czwartek, 30 lipca 2015

Samotność w sieci

Jestem Chrystusem Mam własnego Judasza
Zarozumialca ze zdolnością kredytową
Przy drzwiach mojej matki czai się Anioł Śmierci
Jej serce odwraca wzrok od rzeczywistości schodów i drzwi
Wypełniam każdą zmarszczkę matki sensem
Czas dobrze działa na jej demencję
Ona obojętnieje na ontologiczne i egzystencjalne znaki zapytania Anioła Śmierci
On nie reaguje na parskanie kabaretu w telewizji Jest jak moja matka skupiony na jednym
Ona ubiera skarpetę
Jedną Nie jest aż tak zimno
Pomódl się Znasz Boga To Ten Sam
Matka mnie nie słucha Osuwa się przy ostateczności Wybiera gniew
Nieposłuszny umysł staje w poprzek Bożej Łaski
Jutro ugotuję metaforę Podsmażę epitet na skalę planetarną
Pycha
To już coś – mówi Jezus
Kim ja będę po wojnie
Zastrzelone zielone kurtki Bestialsko zamordowane żółte Szubienice czerwonych
Pejzaż zaawansowanej wojny Tu nawet komar przestaje być sobą
Kim ja będę po wojnie Pytam Jezusa Jemy razem zupę z jednego garnka
Śnią mi się często stygmaty
To już coś – mówi Jezus Dokłada sobie makaronu
Żeby świat był kompletny Bóg siedzi z człowiekiem przy jednym stole
Matka używa już tylko kilku wyrazów
Wypowiadam to zdanie ze wskazaniem na ból
Jesteśmy oboje samotni w świecie boleśnie napełnionym ludźmi Zostawieni To nas łączy
To już coś – mówi Jezus
Matka zmarszczyła swą starość w gniew Zarzuca mi upływ pamięci.



wtorek, 28 lipca 2015

Biała laska


Niewidomy stuka białą laską w leśne wrota
Zamknięte Na pewno tu kiedyś byłaś
Kiedyś byłam gdzieś Pomóż mi
Masz skrzydła
Nie mam skrzydeł Mam tylko ciebie
Jakiś znak Kolor na niebie w tym miejscu Zapach
Drogi Rozchodzą się w ciszy Któraś musi mieć muzykę
Latem Pamiętasz gra wszystko Tka nuty twej pieśni
Moja róża Mój kwiat Moje kolce Moje piękno Moje piętno
Nie ma śladów Nikt tu nie gościł Nikogo nikt nie widział
Piłka Co ona tu robi Kto ją zostawił
Kto po śladach których nie ma znajdzie ręce
Podrzucające kolorową piłkę Ty czy ja
Ostatnią z ostatnich zabaw Ostatnia piłka z ostatniego ogrodu
Koloryt tak intensywny że dobrze nie robi się ani miło
Rozpoznaj drogę po kolorach Co widzisz
Ciebie z białą laską Siebie nie poznaję wcale 
Są wszędzie takie same korytarze Sufity podwieszane kpiną
Mroczne chichoty Wzdęcia zamykających  się drzwi
To nie są leśne wrota Wracamy
Wracać gdy się jest w polu zasięgu
Mieć zasięg na słowa ludzi przedmioty Ogarniać rzeczywistość w konkretach
Konkretnie wyrażać konkret konkretniejszy od liczb
Frywolność zostawić frywolności
A wyobraźnię za polem Tam przyjmą ją miasta widma
Wirtualni przyjaciele Ból odcisków
Już wiem W tym miejscu miałam ostatnio mniejszy odcisk
Więc to nie są leśne wrota Bóg ścierał z nieba pejzaż kaszmirową szatą
I rzucił nią w las I ja biegłam tym lasem Za szatą Za moim niebem
Weź moją białą laskę
Ale to nie są leśne wrota?

