piątek, 29 lipca 2016

Agatek

Agat Pytel Burito odszedł dzisiaj do Raju dla królików.
Żegnaj, mój oddany i wierny Przyjacielu. Byłeś moją Rodziną. Najmądrzejszą uszatą istotą, jaką dane mi było spotkać na mojej drodze. Byliśmy latami nierozłączni, a dzisiaj nienawidziłam własnej bezradności i bezsilności, gdy patrzyłam na Twoją śmierć. 
Dla świata byłeś tylko królikiem, dla mnie byłeś miłością.



czwartek, 28 lipca 2016

PS

Mężczyznom zawdzięczam to, że stałam się gorszym człowiekiem. Cierpienie uszlachetnia jedynie masochistów.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Mężczyźni. Obecność

Miałam kiedyś taki rok, w którym umarli dwaj moi bracia i odszedł mój mąż. Nie było wojny, a ja w ciągu zaledwie paru miesięcy straciłam trzech mężczyzn mojego życia. Przez pół roku spałam. Nie brałam żadnych leków nasennych. Po prostu spałam. Aktywowałam się na dwie, trzy godziny podczas doby. Patrzyłam wtedy w sufit i myślałam, żeby zasnąć. Kiedy już myślałam to myślałam tylko o tym, by spać. Wreszcie przyśnił mi się mój ojciec, za życia zawodowy bokser. Stanął nad moim łóżkiem i powiedział „jeśli możesz jeszcze wstać to wstań”. Mówił tak, gdy miałam 5 lat i uczyłam się jeździć na rowerze. Tłumaczył mi wtedy, czym jest boks, walka i ring; że życie to jest ring i trwa tak długo, dopóki jesteśmy w stanie się podnieść. Podnieść, by dalej walczyć. Jako pięciolatka podnosiłam się otrzepując kolana, by wsiąść ponownie na rower i wreszcie nauczyć się jeździć. Tym razem było jednak gorzej; musiałam nauczyć się żyć bez zawału serca na widok byłego męża z narzeczoną u boku. Żyć bez rodziców, braci i dalszej rodziny, bo ich już nie będzie. Żyć z pełną świadomością ogromu daru, jakim jest Obecność. Mówi się najczęściej o miłości. Trzeba doświadczyć bardzo dotkliwie braku, by poprzez ten brak uzmysłowić sobie, że nasza codzienność osadzona jest w myślach, czynach, poczuciu bezpieczeństwa, spokoju, samej naszej tożsamości na Obecności właśnie. Bliscy to nie jest sprawa tylko serca i związanych z nim uczuć. Bliscy to kwestia świadomościowa. Świadomość korzeni, przynależności do rodu, więzów krwi, przekazania kodu genetycznego, świadomość obecności. Obecności obok nas lub tuż tuż, lub troszkę dalej. Ale ta obecność trwa, jest stałym porządkiem dnia, sprowadza nas do pionu po zawirowaniach i odpływach. Moja babcia powtarzała przy każdej sposobności moim braciom i mnie „jest was tylko troje i macie o siebie dbać”. Nasze relacje pozostawiały wiele do życzenia, bo były i kłótnie, i pretensje, i żale. Na pewno do końca z młodszym bratem opiekowaliśmy się starszym bratem, zwłaszcza po śmierci bratowej. Bracia byli jednak moim oparciem, przez sam fakt, że byli moimi braćmi, więc odkąd ich nie ma – moje życie siedzi na taborecie. Taboret będzie już zawsze. Kręgosłup od siedzenia na nim będzie już na stałe bolał. 

