czwartek, 30 marca 2017

Świat według wanny

Dzisiaj wzięłam kredkę białą. Pomalowałam nią całą kartkę. Nic nie widać. Mnie nie widać. Ja nie widzę dnia. Przenikamy się światłami. Mamy podobną gęstość energii. Wspólne przerwy na kawę. Wspólnie zabieramy się z wodą wypuszczaną z wanny. Przeglądamy komiksy i poradniki o nieprzejmowaniu się i totalnej zlewce. Blokuję coraz więcej numerów próbujących do mnie przemawiać ciszą. Zaprzyjaźniam się z ptactwem. Codziennie czytam rozpaczliwe wiadomości ludzi chcących na siebie zwrócić uwagę, którzy nie poświęcają mi żadnej uwagi. Przykro mi zdzierać kartki z kalendarza w okazałe i dorodne lawendy. Powinnam znaleźć jakiś kwadrans na rozmowę z pretensją, ale nie wiem, czy tyle jej wystarczy. Przed chwilą odebrałam sms-a z treścią, że kończy się marzec. Niektórzy grają teatr nieprzerwanego kontaktu. W liceum myślałam, żeby zostać aktorką. Nie zostałam.

sobota, 25 marca 2017

Z kredkami

Jakiego koloru użyję? Każdego dnia mogę wziąć do ręki tylko jedną kredkę. Wkładamy to obligatoryjnie w życie każdego z nas. Tylko jeden kolor dziennie. Układ wydarzeń przemieszcza się i pulsuje, oczekujemy nieoczekiwanego, akceptujemy bądź nie akceptujemy przyjętą, i tak odgórnie, rzeczywistość. Cała gama emocji, wachlarz nastrojów, zmieniająca się aura, odcienie klimatu, ale kredka może być tylko jedna. Jutro będzie druga, potem trzecia, czwarta i dziewięćdziesiąta dziewiąta, itd. Dzisiaj to jeden kolor. Jakiego koloru użyjesz? Trudno tłumaczyć proste, przedszkolne zadanie stopniem komplikacji i złożonością natury rzeczy. Dużo rysuję. Moje metalowe opakowanie kredek liczy 42 sztuki; klasyczne do wyboru, do koloru. Ustalamy jedną i stałą godzinę w ciągu dnia, gdy musimy podać kolor. Ta godzina będzie zarówno po czymś jak i przed czymś. Przed tajemnicą, nadzieją, wypatrywaniem bądź przekonaniem (złudnym), że nic się już nie wydarzy, choć dzieje się zawsze. Dzieje się nawet, gdy nic się nie dzieje. Dzieje się poprzez i w wyniku zatrzymania, w bezdechu, ciszy i wszechobecnym milczeniu dzieje się tak naprawdę najwięcej. Myśl, mowa i działanie powinny zaistnieć w tym samym czasie, ale tylko powinny, raczej mogłyby. Najczęściej stanowi to szansę, by jeszcze coś zmienić, upewnić się bądź przygotować. Czasami szansa bezpowrotnie odchodzi, by uświadomić nam, że nigdy szansą nie była. Szansą na coś konstruktywnego. Bóg jako Naczelny Architekt Świata użył do Swej instalacji geografii, by łączyć lub rozdzielać przez trwałość, użyteczność i piękno. W tym też tkwi tajemnica wędrówki astralnej każdego bytu. Dzień - rozpoczęty, nadgryziony, nadłamany, ale już znamy tę jego część - dwa telefony zwyczajne, jeden miły, jeden głuchy i ostatni z pretensjami (znów nie spełniłam czyichś oczekiwań). Mała sprzeczka z dużym psem sąsiadki, zwierzenia sąsiadki, praca długa jak tren nieistniejącej sukni, deszcz ze słońcem i deszcz solo, trochę kawy dobrej i lury w barze. Przeciskanie się w autobusie pustym jak ząb bez plomby, bo przeciskanie jest drugą naturą człowieka. Jakieś notatki na kolanie, jakieś serwetki lądujące w jakimś koszu. Brak kosza, zwitki w kieszeniach, zdziwienie psa sąsiadki, że wracam się dziesięć razy jakbym miała po co. I zimno, które kosztuje krocie, gdy zbliża się gorączka. Ser jest za twardy albo za miękki. Reklamy upokarzają każdego artystę. Pieniądz nie upokarza nikogo upokarzając wszystkich bez pieniędzy. Co z tą kredką?