poniedziałek, 27 lipca 2015

Niewidomy patrzy w lustro

Wygłodniałe łoże domaga się ilustracji do bajki
Już nie skrzypi ale chrapie
Cały dzień na nogach Stare łóżko
Zaczynam ulegać ulicy Szklance Szybie
Co się ze mną dzieje że odchodzę od lustra
Niewidomy wyraża myśl jak chciałby wyglądać
Kończę rysunek Językiem wyrażam siebie
Na płaskim stole Rano zetrę jak zawsze
Siebie mokrą gąbką Pociągnę tuszem lekko zwilżonym palcem
Dotknę jednowymiarowej nicości Płaskiego nie ma mnie
Nie wyjdę na schody
Ciągnie tam bagnem bez pasji i przekonania
Twoje wiersze układają się w loki Zauważa z grzeczności niewidomy
Bóg mnie kocha odpowiadam
I kieruję papierowy statek do brzegu wanny.

niedziela, 26 lipca 2015

Niewidomy wygląda przez okno

Okno
Taka chwila z życia na życie
Okno
Myśl dalekosiężna Moje oczy za oknem
Moje oczy w niebie Moje oczy w tobie
Okno
Raz płacze Raz ucieka w przestrzeń
Przy framudze stoi niewidomy
Granica której nie znam Dalej siebie
Poza nie sięgnę Drzemię na framudze Moja poczekalnia
Nic nie trwa wiecznie poza trwaniem
Łudzę się że coś zmieniam że się zmieniam że świat się zmienia
Nie trzeba się odwracać by być odwróconym
Nie trzeba marzyć by odfrunąć Ochłodzić się nocą otworzyć
Granatu skórkę późną sokiem i miąższem
Naznaczoną samotnię dobrodziejstwa odpoczynku od dnia
Noc jest zawsze mówi niewidomy To nie jest dobrodziejstwo
W drzewach nie ma obietnicy poznania tylko odwrotu
A tak poznać poprzez drzewo Tu śpi puenta
Nie Tu ziemia sypie się na usta
Pod tym drzewem usychamy. 

sobota, 25 lipca 2015

Do Matki Boskiej

Bądź pozdrowiona Matko Boga który
Ostatnio na mnie nie spogląda
Może ukradkiem a ja o tym nie wiem
Już dość tych naręczy pustki do domu wniosłam
Śmiecąc przy tym chyba
Pełne wazony
W łzach stać będą w parzystych bukietach
Ozdobną czcionką piszę list do niewysłania
Nie obraź się na mnie nad ranem
Za brak koperty błękitnej
Nawet smutek w uniesieniu ma swoje imię
A ja z bezimiennymi przy stole drętwieję
Bądź pozdrowiona Matko Boga który
Czasami mocniej wierzy we mnie niż ja w Niego
Który wszystkie ścieżki bycia zaznaczył różańcem
Kamieni drzew świateł zamkniętych
W bańkach naszych oddechów
Bądź pozdrowiona Matko Boga który
Spada deszczem po każdym żarze
Zamyka snem wylęknione powieki
Otwiera drzwi w każdą niepewność
Jutra i modli się na rogu ulicy.

piątek, 24 lipca 2015

Archaizmy

Zaczesany kontynent
Ujawnienia prawdy
W kolejnym wymiarze
Oka z zawiniętą rzęsą
Dryfuje obszar przeludniony
Od myśli niespokojnej
Ofiara na ołtarzu złożona
Dzwonek temu


Stali na marmurowych schodach
Z lekka pijani, a trochę udawali


Kapało z kranu szumowiną
Niestrawności i rannych kaców
W oddaleniu od kieliszków
Na kurzej stopce
Podpięty sen lekko oparty
O front ofensywy Freuda i Junga
Estetyczna próba nazwania
Ostatniego pochwycenia kołysania żyrandola


Stali na kamiennych schodach
Z butelkami z wymiękłą etykietą


Czas obruszył się z lekka



Że już na adlerowskim rowerze
Przemierza się topnienie lodowców
Erotycznych nocnych przyzwoitek
Na hotelowych korytarzach półświatek
Elektryczności i obić tapicerskich
W supełkach wykładzin z przeceny
Ślady po butach z wyprzedaży


Stali na drewnianych schodach
Żal za serce ściskał, że to już koniec.