niedziela, 24 lipca 2016

Ukołysane kołyszące długie kuszące spanie

Wybiła godzina, w której noc postanowiła wziąć ziemię w swe objęcia. W tym i momencie skrzydlata moc zesłała do mych stóp wyjątkowo rudego lwa z wyjątkowo dostojną grzywą i wyjątkowo miękkimi poduszeczkami na podeszwach stóp. Ile warte są takie poduszeczki? Siedzę z lwem przed otwartym morzem. Wszyscy nas omijają. Tylko ja się nie boję lwa. Szepcze mi do ucha, że możemy się wykąpać w ciepłym morzu i oddać jego soli sól naszego potu po tak gorącym dniu. A dzień był gorący, nagrzany piecykiem elektrycznym i skoczną muzyką ze zniszczonego gardła, znalezionego na śmietniku, sprzętu. Ale ja boję się wejść do morza, tak jak do życia. Przez całe życie stoję przed życiem jak przed świeżo pomalowanymi drzwiami. Wycinam mu czasem czerwone serduszko i rysuję kwiatki. Ale nie biorę za klamkę. Wmawiam sobie, że to dlatego, bo czuć jeszcze farbą. W moim życiu nie ma miejsca na firanki, nie ma firanek nawet na rzęsach. Jest jedna szafa, w której czekają ciągle nie rozpakowane walizki. Tłumaczę to tym, że nie ma wieszaków. Lustro jest tak gęste od westchnień, że brakuje mu twarzy do udawania. W kuchni leży kartka z napisem ”trzeba kupić chleb”. Są butelki, w których zabrakło mleka o 10-tej rano zeszłego wieku. Ale na suficie jest milion gwiazd i wszystkie są moje na własność. Akt własności mam jeszcze na myśli własne i cienie na ścianie. Ścianę przeszył czas artystycznie muliną jasnofioletową i przyprószył przepiórczym puchem. Na obrusie plama po soku, którego nigdy nie było. W zamrażarce gotowy do użycia na każde wezwanie dramat strachu. Poukładane w pojemniczki na lód małe horrorki do każdego drinka. Zamknęłam to całe pieprzenie kota w pazur na plastelinę i jestem nad morzem z lwem. To dziwne, że on nie może przy mnie usiedzieć dłużej niż dziesięć minut, bo to jest lew ludojad i bez przerwy kogoś pożera. Można by rzec: chwyta dzień, cieszy się chwilą. Przyniósł mi czarne, błyszczące buciki z ostatniej ofiary, za ciasne. Rozgląda się za kimś z większą stopą. Ale to, mimo mej całe sympatii dla niego, głupi lew. Bo mądry lew nie pozwoli sobie zawiązać kokardki na czubku ogona. Mądry lew nie krzyczy wróblowi prosto w dziób ”chcę koktajl jagodowy i zapach średniowiecznego palenia czarownic”. Mądry lew sam idzie na jagody i zapędza czarownicę do zrobienia koktajlu. Mądry lew spala ją później własną łapą podkładając ogień i ryczy na cały plac ”proletariusze wszystkich mroków średnich wieków rozłączcie się ”. Tak robi mądry król zwierząt. ”Jesteś zwykłym pluszowym królikiem”… Mówiąc to widzę jak się kurczy i wypuszcza powietrze. Siedzę nad otwartym morzem. W ręku trzymam zapiaszczonego i długouchego szmaciaka.Wszyscy omijają mnie z bezpiecznej odległości. Mimo szumu fal słyszę nadjeżdżającą policję.” Stań w rozkroku! Rzuć królika pomału, bez gwałtownych ruchów, ręce do góry! Nie podnoś na nas gwałtownie wzroku, bo strzelimy ci prosto w łeb!”. Gładzę czarne, przymałe lakierki i zastanawiam się, jak to zrobić, żeby nie podnieść na nich gwałtownie wzroku. Nie boję się krwi od ich strzałów i tak mam jej pełne usta z tych wszystkich ofiar. Boję się, że nie zmieszam soli mego życia z solą morza. Bo ziemia już dawno jest przesolona. Sito moich pleców obmywa bogactwo jodu. Ryczące fale wygłuszają kolejne odgłosy wystrzałów. Zanurzam się coraz głębiej.”Co za noc”- krzyczy lew, który ostatecznie przestał być królikiem. ”Dla takiej chwili warto było umrzeć”- krzyczy królik, który ostatecznie przestał być lwem. ”Co za szaleństwo”- krzyczy policjant w gaciach w różowe prosiaczki, płynący obok mnie i strzela sobie w łeb. ”Jakie gorąco”- krzyczą różowe prosiaczki na tyłku gliniarza i przypalają sobie papierosa. ”Jak dobrze”- woła suka policyjna i prowadzi polonezem wszystkie śledzie świata. ”Bądź ze mną znów tak blisko”- woła kamień do kamienia. A ten przeskakuje radośnie pokrzykując ”A miał kamień na kamieniu nie zostać”. Odwracam chwilę na kolejną kartkę, a tam przepis na dodanie do kąpieli płynu o zapachu morskim. Z prysznica leci gęstym strumieniem krew. Rozstąpione świty dwóch dni nie rozumieją zaistniałej sytuacji. ”Ja nie jestem sytuacją”- bronię się. ”Ja jestem całą armią wschodów i zachodów, przypływów i odpływów i dżemem na chlebie na śniadanie”.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Pędzące noce w folii

