piątek, 26 sierpnia 2016

Geneza

Ja pochodzę z dopuszczalności błędu

W obliczeniach idei prostych i złożonych

I z filmu przyrodniczego

I z kolorowych wycinanek

Zachodzących o zmierzchu

Poznanie przedstawień

Poznanie spektakli i wyreżyserowanych zdarzeń

Przeczucie że nic się nie zmieni prócz

Zmysłu odczuwania dotyku i gniewu

Jezu jaki ciężki Twój krzyż

I jaki czerwony

Nie chcę teraz go nieść

A może ja nie chcę umrzeć w chwale

Gdy zegar świata powie

Już czas

Chcę być nie sama

I chcę być postrzegana

Przez wlot świeżego powietrza lufcikiem

A jeżeli lufcik jest iluzją

A pogarda milczeniem

To na miłość Twoją Panie

W co ja się u Ciebie zmienię.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Ars poetica

Wiersz jest niebezpieczny

To taka cicha

Cyganka

Wszystko ci powie

Ale czy ty zrozumiesz

Przenikniesz

Odłamiesz z tego sens

Jak kawałek herbatnika

Wiersz idzie ku tobie

Jak proroctwo w innym języku

Czy weźmiesz słownik

Czy dogonisz każdy wyraz

Zamknięty w zatłoczonym autobusie

Czy rozpoznasz w metaforze

Swoje drugie imię

A między brwiami ułoży

Ci się parafraza zmarszczki

To taka podstępna gra

Zaczyna się plastikowymi klockami

A kończy rosyjską ruletką.

środa, 24 sierpnia 2016

Boski Mozart

Mozartem pokryte stoły

Mozartem pokryte autobusowe przystanki

Pan Bóg słucha muzyki

Mokną ludziom od tego ręce

Opadająca możliwość łowienia dźwięków

Kask świata ma podświetlony zakreślaczem

Zakres obowiązków włączania i wyłączania semaforów

Reminiscencje przywołanych obrazów

Nieobejrzanych filmów niewywołanych zdjęć

Pachnącego prania łąką kwieciem lata

Pan Bóg maluje pejzaż naszym życiem

Zaznaczone punkty objawienia

Raz na tysiąc lat przejdą przełomem epoki

Odkryciem ponad falę wzburzonego Mozarta

Puste prochy pusta ziemia głuche wapno

Pan Bóg klęczy i się modli

Do oceanu swojej samotności

Klasztoru własnych cieni

Pojękującego serca od ciężaru miłosierdzia

Wtedy trzęsie się ziemia i wieszają skazańca

Ktoś depcze płytę Mozarta

Rano Pan Bóg idzie do narożnego po bułki

Muzyka Mozarta pachnie masłem i gotowanym mlekiem.

sobota, 20 sierpnia 2016

Dobry operator. Film jak film

Nie wiem sama jak to się stało
Gdzie były wcześniej zimy i lata
Gdzie rosły świerki a gdzie klony
Milczenie Boga moje twoja nieobecność
Złączenia przecięcia przeręble
Meandry ulice zimna ściana
Stoję pod nią całe życie i czekam na cud
Zawróciłeś z drogi
A to było tylko jedno zdanie
A może jeszcze krzyk rozpacz pęknięcie
Ciszy Zbierało się wtedy na burzę
Zbierał się dzban krwi przeżyć
Zbierał się dziennik dręczących wspomnień
Przemijały zdjęcia filmy dzień dobry
Odpowiadane bez spojrzenia komu
Tamtego roku nieoczekiwanie zwyciężyło słońce
To był najcieplejszy dzień w marcu
Z jedną chwilą nie mów do mnie pani
Ale przerwy między chwilami
Sprawiają że chwile stają się tymi chwilami.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Sen Alberta

Albert miał zawsze ten sam sen. Był do niego przywiązany jak do sera na śniadanie, czyli nie może być nic innego. Bez alternatywy. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, tak po prostu było. To był gigantycznych rozmiarów nagi mężczyzna z opaską materiału na biodrach, stanowiącej jedyne i skąpe odzienie. Mężczyzna siedział na porośniętym krótką trawą pagórku a obok niego leżał równie nienaturalnie wielkich rozmiarów miecz. Ten człowiek był malarzem, artystą tworzącym z żywej materii wciąż dziejący się spektakl. Jego obraz był również płachtą płótna o nieskończonej długości i szerokości, pozbawiony ram. Bynajmniej Albert nigdy ram nie widział. Artysta - malarz sięgał ręką raz w niebo, raz w ocean, raz w głębię lasu i wkładał do swego dzieła coraz to inne zwierzę bądź roślinę. Przyglądał się chwilę, następnie wyjmował na przykład żółwia i przekładał go w inne miejsce. Gdy uznawał, że tak może już zostać, z wielkiego wiadra wyciągał wielki pędzel ociekający chyba klejem i pokrywał nim płótno. Wszystko na obrazie nadal żyło, ale bez możliwości przemieszczania. W dziele owym znajdował się jeden człowiek, a właściwie męska syrena; do połowy ciało mężczyzny przechodzące w rybi ogon zagięty łukiem ku górze. W owym przeźroczystym i szklanym ogonie znajdowały się dwie pary nóg i coś w rodzaju różowej mazi stanowiącej jego wypełnienie. Jedna para nóg niosła mężczyznę przez świat na płótnie w kierunku, gdzie wzrok już nie sięgał. Zawsze, gdy syren oddalił się na tyle daleko, że mistrz unosił wysoko brew i wyciągał swe atletycznie umięśnione ramię; maź poczynała bulgotać w ogonie, następnie wrzeć, dziwaczną postać miotał sejsmiczny wstrząs i druga para nóg pospiesznie wracała z całym ciałem na swoje stałe miejsce. W tym momencie dzwonił budzik i Albert otwierał swe chłodno błękitne oczy. Szedł do łazienki i nakładał równy półcentymetrowy pasek miętowej pasty do zębów. Gdy przyglądał się swej twarzy w nadpękniętym lustrze, wchodziła do tej samej łazienki jego oderwana z każdego kontekstu żona z uśmiechem niepasującym do swej żałosnej sytuacji i mówiła mu zamiast „dzień dobry”:
- Albercie, byłam trzy dni w Nigerii. Tylko ja przeżyłam; wszystkich zastrzelili, rozgnietli ich mózgi bagnetami. Była tam latarnia, którą wyściełały trupy w pokrwawionych prześcieradłach. Oni mnie nie widzieli, a ja widziałam wszystko. Muszę opowiedzieć…