czwartek, 23 lipca 2015

Obiad czwartkowy

Mówię milczeniem
Śpiewam ciszą
Ginę co dnia z uśmiechem
Z radością lanego wosku przez klucz
Do szafy w której się skończę
Zatrzasnę życie z rozszarpanym ramieniem w drzwiach
Tak będzie mi się spieszyć
Do złamania milczenia Do rozlakowania ciszy
Do zdemaskowania uśmiechu
Do poznania tajemnicy szafy
Nie będzie szeptu na to by się zastanawiać
Zbyt wielki strach by lać wróżbą z wosku
Po oczach.

wtorek, 21 lipca 2015

Mój wyraz

Zredukowana do wersu Prawie mnie nie ma w lustrze
Prawie nie mam cienia Tu jest tylko samotna ściana
Tak zostały oszukane moje uczucia
Tajemnica przybliżyła tylko do większej tajemnicy
A ta powiła dziwaka
Przeczłowieczam się Zbieg z własnego ciała
Przytulonego raz przez Jezusa na oczach ślepych i niemych okien
Pierwsi i ostatni świadkowie chleba naszego powszedniego
Sakralizacja męczeństwa lirycznego ja
Literackiej skóry z demona papieru
Z kulturą obrazkową gdzie dominuje oko mojej duchowej intuicji W dylematycznym literackim świecie
Z przesłankami zawartymi w tekście Z dala od drogi
Tworzę anagramy z braku perspektyw
Taki haczyk dla węszących krytyków
Podlizuję się Świadectwu Pawła z Tarsu
Chcę poczuć Ducha Świętego jak Chanel 5
Ale dobrze czuję się tylko w samym miąższu pomarańczy
To już poezja podwyższonego ryzyka
Śpiewam od trzeciej zwrotki Literackie studium przypadku
Nawet mimetyzm widzę już tylko w nawiasie
Okulary są do mnie bardziej przywiązane niż
Ja do ja.

niedziela, 19 lipca 2015

Milczenie z Bogiem

Żyjemy w szafie
Pokolenie bez wojny po wojnie
Codziennie zbliżam się do ciebie
Jak do wielkiej tajemnicy
I za każdym razem odkrywam
Naszą wspólną doskonałość
W twoim ogrodzie kultywujesz strach
Ja w swoim sieję rozpacz
Chrystus ujmuje zawsze moją twarz gdy długo klęczę
Idź Pohuśtaj się z dziećmi Nie klęcz tyle
Zobacz jak pszczółki robią miód i jak wcześnie umierają motyle
Dowiesz się co to jest budzik i że jego będziesz słuchać pierwszego
Kolejne klęczenie już niebawem
Więc wyjdź ku słońcu Wyjdź z szafy Wyjdź ku mnie
I patrz na mnie poza kościołem
Poza świadomością Między wierszami
Postaw bagaże Przypilnuję ci by słońce nie zaszło
Będę stać ze słońcem w dłoni W otwartej bramie życia
I dzięki światłu nie będziesz chwalić ciemności
Czasami nie będę się do ciebie odzywał
Pomilczymy razem
Zobaczymy jak gasną jeziora Jak starasz się upchnąć w torbie swoje serce
Jak przytrzaskujesz czas drzwiami wejściowymi
Jak głodna jest twoja tęsknota
Posłuchamy wycia komórek i tkanek
Twego zderzenia z tobą jak dwóch planet
Salvador Dali stoi mocno w sztuce choć jego żyrafa wciąż płonie
Więc módl się nie tylko do nieba
Daj szansę ziemi i módl się też twarzą do ziemi
Aż mech się nawróci
Naprostują ścieżki Wygładzą aleje
Topografii nie dotkniętej przez poetów i kochanków
Tam jest tyle tlenu że można się udławić
Wcale nie trzeba nabierać go więcej
Bo ja tu cały czas jestem Siedzę przy tobie i milczę
Więc i ty milcz razem z Bogiem.


sobota, 18 lipca 2015

Oni oboje we dwoje

Ona przeplata jego troski z zamyśleniem sufitu
Kiedy by tu odpaść
Tynkiem po zmarszczce
Obmywa łzami jego załamane
Dłonie w pogoni za czasem
On gładzi chropowatość jej
Poprzewracanych schodów do siebie w mróz
Ogrzewa przewrotność jej
Złośliwie niedomykającej się szafy
Kocham cię włożone w pamiętniki
Zakopane na działce
Wędrujące gdzieś po ulicy Bo spadło przypadkiem ze skrzydeł
Miłości ich wiecznej
Szukającej i biegającej wciąż za nimi Głośno wołającej gdy dzieli ich
Ocean wspólnie wylanych łez Egzorcyzmów na sny nie z sobą a z miłością
Do tamtej i tamtego Upadające anioły niemożliwego zbawienia.