Jadę niebieskim autobusem przez zroszoną drogę, utkaną pasmem zieleni w foliach. Wszystkie konary drzew oraz krzaki owinięte są przezroczystą folią jak kanapki do pracy. Do trawy mocno przylega foliowy dywan i przez to trawa wygląda na bardziej miękką niż jest w rzeczywistości. Ulegam fałszywemu przekonaniu, że świat został stworzony pod folią, a przez folię wszystko się stało. Światło na skraju polany ciekawie się załamuje z folią tworząc perłową poświatę perłowego lakieru do paznokci. Światło przegląda się w folii, bo nadziwić się nie może, co widzi. Po kilku kilometrach czas zmienia folię na bladoróżową, co ma wpływ i na sam wygląd zieleni, a nawet jej zapach, co wyraźnie czuć przez okno autobusu, mimo zamkniętych okien i smrodu benzyny. Dowiaduję się dopiero dzisiaj, że słońce jest tylko wtedy czerwone, gdy podłoże przykryte jest różową folią i w tym tkwi cała tajemnica. Wysadzam córkę na jednym z przystanków i dopiero po kilku następnych dociera do mnie, co zrobiłam. Martwię się o nią, czy sobie poradzi sama na nieznajomych bezdrożach, czy znajdzie właściwe miejsce. Koło mnie siedzi drobna młoda kobieta, z którą zaczynam prowadzić dialog dla zapomnienia o świecie, w którym się znalazłam i dla próby zrozumienia, co tutaj robię. Kobieta mówi mi, że jest tutejsza, ale PKS-em podróżuje pierwszy raz, bo zawsze podwozili ją samochodem z pracy. Chcę wiedzieć więcej, na co ona obrusza się, że widzi mnie pierwszy raz na oczy, a ja stawiam ją przed nieznanymi i skomplikowanymi problemami. Znam drogę i idę do domu około dziesięciu minut po foliowanej murawie. Mój dom jest drewniany, piętrowy i bardzo stary. Nadaje się wyraźne do remontu, ale ja jestem w nim szczęśliwa. Schody skrzypią, a drzwi pojękują, gdy je otwieram. Mężczyzna oznajmia mi w progu, że z szafy wyleciała dziś jedna płyta, a pod komodą zawaliły się nóżki. Jest zakłopotany, ale uśmiecham się do niego mówiąc, że możemy mieć i taką szafę a komoda jest nam niepotrzebna. Na to on też się uśmiecha i wchodzi na piętro prosząc mnie, bym przyniosła herbatę. Od kilku dni mieszka również w drewnianym domu mój przyrodni brat. Sypia na parterze, prawie się nie odzywa, ale dzisiaj daję mu do zrozumienia, że czas gościny już upłynął. Robię tak, ponieważ wiem, że mężczyzna jest niezadowolony z jego obecności. Brat wychodzi, a ja postanawiam skrócić wszystkie swoje sukienki o czterdzieści centymetrów. Ucinam je nierówno, strzępią mi się niemiłosiernie, ale jestem pewna, że robię dobrze. Przypominam sobie o herbacie. Robię ją w dymnych duraleksowych kubkach, stawiam na tacy, a obok ogromną kryształową cukiernicę na bardzo wysokiej nóżce. Łyżeczki są posrebrzane i zakończone pawim ogonem. Ciasteczka kładę na zwykłym spodku.Wchodzę po schodach - one oznajmiają, że idę - dziwną melodią i odgłosem zbliżającego się wiatru. Drzwi do pokoju są zamknięte, ale przez szczeliny dobiega światło. Wchodzę. Mężczyzna siedzi przy stole ze swoim znajomym, rozmawiają. Stawiam herbatę i cukier. Mówię, że nasz stary dom starzeje się inaczej niż inne stare drewniane domy. Drewno się nie rozstępuje i nie tworzy się grzebień, tylko powstają takie podłużne oczy o delikatnych obrzeżach, tak jakby macica wyrzucała na brzeg perły. Odchodzę do swoich obowiązków, ale czuję na plecach jego ciepły wzrok i wiem, że jest szczęśliwy. Dokończam obcinanie sukienek, czyszczę podłogę ryżową szczotką. Potem siadam przy stole i bawię się ciasteczkami, które unoszą się jak kauczukowe piłeczki.


