wciska mopa w kijek.

- To nie winda, to pomieszczenie gospodarcze - rozanielonym głosem śpiewa redaktorka tuląc pastę BHP do serca.

- To nie jest winda! To nie jest winda!

Babcia wpada w panikę.

- Byłam pewna, że to winda. Nigdy nie weszłabym do pomieszczenia gospodarczego. Boże, ratuj!

Osuwa się po ścianie. Wygładzam jej truskawki na chustce, poprawiam krawat.

- Babciu, twój nowy gajerek się wygniecie - staram się odwrócić jej uwagę.

- Chromolę to - beznamiętnym głosem Bernarda Ładysza oznajmia babcia.

- Przepraszam, czy ja się mogę wtrącić...

Myślę, że chłopak - tym razem - w mordę dostanie ode mnie.

- Ja popieram głodujących w Etiopii i tę jedną babcię. Uważam, że prawo nakazuje powiadomić stare rupiecie z biustem Pameli Andersson, że nie są w windzie!

- Synu, pomóż mi się podnieść - zwraca się do niego babcia.

- Chcemy windy! Żądamy windy! Mamy konstytucyjne prawo do windy!

Redaktorka z oczami rozbieganymi jak u Quasimodo podchodzi do mnie.

- Oni mają rację. Myśleli, że to winda, a nie pomieszczenie gospodarcze. Musimy ich wypuścić.

- Ale na zewnątrz stoi Filemon wielki jak World Trade Center - jestem przerażona.

- Tak, a za nami tłum; cała armia sklonowanej pary i babci. Co wybierasz?

Redaktorka nie pamięta już o orgazmie. Maluje sobie usta w lusterku, profesjonalna jak zwykle.

- Jak oni się sklonowali? - nic nie rozumiem.

- Mopem i zapachem pomieszczenia gospodarczego - tłumaczy rzeczowo kobieta. Redaktorka nie ma na sobie już szarego uniformu, ale czarną suknię sylwestrową i sznur białych pereł. Za pięć minut ma swój taniec z Leszkiem Molderem w sali balowej. Kręcą program telewizyjny na 31. grudnia. Tracę przytomność. Odzyskuję dopiero w szpitalu. Zrobiono mi tam stos badań, z których wynika, że mam kamicę nerkową od picia morskiej wody bez filtra i od tej pory już nigdy nie będę mogła wieszać firanek.