wtorek, 14 lipca 2015

Boska młodość

Młody jest tylko Bóg
To Jego młodość skrzydlata
Wieczny Książę soczystych traw
Drzew wysokich i kiści winogron
Niezmiennie dojrzałych do pęknięcia
Jak mężczyzna moich ramion do wytrysku
Pod lśniącym zębem
Na wilgotnej i miękkiej wardze
Młodość to Bóg
I ja kiedy scałować z ciebie chcę każdą rozpacz
Ale tylko gdy nie trzeba na drugi dzień wstać
Piżmem oszalały świat
Każdy szczyt do zdobycia
Piach złocisty zasypujący twarz
Z oczami połyskującymi mocniej
Niż samolubne gwiazdy
Moim kochankiem jest dziki step
Młodość leżąca na wznak w dłoniach Boga
Przeglądającego ją jak cenną książkę
Odwracającego się na boki
Komu zesłać z niej kartkę
Jedną stronicę
Wywracającą do góry nogami czas
Wstrząsającego życiem jak plecakiem z przyborami toaletowymi
Nic już potem nie jest na swoim miejscu
Mieszają się gatunki i zapachy
W Jego skrzydłach odlatuje za nią tęsknota
W słuchawce może zabrzmi twój głos
Młodość stawia pierwsze mury naszej świątyni
Resztę dobudujemy sami zachowując pion
W Jego skrzydłach odlatuje jej śmiech
Niepodobny do szelestu
Jesiennych liści jak nadaremnych pocałunków pełne ulice
Nie dających się zamknąć w kufrach na strychu
W nabrzmiałym hormonami dużym gardle grzęzną
Słowa niezręcznym erotyzmem
Ptasim lotem dotknięte czyste źródło z zanurzonym po pachy cieniem
Mój Bóg Moja młodość Moja popękana ziemia.

niedziela, 12 lipca 2015

Archaniołowie

Święty Michaelu Archaniele
Święty Mieczu Potęgi Wielki Wojowniku
Ja żołnierz 14031966 Armii Boga
Proszę byś podniósł mnie z kolan
Miałam kiedyś taki rok w którym umarli dwaj moi bracia i odszedł mąż
Nie było wojny W ciągu paru miesięcy straciłam trzech mężczyzn mojego życia
Pora zejść na wiersz Nie miejsce na tkliwość ckliwość czułostkowość łezki buzi
Twarda liryczna rzeczywistość
Przez pół roku spałam Nocą stającą w poprzek której ani przechodzić
Przeskoczyć Trzeba chwycić się nieba by ją przespać
Nie przepaść w niej  Nie dostać zawału serca jest tak trudno albo wylewu
Święty Rafaelu Archaniele
Bóg uzdrawia Ześlij swoje szmaragdowe światło Wiadomość na komórkę
Nie ma rodziców braci Życie usiadło na taborecie Utraciłam korzenie
Kręgosłup od siedzenia na taborecie bardzo boli A ja jestem tylko Ewą
Mam w dłoni pióro Grzebię nim bliskich Walczę z cieniem
Lucyfer mnie na światłach goni Straszy że ugryzie gdzie mnie boli
Trzymaj się wersu Opanuj emocjonalność Naciągnij metaforę Ubierz epitet
Wypasiony bez ulegania sezonowości Inspirowany modą z sentymentem
Do starej motoryzacji Mam skłonność do przykrótkiej prozy Przydługich wierszy
Tak jestem skonstruowana psychicznie Minimalistka z wyobraźnią
Rozpiętą na plenerowych sztalugach Szukam wciąż ciebie
Święty Gabrielu Archaniele
Czy było Ci kiedyś żal człowieka
Bliscy to sprawa świadomości Obecność jest darem
Ocal mnie miłością Gdy tylko pióro w ręku mam
Jeśli możesz jeszcze wstać to wstań mówisz głosem mego ojca
Pochylasz siwizną mojej matki
We mgle po zapachu nut anielskich rozpoznaję ślady
Echem sylabotonicznym z zagubioną średniówką
Jeśli możesz jeszcze wstać to wstań ponawiasz
 Bóg jest Miłością.