sobota, 16 lipca 2016

Przykazanie folii

Idę przez las pokryty srebrną folią, bardzo trzeszczy. Jest to najbardziej błyszczący las ze znanych mi lasów. Odnoszę wrażenie, że jakiś elf biegnie przede mną i w pośpiechu okrywa królestwo zieleni folią, żebym go nie zniszczyła. Nieoczekiwanie natrafiam na wielki kopiec liści, który niczym nie jest przykryty. Chcę się na nim położyć, bo mam ciężką głowę i wierzę, że to mi przyniesie ukojenie. Kładę się i w tej samej sekundzie spadam w dół, bez chwili na zadumanie. Tkwię w oceanie liści, moje ręce i nogi są zdrętwiałe, nie mogę nimi poruszać w żaden sposób. Boję się śmierci, ale jednocześnie nic nie mogę zrobić, by jej zapobiec. Mam usta pełne liści, które są bardzo wilgotne i poją mnie swym liścianym nektarem. Myślę o tych liściach, że są głupie, bo mi potrzeba powietrza, a nie wody. Nigdy nie wiadomo, który żywioł może zabić, a który może ocalić. Słyszę odliczanie, to już koniec. Kiedy pada pięć, to po nim może być już tylko cztery, trzy, dwa, jeden, śmierć; jakaś siła wydostaje mnie z tych kleszczy, przy zachowaniu mojej całkowitej bierności. To elf - mały, zielony, zarośnięty i śmieszny, z błyszczącymi oczami. ”Nie zasłużyłaś na śmierć. Dlaczego się poddajesz?”. Elf niknie szybko, tak jak się zjawił. Wiem, że na drugi raz już mnie nie uratuje. Ale wiem też, że będę o tym zawsze pamiętać i że dostałam drugą szansę. Otrzepuję liście i pospiesznie idę przed siebie. Zauważam, że nie ma już srebrnej folii, tylko przeźroczysta, jak z poprzedniego snu. Zawracam, żeby zobaczyć, gdzie skończyła się ta srebrna. Wracam na sam skraj lasu, ale folii srebrnej po prostu nie ma. Myślę, że była przygotowana do pieczenia, ale mi się zwyczajnie upiekło i uczty nie będzie. Nie będzie też spaceru dzisiejszego snu po lesie, bo moje wszystkie fazy śnienia przemokły i Morfeusz kicha już nadziębiony. Odwracam się, idę do światła. ”Zawsze idź do światła” -mówię sama sobie. Pod nogami widzę ogromny granatowy ręcznik frotte. Podnoszę go, a on się rozpada na tysiące kawałeczków. Nie przejmuję się tym, bo wiem, że dam sobie radę w życiu bez ręcznika, mam tylko obawy, że świat się w końcu udławi przełykaniem takich ręcznikowych odpadków. Na stertę tych frotte cząstek napada para ludzi, których znam z realnego życia i których bardzo nie lubię. Wciskają sobie zwłoki ręcznika do kieszeni, upychają, gdzie się da. Część zjadają. Rzygają obok sterty i duszą się przy tym kneblem z ręcznika. Wygląda to jak mord w czasie hiszpańskiej inkwizycji. Obserwuje to wszystko mała mrówka, która ma oczy wielkie jak piłki tenisowe, nie ze zdziwienia, tylko urodziła już się taka felerna. Jestem zmęczona, siadam na murawie. Rozmawiamy z mrówką o ludzkich i mrówczych namiętnościach, o problemach gospodarczych, o bezsensownej śmierci głodujących w Etiopii. Mrówka wyznaje mi, że w młodości wierzyła w sens mrówczej pracy, teraz gdy jest już dojrzałą mrówką miotają nią szalone wątpliwości. Przed oczami przebiega dławiący się mężczyzna granatowym ręcznikiem frotte, wybałusza gałki do nas, pieni się ryczy, charczy . Zastanawiam się, czy mu pomóc, ale on galopuje dalej mijając świat według snu.

