niedziela, 27 marca 2022

Tylko nie czytaj za daleko

 


 

                               Duży oświetlony salon pełen książek. Rośliny niczym biżuteria delikatnie ozdabiają  zaścielone woluminami regały. Artystyczny minimalizm i tryumf asymetrii obrazu. Na bordowym dywanie w samym środku stoi wielki skórzany fotel. Siedzi w nim rozbrajająco uśmiechnięty pisarz. Obok niego stoi wielki, również skórzany, neseser wypełniony jego autorskimi książkami. Pisarz nie je ani nie śpi, bo czeka na wiadomości od znajomych „daj książkę”. Wtedy zrywa się z niespotykaną energią i mknie jak szalony na pocztę, by dołożyć jeszcze, do swojej pracy i samego egzemplarza, koszty wysyłki. Potem szczęśliwy wraca i czeka w fotelu na kolejną prośbę… Zaraz, tak to sobie wyobrażacie, czy coś pominęłam?

                                Mogłabym napisać, że kpię sobie, ale to jest już standard. Bardzo wielu osobom, w ten oto sposób, przedstawia się profesja, jaką stanowi napisanie i wydanie książki, o kosztach nie wspomnę. Ludzie naprawdę wierzą, że jeśli autor opublikował powieść to ma ją u siebie w domu jak lampkę nocną lub batona i chętnie da koleżance z podstawówki; już by nie był taki, żeby nie dał. Powiem więcej; znajomi obrażają się, gdy nie dostaną nówki nieśmiganej wydawniczej. Logika myślenia, że literat opublikował swe dzieło po to, by je rozdać jest co najmniej zastanawiająca. Dużo winy w tym samych piszących, bo jakby zapracowali na to, by nie zarabiać, rozdając swoje książkowe dzieci. Czytelnik, który raz dostał w prezencie tom wierszy danego poety, już nie kupi kolejnych, tylko będzie liczył na „co łaska”. Ta prawda ma też drugie dno – nie szanuje się książek, które dostaje się w prezencie, a już na pewno nie tak, jakby to było przy pięciu dychach opłaty. Ludzie przyjmują prezenty bezrefleksyjnie, nie zadają sobie elementarnego trudu nad zastanowieniem się, czy w ogóle chcą to czytać.

                                   Czasy współczesne przyniosły kolejną nowość w rozdawnictwie; a mianowicie książki rozdają na potęgę same wydawnictwa. Tak, te o których jest głośno również, a nawet przede wszystkim. Zupełnie za darmoszkę każdy może dostać hit z księgarni opakowany, jak od romantycznego narzeczonego, w kolorowe bibuły, eleganckie kartony i szerokie kokardy. Do książek zazwyczaj dołączają gadżety w postaci zakładek, pocztówek, książek innych autorów, a także coś z gastronomii – ciasteczka, herbata, kawa, czekoladki. No jest jeden hak, a tylko jeden; liczba followersów. To jedyny klucz otwierający niejeden zamek. Obserwujący na Instagramie przyciągają prezenty jak magnes. I zupełnie już bez znaczenia, kim jest ta osoba z dużym kontem IG. Może być w ogóle niepowiązana z czytelnictwem. Jednym słowem; ktoś sprzedający np. dzwonki do roweru, jeśli ma dużo followersów, ma szansę na otrzymanie przesyłki z książką. Wystarczy, że po otrzymaniu paczki zrobi z tego stories i otaguje wydawnictwo. Ruch w sieci następuje. Co to znaczy dużo followersów? No ja nie mam jeszcze dwóch tysięcy na Instagramie, to jak na pisarza z moim dorobkiem nie zwilża mnie. Na Facebooku brakuje mi trochę do dziewięciu tysięcy fanów – całkiem nieźle. W mediach społecznościowych działają coraz lepiej blogerki, które ich zdaniem, bo nie moim, recenzują przysyłane do nich książki. Wtedy liczba obserwujących nie jest tak istotna, liczy się post z książką i oznaczone wydawnictwo z autorem. Czasy mamy takie, że krytyk literacki to jest w zasadzie zawód archaiczny. Teraz najważniejsze jest zdjęcie książki, tagi oraz tzw. polecajka, a więc kilka zdań pochlebnych na temat publikacji. „Super, wciąga przy czytaniu, ale emocje, musicie sięgnąć po tę lekturę” i to by było na tyle. Recenzje książek – kilkuzdaniowe a nawet tylko ochy i achy na temat lektury - blogerów lub kont z nazwą związaną z książkami. Towarzystwo wzajemnej adoracji – autorzy sami nawzajem piszą sobie recenzje, bo takie są wymogi niektórych wydawnictw, co prowadzi całe dziedzictwo kulturowe do zapaści, ale liczba followersów tworzy kryterium wypowiadania się o literaturze.