- Skończ!

- Ale, Albercie, wysłuchaj raz mnie…

- Skończ!

- Wróciłam teraz z Nigerii, tam mieszka Koniec Świata!

- Skończ!

Mocny cios w szczękę kończył nigdy niedokończoną opowieść. Rytm dnia musiał być zachowany. Albert był rytmiczny w swym skostniałym życiu. Jak zwierzęta w obrazie z jego snu; pływały tak wdzięcznie bez zbędnego pośpiechu, który mógłby zmącić ich linię ciała stykającą się z linią wodorostów i lilii wodnych. Raz jeden jedyny, po urodzeniu najmłodszego z chłopców, Albert siłą całej swej woli wyprowadził z obrazu malutkiego żółwia. Był taki malutki i słodki, Albert płakał przez sen całą noc i mimo gniewnego oka mistrza, z krzykiem uniósł ogon i dwiema parami nóg wyrzucił żółwika poza obszar malarza. Malarz gniewał się długo na niego i sejsmiczne wstrząsy miotały nim i podczas snu, i na jawie. Ale nigdy nie żałował swej decyzji, bo wiedział, że żółwik jest teraz wolny i szczęśliwy. Pokazał mu się raz; siedział na jaśku oparty mięciutko skorupą o plusz, uśmiechał się do Alberta i machał do niego łapką. To był zdaje się żółw jego życia; jedyny żółw w albertowskim życiu.

sobota, 13 sierpnia 2016

Przyciąganie. Odwieczne prawo

Jesień w tym roku była z ciężarnym niebem. Co chwila się z niego ulewało deszczem lub gradem albo kamieniem. Leciały z nieba prawdziwe kamienie. Wybijały szyby, raniły ludzi, nawet zabijały. Niektórzy mówili, że to kara Boża. Zgromadzenie wiernych w kościele odmawiało w tej intencji różaniec. Mostowscy nie, bo – zdaniem ich nestora – kary Bożej nie powinno się hamować. Niech ona się wypełni do końca. Ludziom przyda się parę kataklizmów. Od nich staną się na pewno lepsi, a jak nie, to tym bardziej im się przyda. Powietrze nosiło w sobie mgłę o każdej porze, jakby ranki dawały mu szal pajęczy na stałe. Od tej mgły mniej było widać, jak chlorofil zbiera zieleń z liści do kufra i sypie na nie czerwienią i żółcią. I jak biedne odcięte całkowicie od pożywienia, usychają i powoli odpadają, i gdyby nie łodyga, nie byłoby śladu, że w ogóle kiedykolwiek były. Łodygą Izabelli była gruba Anetka wychodząca z komisariatu policji. Odwiedziła w nim policjanta w wymiętym prochowcu, który dał jej swoją wizytówkę i powiedział, że jakby co…No to Anetka poszła i zeznała, że przypomina sobie, że Izabella chwaliła jej się, że ten mruk Mostowski ją zaprosił. W związku z czym Anetka uważa, że po zajęciach Izabella poszła właśnie do Klaudyna. Policjant podziękował, że przyszła i że sobie przypomniała, i że w ten sposób dużo im pomogła w prowadzeniu śledztwa, a następnie ukłonił się i otworzył jej drzwi. Przy wypowiadanym „do widzenia” można było przy napięciu całego aparatu ocznego dostrzec, że się uśmiechnął. Anetka jest prawie w stu procentach przekonana, że policjant na nią leci.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Szkło

Nie ma mnie

Nie oddycham Igłą sprawdzam ciało

Odkleja się niema ręka od serca

Które ucichło od czuwania przy psalmach

Kolejności dumie odświętnej szacie

Uważam zauważam zważę

Garście wymykające się z rąk

Z przegubów spadające wskazówki tarczy galaktyki

Rozpiętość matematyki pokonała wstecz pod szkłem

Pogarda rozgnieciona sportowym butem

Z podwyższoną podeszwą mocno sprawnie

Przygotowana drużyna Zaburzenia przewodu pokarmowego

Przed Halloween Kto będzie w tym roku czcił

Celtyckiego boga śmierci Wroga dynia kabaczek cukinia

Ostatnie sztuki oferta limitowana

Winne winogrona usypiają winem krwi

Pokarmem nieżywych Oni wprowadzają nagrody

Na swoich zajęciach Plastikowe niemożliwe

Wepchnięte w wydrążone szuflady Instrumentu

Na targach świata wracają do zaprzeszłości

Na samym końcu wyspy jest życie jak poezja.