środa, 13 lipca 2016

Faza folii

Jestem w szklanym długim domu jednopiętrowym. Jest w nim sucho, ale przyjemnie. Dookoła pełno ludzi, którzy mnie znają, ale których ja nie znam.To jest chyba jakieś przyjęcie. Ktoś mnie o coś prosi. Wszyscy są przekonani, że ja dużo mogę i wiele spraw załatwię, jeśli będę chciała. Nie wiem, skąd to przekonanie i skąd wzięli się ci ludzie. Cały dom jest oszklony, zamiast ścian są okna. Wielkie okna. Ale wcale nie mają szyb.We framugach naciągnięta jest folia. Dziwne, że nie wiedziałam o tym wcześniej. Tylko drzwi na taras są ze szkła. Nareszcie udaje mi się je otworzyć. Ale z powrotem nie mogę już ich zamknąć, bo między framugą a drzwiami wrósł momentalnie żywopłot. Drzwi wykoślawiły się i odkształcały jeszcze mocniej, gdy usiłowałam je zamknąć.
- Nie mogę na siłę ich zamknąć, wtedy stracę łączność ze światem. Pozostanę w tej cieplarni, która nie jest wcale moim domem!
- Można wyciąć żywopłot, wtedy zamkniemy drzwi bezproblematycznie - mówi facet w garniturze, którego nie znam, a który mnie zna.
- Ależ to istny cud, że żywopłot wrósł się we framugę tak natychmiastowo i że drzwi się wypaczyły! - jestem bardzo zadowolona.
Przenoszę się w okres późnej podstawówki. Wchodzę do wieżowca i staję przed windą. Mam na kartce adres, z którego wynika, że jadę bardzo wysoko. Wychodzę z wieżowca, żeby zobaczyć, gdzie to jest, ale” tam”jest w chmurach i nic nie widać. Wchodzę ponownie do wieżowca. Stoję dwie godziny przed windą, a ona jeździ w tę i z powrotem, ale jej drzwi w ogóle się przede mną nie otwierają. Wychodzę znowu. W górnej otchłani nic się nie porusza,tak jakby tam, gdzie jadę, nic nie było, a jednak jest, bo mam adres. Wracam. Mija pół godziny i winda zatrzymuje się. Jest bardzo mocno oświetlona. Temperatura jej pomieszczenia to mocny minus, opary zimnego powietrza wydzierają ku mnie. Odwracam się i nie wsiadam. Wychodzę przed wieżowiec, podnoszę głowę i widzę w niebie powtykane małe główki, które do mnie wołają: Nie bój się! Chodź do nas!
- Boję się jeździć windą! To za daleko! – odkrzykuję im.
- Tylko przekrocz granicę. Przejdź na naszą stronę. To wcale nie jest daleko. To jest tylko jeden krok. Zamknij oczy, a my po chwili odbierzemy cię na górze.
Wchodzę do wieżowca, nie czekam na windę. Tym razem ona czeka na mnie. Zimno styka się z normalnością klatki. Odwracam się po raz drugi.
- Nie bój się. Tu jest fajnie. Będziemy się bawić. Będzie wesoło. Tu nic nie boli. Tu nie ma kłopotów.
Winda i tym razem na mnie czeka. Podnoszę nogę, ale nie robię kroku. Nie chcę wcale tam jechać. Wychodzę energicznie, nie odwracam się i nie podnoszę głowy w górę. Nie chcę ich już widzieć. A kiedy ja się nie patrzę na nie, one mnie wcale nie wołają. Biegnę do miejsca, gdzie leży dużo przeróżnych kwiatów. Robię z nich bukiety, a kobieta mnie chwali, że mam talent i powinnam to robić zawodowo. Kolorowe, kolorowe, kolorowe... tak, kolorowe... gerbery, frezje, irysy, bratki, goździki, róże... Pamiętam, że tu kiedyś stało pomieszczenie z ujemną temperaturą, gdzie można było odcinać głowy mutantom - skrzyżowaniu świnki morskiej ze szczurem, z korpulencją świstaka górskiego. Były czarne, rude i białe. Ten biały ugryzł kiedyś moją córkę. Ślad nie był duży, ale bałam się. Niepotrzebnie siedziała razem z nimi na wersalce i przytulała tego białego.Mówiłam jej, że to dzikie zwierzę. Można je pozbawić życia tylko w pomieszczeniu z metalowymi przedmiotami i o bardzo niskiej temperaturze. Trzeba mieć do tego siekierę z masywnym trzonem. Giną przez obcięcie głowy. Skaleczenie od początku wyglądało na zabliźnioną już rankę. W zasadzie na głębsze otarcie. Czy nastąpił kontakt z krwią? Bukiety robiłam tej samej wielkości - małe, ale piękne.