 

                                     Pomału dochodzimy do aplikacji i streamingów, czyli wszędzie tam, gdzie wykupuje się abonament i dostaje w zamian kilkadziesiąt tysięcy tytułów ebooków i audiobooków. Tak, książki cyfrowe to strzał w kolano dla pisarza, ponieważ jeden tytuł ebooka kosztuje tyle co abonament kwartalny, więc nie opłaca się nikomu kupić jednej e-książki. Niestety, laicy nie wiedzą, że wydawnictwa, które rozszerzają umowy z pisarzem o cyfrowe nakłady, tak naprawdę pozbawiają go przychodu. Przekłada się to również o nakład papierowy, bo towarzyszy mu równolegle cyfrowy dostępny w abonamencie. Oczywiście zjawisko nie uderza jedynie w pisarzy, to samo dzieje się z muzyką, filmami, podcastami, innymi wydarzeniami kulturalnymi. Za cenę jednej płyty można mieć dostęp do tysięcy przebojów, za cenę dwóch biletów do kina - do wyboru, do koloru filmy najnowszych produkcji.

                                  Tak, Internet zżera wysiłek intelektualny i jest odpowiedzialny za katastrofę finansową artystów. Dotyczy to również szeroko pojętej prasy. W moim przekonaniu największą szansę na przetrwanie ma prasa opiniotwórcza. Wynika to z wielu czynników. Ludzie czytają, słuchają, oglądają wiadomości. Media mają większy posłuch niż Kościół, co jest z lekka dziwne. Media to ludzie, którzy prezentują nam jakiś fragment rzeczywistości. Nie wszystko, tylko pewien aspekt, dla wielu to jednak wyrocznia. Jest jednak mały problem, a mianowicie nie wszyscy wiedzą, co z konkretnymi faktami zrobić przez brak wystarczającej wiedzy. I zaczyna się poszukiwanie opinii na dany temat, podążanie za komentatorami naszej rzeczywistości. To jest potrzebne do ugruntowana wiedzy czy też do rozmów z przyjaciółmi na tematy bieżące. Oczywiście, ludzie którzy przyjmują czyjeś poglądy za własne stanowią proste narzędzie propagandy i lepiej byłoby zmusić się do samodzielnego myślenia. Tak samo lepiej byłoby zdawać sobie sprawę z tego, że świat jest duży i dzieje się na nim codziennie naprawdę wiele i to nie jest przypadek, że dostajemy takie a nie inne informacje. Media serwują nam takie wiadomości, jakie mamy otrzymać. My nie mamy wiedzieć wszystkiego, ponieważ media mają za zadanie wyhodować na swoich newsach daną postawę odbiorcy. Ta postawa jest oprawiana przez konkretne tytuły współpracujące z konkretnymi komentującymi i bardzo szybko powstaje zupełnie nowy krajobraz, jakiego nikt sobie nawet nie wyobrażał. Człowiek ma się bać. To raczej wszyscy już zauważyli. Na wszelki wypadek w boksach mediów szykuje się już do startu wirus Nipach – 92% śmiertelności, gdyby z różnych przyczyn temat wojny lekko się wyczerpał.

 

                                     Nie sądzę, by takie gazety stały się kiedykolwiek nieprzydatne, co więcej one będą schodzić w każdej wersji; papierowej dla starszego i zamożnego społeczeństwa i elektronicznej dla młodszego i mobilnego gremium. Może jeszcze prasa specjalistyczna ma szansę przetrwać, bo funkcjonują wyjątkowo wąskie dziedziny i musi coś istnieć, by fachowcy byli na bieżąco. Ta prasa będzie zawsze zarabiać, bo prenumeraty internetowe także istnieją jak i ich czytelnicy.

 

                                      New wave czytelnictwa dotyka i tyka zarówno wydawnictwa ciągłe jak i zwarte.

Powieść wymaga innej pracy mózgu, percepcji oka i stanu skupienia, koncentracji, opanowania szerokiego zakresu materiału, pamięci wątków i motywów, by nie zgubić drogi akcji i świata fabuły. Opasłe tomy są jak maraton; wymagają treningu i systematycznej pracy. Osoba poruszająca się przez dwadzieścia lat na odcinku sypialnia – kuchnia, nie wystartuje w maratonie, a jeśli nawet to po dwóch kilometrach wyjmie z wiklinowego koszyka maść z nagietka i zacznie wcierać w obolałe miejsca. Niech w biegach marnują życie młodzi. Wirtualne czytanie to krótkie informacje, wiadomości, teksty z zachęcającą notką „przeczytasz w dwie minuty”. Bardzo szybko można mieć dostęp do ilościowo wielu tytułów. W kilka minut dobijamy do końca i wiemy o co chodzi. Mamy mniej więcej wiedzę na każdy temat, oczywiście z akcentem na „mniej”.