niedziela, 19 marca 2017

Rustykalnie

Czytam długą powieść, bo liczącą prawie 800 stron. Autor skupił się do granic możliwości i do granic niemożliwości na temacie głównym, przewodnim i wiodącym, a resztę potraktował jak resztę. Reszta to wątki poboczne, motywy i epizody, opisy niezwiązane z akcją, etc. Wobec trudu, jaki sobie zadał - 800 stron, utrzymanie chronologicznej fabuły i panowanie nad sytuacją - układem zdarzeniem tak go pochłonęło, że w każdym kraju, mieście i osadzie, wszędzie gdzie domostwo wznosi się nad piaskownicę, panuje styl rustykalny. Sama bardzo lubię. Istotnie, wrócił jakiś czas temu na salony, jest modny i wiele kosztuje. Jednym z warunków stylu rustykalnego jest minimalizm, więc tu się jakoś usprawiedliwię. Dostaję wciąż połajanki od Państwa, że czytania tu u mnie jak na lekarstwo. Minimalizm - wprowadziłam styl rustykalny. Rękodzieło? Hm, prywatnie jak nikt nie widzi, pracuję z drewnem i szkłem, bo malowanie działa na mnie tonizująco i detoksykuje z chamstwa ulicy. Prosta forma... Czytelny przekaz... A ja tak chcę zaprowadzić na blogu styl rustykalny, bo kocham naturę i zachwycam się wsią od zawsze. Wprowadzę komodę na bloga i zainwestuję w wiklinę. A tak w ogóle to czym jest prostota? Często mylona z prostactwem albo posądzana o brak wyobraźni bądź niedorozwój w jakimś obszarze. Prostota jest osnową istnienia, bo przypomina o niezbędności, konieczności, ale i wystarczalności, symbiozie człowieka z przyrodą. Dziwne jest zapominanie powszechne o prostych czynnościach, prostych przedmiotach, o prostocie życia. Dzwonkiem jest straszne wydarzenie. Jeśli nic się nie dzieje, pędzi się dalej, a potem sztucznie postarza krzesła i stół, żeby pasowały do naszego wnętrza - wnętrza domu, wnętrza nas, gdzie udajemy, że jesteśmy. Albo udajemy, że nas nie ma.