wtorek, 7 lipca 2015

Starty

Śniło mi się
Że jestem amfibrachem
Taką stopą wierszową
I tą stopą sobie skaczę
Po poezji klasycznej i naszej
I jestem tą kartą
Której wyjęcie
Zburzy
Porządek snu
Mojego.

poniedziałek, 6 lipca 2015

Jestem

Obecność jest jak światło. Brak boli, przeraża. Ma wymiar albo pustki, albo mroku. Przez i poprzez brak można właściwie docenić ten nieporównywalny z niczym dar. Miłość także wyraża się obecnością. Nie ma nic cenniejszego, co można podarować, jak i otrzymać. Nie sposób kochać, w spełnieniu, ducha, jak i deklarować miłości bez ofiarowania swojego czasu. Kontakt czyni egzystencję mniej egzystencjalną; absorbuje myśli. Człowiek zagraża sam sobie, jest największym wrogiem siebie samego, gdy ma tylko siebie i skupia tylko na sobie swoje myśli, a jedyne czego słucha to myśli jego własne. Nie wyraża ich, jedynie słucha. Brak je koślawi, popycha, innym nakłada kły. Samotnia wchłania, przygniata i okłada chorobą. Kwestia czasu. Niemożliwość do bycia z każdym staje się jedyną możliwością bycia w ogóle. Płomienia, który nigdy nie gaśnie. Choćby przyćmiony dookolnością jednego wymiaru. Pochłania negatywy z zaledwie jednego metra. Sweet focia pomarszczy się. Znajdzie się Feniks i popioły. Śmierć i zmartwychwstanie. Dla kogoś. Zasięg bez znaczenia.

niedziela, 5 lipca 2015

Bez niego jej nie ma

Kobieta i mężczyzna
W jednym krzyku dwa głosy Dwa serca w jeden rytm
On szuka jej zapachu Gdy przypływ znosi wilgotne skarby
Ona rozgląda się na przystanku Jakby razem mieli jechać w jej lęk
I gdy rozczesuje włosy zerka czy on nie stoi za nią
Ale w lustrze jest tylko kreska zimnych ust
W ramionach wielu kobiet szuka jej
Ona wsłuchuje się w męskie głosy
Ale żaden nie pasuje do jej koka i wymarzonej sukienki
Raz tylko dostrzegła jego oczy w witrynie księgarni
Grudniowy mróz bezlitośnie żartuje z ciepłych uczuć
Czasami o niej pomyśli Bo świat się jeszcze nie kończy
Wyciągnięte ramiona W pustą noc głodnych serc
Ona zdejmuje firany do prania
On nie myśli o praniu w tym tygodniu
Tygodnie przelatują po jej zmarszczkach
Lawinowo
Dzwonią do niego telefony Kiedy ona podnosi słuchawkę
Owoc połączenia nieba z ziemią Jego żebro i jej dusza
Oni razem i z osobna
Całość
Która z zawiści życia Zazdrości nocy o dzień
Nie może scalić się Z winy
Innego czasu Innego miasta Innego języka
Mijają się Liściem o Sen Prawdą o gniew
Może uda się im uprosić
O siebie dla siebie na zawsze
Ona wysiądzie z pociągu
Akurat tego i tam
A on będzie na nią czekał
Akurat tam i wtedy.  