piątek, 8 lipca 2016

Metafizyka

Jestem w samotnej opuszczonej kuchni, w pobojowisku po obiedzie niepozmywanych głodnych myśli i zarumienionych od nieupieczenia niewymownych pieczystych alegorii życia. Patrzę na ceratę na stole i zastanawiam się, czy cerata istnieje, czy to moja wyobraźnia, czy też chęć, by cerata zaistniała. A może chęć i potrzeba zaistnienia ceraty na stole implikuje jej istnienie w prefizyczny sposób. Na ile konwenanse, uwarunkowania kulturowe mogą wpłynąć na widzenie niewidzialnych, czy widzenie nieistniejących? Czy zatem oznaczałoby to, że cerata nigdy na stole nie istniała, tak jak nie istniał stół? Czy jesteśmy zdolni przyjmować pozy jak figurka z plasteliny, dostosowywać nasze ciało do wyimaginowanych bądź niewidzialnych, czasoprzestrzeniowo, przedmiotów, które - co jest ogromnie sporne, są czy istnieją, bo te pojęcia nie są tożsame. A zatem; co jest a co istnieje -rozstrzygnięto już z grubsza na gruncie ontologicznym. Nie przekonuje w żaden sposób do istnienia ceraty na stole w sensie czysto fizycznym. Bo jaka jest zdolność widzenia a postrzegania oka człowieka, jaka jest wymiarowość świata, ile jest światów, ile jest bytów? Czy byt implikuje świat jeden czy wiele, czy jeden świat pochłania jeden byt czy nieskończenie wiele. To nie jest trudny problem do rozstrzygnięcia, bo rozstrzygnięcia nie ma – jest wchłonięte w Absolut. Natomiast każdy problem pojawia się z pojawieniem istnienia i o ile ja nie istnieję to wraz ze mną nie istnieje mój problem. Mogę też wejść w problem jak w otwarte drzwi, których jest milion w galaktyce, ale nie wiem, czy istnieję obok galaktyki, w niej, na niej, opodal, albo bez niej, bo jest ona powłóczystym epilogiem ludzkiego uduchowionego języka, który najbliższy w sensie służenia Stwórcy, jest śpiewowi ptaków. Ptaki codziennie zamiast pacierza chwalą Imię Pana; czy więc ptaki postrzegają ceratę na stole w sensie pokrycie stołu?

środa, 6 lipca 2016

Rozmowy o świcie. Nocne pogaduchy

- Ojcze, ja jestem panem i władcą 6 hektarów tejże ziemi!

- Tak, Julek, ale dopiero po mojej śmierci.

- Ale, ojciec wie, że Klaudyn się do tego nie nadaje?

- Tak, wiem.

- Ale ojciec wie?

- Wiem.

- Wie, ojciec?

- Wiem.

- Wie?

- Zamknij już pysk, skurwielu!

- Dobrze, tatusiu.

- ………………

- Ale ojciec wie?

- Wiem, Juluś, wiem.

- Ale wie tata?

- Julek, bo cię jebnę!

- Kocham tatę!

- Tata też cię kocha, synu.

- Ale prawda tata, że…

- Synek, bo ci w ryj wyrżnę!

- Ale jak tatusia już robale wpierdalać będą, to tylko Juluś za ryj to wszystko trzymać będzie!

- Wiem, synek, wiem.

- Czyli tata wie?

- Wiem.

- Wie?

- Wiem.

- Izabella ostatnio wciąż wymiotuje.

- Aha.