czwartek, 16 marca 2017

Pędzące noce w wagonach

             Poznań wygląda jak kawałek Hollywoodu doklejony do obszaru koszmaru na dworcu. Landrynkowe drinki odcinają się kontrastem od odrapanych mrocznych murów. Smród zakiszonej poczekalni łapie dziobem powiew ekskluzywnych perfum. 
           Jestem tam kilka dni. Leżakuję na tarasie i pływam w basenie, którego woda odbija światłem niebo. Ale niebo jest zupełnie inne nad pozostałym Poznaniem. Szare i przygnębione. Takiego nieba można nie zauważyć. W kawałku luksusowego Poznania są inni ludzie; opaleni, uśmiechnięci. Z tego hollywoodzkiego obrazka schodzi się po kręconych, metalowych, srebrzystych schodach. Schody jak korale oplatają metalową, srebrzystą, kurzą stopkę. 
            Na dworcu kupuję bilet do Wrocławia, bo do Olsztyna nie ma pociągu, a ja nie chcę zostać na dworcu. Jadę do Wrocławia w atłasach. Cały pociąg wysłany jest bordowym atłasem ze wstawkami zielonego. Są kelnerzy w białych garniturkach. I pełno połyskujących srebrnych tac i półmisków. Białe serwety i białe obrusy. Są wielkie hole i wielkie sale, również taneczne. Jest orkiestra, która denerwująco robi sobie długie przerwy. Jestem ja - lekko senna, lecz zadowolona. 
            We Wrocławiu jest identyczny dworzec jak w Poznaniu. Z Wrocławia też nie ma pociągu do Olsztyna, ale jest za to do Warszawy. Kasjerka sprzedaje mi tak długo bilet, że pociąg odjeżdża. Robię wrzawę wokół tego i pociąg zatrzymują. Jest eliptyczny. Nie ma drzwi ani okien. Wsiada się do niego przez wloty, wyglądające jak wsypy na śmieci w wieżowcach. Otwory te są bardzo małe, ale jakoś się przeciskam. W środku nie ma przedziałów, światła i jadą same potwory, demony oraz cztery wampiry. Wampiry nie są mną zainteresowane.Za to potwory gapią się na mnie klejącym spojrzeniem. Pierwszy raz cieszę się z towarzystwa mojej koleżanki, na którą w zasadzie wcześniej w ogóle nie zwracałam uwagi. To jest koleżanka z okresu wczesnego dzieciństwa. Ma twarz wyrośniętego niemowlaka i rozmiary terminatora. Ona nie myśli. Jest dołączona do mnie jak szew do koszuli. Znajdujemy jedno pomieszczenie, w którym jest trochę światła. Siadamy pod, migającą watami w liczbie czterdziestu, żarówką. Toboły rzucamy w geście szaleństwa, gdzie popadnie. Po turecku, na podłodze mijają godziny. Warszawa to Mount Everest - zaśnieżony, odległy i upragniony, choć nieznany i niebezpieczny. Kiedy znużenie szczypie w oczy i dociska wpółprzytomne powieki, wchodzi do nas demon. Jest dość wysoki, ma haczykowaty nos, grzebienie zamiast rąk i oddech zalanej piwnicy. Dookoła wieje zbitym z tropu chłodem. Pod pozorem potrzeby fizjologicznej wychodzę i udaję się do szaletu pociągowo - dreszczowego, gdzie brud sięga po kostki a smród chwyta za łydki. Nie da rady tam nawet niczego dotknąć, więc wychodzę za sekundę, ale demon czeka na mnie już pod drzwiami. Uśmiecha się pestkami po czereśniach i zepsutą leszczyną. Biegnę do koleżanki, która wyciąga do mnie - jak bobasek z wózeczka - łapy niczym łopaty i próbuje przytulić do mojej piersi łeb wielkości wora z ziemniakami. 
              Przeciskamy się znowu przez płaskie otwory i jesteśmy w Warszawie. Jest zaawansowana noc. Żadnych pociągów, ale za to pełno dużych i kolorowych autobusów. Autobusy śpią. Niebo nad Warszawą jest bardzo wysoko. Wyżej niż w każdym innym miejscu. Zimno. Jeden, jedyny kierowca siedzi na taborecie obok pojazdu. Niepytany o nic, mówi, że prędzej mu kaktus wyrośnie, niż on się stąd ruszy i że do rana nic stąd nie odjedzie. Mówię mu na to, żeby pocałował się w trąbę. Chodzimy po warszawskiej Starówce, która zmienia się w gdańską Starówkę i pachnie morzem. Podchodzi do nas szczupły, wysoki blondyn i proponuje nocleg dla nas za 100 złotych. Mówię mu, żeby pocałował się w trąbę. Na środku Starówki stoi bardzo mały dworzec z bardzo małą kasą. Dowiadujemy się tutaj, że odjeżdżają z niego tylko bardzo małe pociągi na bardzo krótkich odcinkach. Decydujemy się jechać do Nasielska, bo będzie się bliżej Olsztyna. 
               W Nasielsku jest noc w głębokości węgla kamiennego. Zlewa się z niebem i z ziemią. Idziemy po omacku. Nie widać żadnego budynku, żadnego człowieka. Nie widać siebie. Ciemność nocy ściska za gardło.

piątek, 10 marca 2017

Do białego...