sobota, 4 lipca 2015

Moim braciom

Marek przyjdzie ostatni
Zawsze się spóźniał
Jak pan od przyrody na długich nogach
Z niedzianiem się w kieszeniach Anoreksją pod zarostem
Uśmiechnie się na nasz widok choć oznaczać to będzie że nie żyjemy
Tylko on się uśmiechał Spóźni się na koniec świata
Siedzimy na wąskiej ławce świat się skończył dla Marka pięć minut za wcześnie
Młodszy brat patrzy z przestrzelonym mózgiem na piec słoneczny
Mieliśmy kiedyś na Rudki pójść z winem ponarzekać na starych
Po śmierci świadczenia zdrowotne są na najwyższym poziomie pociesza
Jak zawsze Masz przestrzelony mózg a Marek chowa się w bramie
Na rynku słońce obłaskawia mury
Archanioł Michael pilnuje dumy waszej bladej
Pójdziemy na Rudki łapać żaby na wszystkie zaklęcia wiccy Ani
Ułożymy korale z czosnku od największego do najmniejszego
Bóg w godzinie stworzenia świata
Odetchnął z ulgą mówiąc o Mieście zbawionym bez sądu ostatecznego
Umęczonego biedą i historią Otoczonego gettem i wianuszkiem czarownic
Walczących ze strzygami
Gryzmolimy coś grabkami na piasku pod długim balkonem na którym
Nadal siadają młode sowy wśród żółtych śmierdziuchów Osypujemy życie z wiaderek
Czekamy aż przyjdzie Marek a powinien bo umarł pierwszy
Ty z przestrzelonym mózgiem wysuwasz język jakbyś stał się
Nagle mową i stale patrzysz pod słońce
Jak pod kopyta rozgniatające naszą młodość bezsilną
Jest was tylko troje i musicie trzymać się razem
Mówi babcia Ania i wyjmuje z kredensu nasze kubki
Twój we wzorki mój w truskawki Marka w kwiatki za chwilę waszych już nie ma
Kredens  z rzeźbionymi drzwiami znika w prostym śnie
Rynek opiera się o mandolinę na której grała Zosia Samosia
Na Rudkach trawa ma połamane kulasy to standard miasta
Stan umysłu ludzi przegranych
Ale przecież jest gdzieś takie miejsce
Gdzie niebo schyla się najniżej jak tylko potrafi
Łagodnie szumi muszla zastępując morze
W zaczarowanym kufrze wiccy Ani mamy swój własny kawałek marzeń
Siedzimy na wąskiej ławce śmierć mówi że nie miała wyboru
Kołysze ciężkim marszem wojska Pachnie solą morską
Zapach krwi miesza się z zapachem opalonego ciała turystów
Ktoś zapowiada nadejście Mesjasza
Marek przyjdzie ostatni.

piątek, 3 lipca 2015

Listy

Bardzo mocno dziękuję za zainteresowanie Baribumem. Wszystkie listy od Was czytam z uwagą i jestem wdzięczna za poświęcony czas. Najczęstsze Wasze pytania i moje odpowiedzi:
1. Dlaczego nie zezwalasz na komentarze?
Odp. Nie chcę warować przy kompie. Na komentarze w mailach odpowiadam, kiedy mam czas.
2. Czy mogłabyś o sobie napisać coś więcej?
Odp. Mogłabym, ale nie chcę.
3. Czy możesz zamieszczać więcej utworów na swoim blogu?
Odp. Nie czuję takiej potrzeby.
4. Zamieścisz po koleżeńsku mój wiersz na Baribumie?
Odp. Nie.
5. A zamieścisz wiersze Pana X, Pani Y i Grupy Poetyckiej XYZ?
Odp. Nie.
6. Publikujesz codziennie, czy ustawiasz daty przy konkretnych tekstach?
Odp. :)
7. Wstawisz reklamę mojej firmy?
Odp. Nie.
28624126  to moje GG, ale potrafię je włączyć i wyjść na cały dzień, więc stan słoneczka nie gwarantuje błyskawicznego kontaktu. 

czwartek, 2 lipca 2015

Widzenie Piotra

Linearny spad klęsk
Cudem pojawiających się jednocześnie w dwóch miejscach
Jarzmo okute widzeniem Piotra
W czymś co sen przypominało
Warknięcie i warkot
Odwieczne pytanie co było pierwsze
Nie przychodzi mu łatwo
Oddzielić duszy od uczuć
Ciała od zmysłów
Słów od znaczeń
Pochyla się nad łańcuchami bezlitośnie
Znoszącymi opór ciała
I z wysiłkiem ciężarnej przed jutrzenką
Przestawia pordzewiałe wskazówki
Letniego czasu
Na zimowy
Znów.