wtorek, 5 lipca 2016

Albert to krzyk

Albert to krzyk. Gdyby miała go opisać jednym słowem, nazwać komuś, kto go nie zna, przybliżyć postać, to tak. Albert to krzyk, wielka niewydarzona pomyłka w jej życiu, której można było zapobiec, ale której nie można zmienić. Nie można wziąć do ręki gumki - myszki i wymazać Alberta. Albert jest i będzie. Kiedyś Alberta nie było, ale kiedyś było kiedyś. Chyba za mało się nauczyła życia na tej geografii, skoro wyszła za Alberta. A myślała, że życie to wielka podróż, że bez podróży żyć nie można. „Można”- powiedział jej kiedyś Albert. Albert to jest coś takiego, od czego się nie da odbić, poza co się nie da wyjść. Albert zagłusza skuteczniej niż oratorium dżungli, bo z dżungli można wyjść samemu lub z przewodnikiem. Albert nie dopuścił do niej nigdy żadnego przewodnika. Niepotrzebni są znajomi, kiedy są sukienki. Kobieta jest próżna, a miarą jej próżności są kiecki, które czynią ją w konsekwencji szczęśliwą. Ojcowie i matki są po to, by chronić swoje dzieci. Ale jeżeli sami nie potrafią chronić siebie, to cóż wtedy? Odmieni się karta życia, wprowadzą ulgi dla takich rodziców? Kto zapłaci nie za jedną, a za dwie krzywdy? Dlaczego matka ma zapłacić za to, że życie staje do niej plecami? Czasami warto wejść między dwa lustra i modlić się, by któreś okazało się silniejsze. Dominująca siła nadrzędna, jakakolwiek siła z zewnątrz. Stare szmaty powtykane we wloty świeżego powietrza gromadziły skargi wielu lat, aż z wyczerpania materiału postanowiły poszemrać między sobą. Pamięć rzeczy martwych, drętwa ocena zjawiska, niemy bunt, niewyartykułowany sprzeciw. Rozżalenie przedmiotów rzeczy traktowany przez żywych jako brak opinii.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Zapowiedź Nigerii

Balbina była niegdyś perfekcyjną nauczycielką geografii. Kochała podróże i pragnęła zwiedzić wszystkie kraje. Uważała, że gdy człowiek wciąż podróżuje, wtedy się wciąż wyzwala i trudno usidlić jego strach i lęk. Jest jak auto uciekające przed piorunem, zazwyczaj mu się udaje. Tylko stagnacja i pozostawanie w tym samym miejscu kusi lęk. Bo człowiek się wtedy sam wystawia, mówi: „tutaj jestem” i nie ma drzwi, żeby się oskrzydlić, przelać w inny wymiar. A teraz mnie łap, jak potrafisz, szukaj, skacz po kontynentach, oceanach i rekinach. Ale ile może zarabiać nauczycielka geografii, nawet jeśli bierze nadgodziny i daje korepetycje, jeśli pisze prace zaliczeniowe studentom, od czasu do czasu licencjaty i magisterskie mając dom, rodzinę i lęki? Własne i rodziny. Czasami zasłyszane od znajomych lub uczniów. Raz po wywiadówce jedna z matek opowiedziała jej lęk straszny przed biesami. Kobieta jest przekonana, że codziennie chodzą za nią biesy. Mają mordy powykrzywiane w lustrach, oknach, ścianach i drzwiach. Czasami ją chwytają za kolano albo łokieć, czasami w ogóle się na nią nie patrzą, tylko kłócą między sobą, co dziś komu złego zrobią. Ale ona i tak zawsze się ich boi, tego wycia okrutnego, tych gęb paskudnych, wykrzywionych. Balbina nie wiedziała do tej pory, że można mieć kontakt z diabłem tak bezpośredni i tak namacalny, i lęk tej kobiety wniknął w nią na wylot i nasączył jej duszę jak sweter mięciutki intensywnymi perfumami. I już był z nią, gdy się czesała, gdy patrzyła za prasą, gdy zawieszała listę dyżurnych na szkolnym korytarzu i w drzwiach, szczególnie dyrektora szkoły. Ale najwięcej go, to znaczy tego szatana, było w drzwiach prowadzących do łazienki, więc stała się ona od tej pory uosobieniem mąk i tortur. Balbina, gdy zaczynała pracę, obiecywała sobie, że będzie wyjeżdżać cztery razy do roku i to się jej udawało przez trzy lata, później to tak pomalutku topniało jak pyszne lody waniliowo-czekoladowe nałożone na srebrnym pucharku. Niby nie było widać, że coś się zmniejsza, że zamienia się w mleko i wodę. Bo to najpierw były tylko dni wyrwane z tych wyjazdów, później trzy nie cztery razy w roku, ale też długie i znów troszkę, troszeńkę krótsze. Cóż, niektórzy tak mają, że jak im wiatr w uszach gra, to czują potęgę. Ale dyrekcja i uczniowie jeszcze bardziej czują absencję geografii, a dom czuje absencję żony i matki, no i te cholerne wydatki. Zresztą minęły lata i Balbina sama już dziwiła się sobie, że mogła kiedyś tak wyjeżdżać. Że można było zatrzasnąć zdecydowanie drzwi, tak żeby szatan z nich nie wskoczył na ramię i nie zaglądał w oczy przez całą drogę.