Wycisz milczenie do cynicznego spalonego knota albo zapachu jeziora na progu wiosny. Wyłączmy się, odpłyńmy a zapadnięty głos nie będzie już istniał nawet we wspomnieniach. Opowieści blakną, a fotografii nie daje się przywołać, kontaktów uwiarygodnić, dotyku przypomnieć. Nic nie różni się od niczego, wyjątkowe zdarzenia tracą wyjątkowość. Każda wędrówka włącza się we wspólny marsz. Na początku słychać jej rytmiczny jednostajny i zdecydowany krok. Jest radosna i ma zmienić świat. Każda wędrówka od wieków ma podobną determinację w zmianach tego, co do niej nie należy na zawsze a jest jedynie wynajęte na czas określony ze wszystkimi załącznikami w nieskończonej liczbie należącymi do Wielkiej Umowy. Potem ze zdumieniem uczy się, że część wody znajduje się w atmosferze, w płaszczu ziemi, głównie w oceanach. Pochyla się nad śniegiem jak wielką tajemnicą, z pierwszym zachwytem podnosi do oczu, koresponduje dotykiem. Zdejmuje wodę z warg czule jako panaceum na nieśmiertelność. Umiera ze strużkami wody na policzkach.

sobota, 4 marca 2017

Bardzo niewłaściwa osoba na równie niewłaściwym miejscu

Codziennie modlę się o siłę. Siłę wytrwania i siłę trwania, siłę cierpliwości, siłę walki, siłę oddychania i siłę modlitwy o siłę. Podążam wciąż za własnym echem, duszę się dniem z tą samą wiadomością wypatrując nowego dnia każdego dnia. Gubię się w swojej ciszy, bo ona nie milczy tylko krzyczy na mnie budząc mnie do kompletnego niczego. Nadaje sens bezsensowi i każe działać poprzez przeczekanie. Twoje chińskie ciasteczko radzi ci siedzieć w kącie albo w szafie, w kącie szafy. W mojej ciszy nie ma spokoju, są rwane dźwięki i szarpanie się mnie samej ze sobą. Każda walka kończy się koło 5.00 nad ranem, gdy osuwam się na kolana i krzyczę do Boga "nie doświadczaj już mnie! Nie pchaj mojej duszy na wyższy poziom! Ratuj moje ciało". Około 5.30 następuje sen przerywany mdłościami od duszonej rozpaczy kolejnymi papierosami. Potem łapie mnie pokora, a za nią wyrzuty sumienia. Siadam na bezmyślnych poduszkach i przepraszam, że inni mają gorzej i nie mam wcale tak źle i proszę tylko o siłę. O siłę, by nie spojrzeć w mrok, w jego wykrzywioną twarz. O siłę, by dojrzeć światło, które nigdy nie gaśnie. O siłę, by nie usłyszeć szumu świata. O siłę, by nie udławić się własnymi łzami. O siłę, by przyjąć na wiarę, że mój los ma być taki. O siłę, by zatrzymać uciekającą w welonie nadzieję, że za każdymi drzwiami dnia może zdarzyć się wszystko. Modlę się też o siłę dla Ciebie, Ojcze, byś trzymał nade mną tak mocno parasol, bym nie zmokła do suchej nitki. Modlę się o Ciebie, Ojcze, bo niewielu to czyni, a jakiej trzeba siły, by opiekować się Ziemią nieszczęśliwych dzieci. Ciągle się w Tobie zakochuję, Boże, i tym samym coraz bardziej o Ciebie troszczę. Z tej miłości zaryzykuję wejść w kolejny dzień, kolejne drzwi, kolejny sen z horroru, odetnę nożem ceramicznym traumę od traumy, by unieść kąciki ust. Przemów do mnie nutami deszczu, kreską słoneczną, rysunkiem na zaparowanym oknie. Przemów do mnie. Chórem dzikich zwierząt. Wyrocznią Natury. Wiatrem, który uwolni mnie a ja jego przez dotyk.