Szkolne lektury publikowane są z dopiskami na marginesie , co znajduje się na danej stronie. Często zalecane jest programowo czytanie lektur we fragmentach. Ujmując kolokwialnie; nie wyrabia to postawy czytelniczej. Wręcz przeciwnie; uczy kombinowania, ślizgania się po materiale, absurdalnego założenia, że książka składa się z części ważnych, mniej ważnych i zupełnie nieistotnych. Rodzi się również przekonanie, że książka wymaga instrukcji czytania; kogoś, kto wskaże odpowiednie fragmenty do lektury. Czytelnicy stają się niesamodzielni w obrębie czytania, co jest paradoksem, a jednocześnie pozbawieni celu poznawczego oraz umiejętności analitycznych, gdyż w obrębie samych fragmentów ubożeje zarówno warstwa pełnego oglądu, odbioru jak i kontekstu. Następuje wysyp niedojrzałych czytelników, zupełnie nieukształtowanych i niegotowych na percepcję kilkusetstronicowych dzieł – z jednej strony długie czytanie męczy (brak kondycji czytelniczej), z drugiej duże braki w tej materii rodzą frustracje i konsekwentnie zniechęcają do lektury.  Kurczą się więc możliwości samodzielnego wyprowadzania wniosku, dlatego zjawisko czytania recenzji - przed podejściem do książki, filmu, spektaklu - stało się już normą.

                                W „Akancie” trudno nie zauważyć maniery publikowania recenzji (stanowiących polemikę) własnych książek przez ich autorów. Głęboko nieetyczne,  a także nieeleganckie i niesprawiedliwe w stosunku do nieżyjących pisarzy. Jak autor musi jęczeć to niech idzie do łazienki i tam jęczy. Książka jest dziełem skończonym, wykonanym i nie dopowiada się, bo to urąga własnej pracy i obraża inteligencję potencjalnego odbiorcy, który zdążył przeczytać tomik, ale nie zapoznał się z PS liryka. Pamiętam spotkania autorskie nieżyjącego już poety, który czytał swój wiersz, po czym mówił „a teraz powiem wam, o co tu chodzi”. Spowodował takim działaniem, co najwyżej, brak zainteresowania i szacunku do własnej twórczości, a dzisiaj zamiast sięgać po jego tomiki, ludzie wspominają go w tejże właśnie anegdocie.

                                 Elementem całej układanki nie do przecenienia jest czas, który hojnie przeznacza się codziennie na nic. Nic to na przykład relacje znajomych w postaci przelatujących gęsto filmików i zdjęć. Bez żadnych nakazów sami sobie narzuciliśmy raportowanie dnia obcym ludziom.

Zdjęcia z krótkim opisem, gdzie piję herbatę, w jakim jestem pociągu i co jem na obiad. Jeszcze kilka lat temu włączyłby się instynkt samozachowawczy – nie mów wszystkim o swoich planach, bo się nie powiedzie. Nie uskuteczniaj lokalizacji samego siebie, bo dowie się o tym ktoś niepowołany. Nie informuj wroga o własnych przyzwyczajeniach. Nie pokazuj mu, gdzie masz słaby punkt. Wytracamy czas na bezużyteczne sprawy i odkrywany naszą tajemnicę istnienia przed tłumem.  Śledzimy  czyjeś codzienne czynności, jakbyśmy nie mieli własnych herbat i obiadów. Na podstawie storiesów tworzymy wyobrażenie o kimś, o czyimś życiu. Jeśli nie dajesz fotek z Warszawy to znaczy, że nie jesteś albo co gorsza nigdy nie byłeś w stolicy. Nie dajesz zdjęć z kawiarni, czyli nie chodzisz nigdzie na kawę, nie znasz takiego lokalu, co się zowie „kawiarnia”.

Kawa, która była niegdyś asumptem do spotkań towarzyskich bądź biznesowych, stała się wydarzeniem mediów społecznościowych, ale samym w sobie, tj. w kawie. Patologia szerzy się dalej i sypią się usprawiedliwienia nieobecności w SM – ktoś jest chory i nie będzie go na IG przez 10 dni, czyli nie będzie zdjęć jego filiżanek. Ktoś czuje wewnętrzny przymus powiadomienia najbliższych, czyli w tym wypadku ziemskiego globu, że Pan Kotek jest chory i leży pod kocykiem kupionym w Pepco za 29,90 PLN. Sami stworzyliśmy sobie nigdzie niezapisane zasady obligatoryjnego pojawiania się w mediach. Czemu nie dajesz nowych postów? Coś się stało, czy tak sobie nic nie robisz? Nic nie robisz, bo jesteś leniem? Potrzebujesz psychoterapeuty? Mam namiar na siebie. Dać ci namiar na mnie?

Nigdzie niepodany obowiązek codziennego prezentowania siebie w luźnej wydawałoby się aplikacji. Na feedzie kilkaset postów, a w nich minimum pięć selfie dziennie tej samej twarzy, co daje  tysiące zdjęć tejże osoby w roku – przekraczanie wszelkich definicji próżności i sprowadzenie kreatywności siebie do paneli podłogowych. Co trzeba mieć pod czapką, żeby wykombinować profil z albumem własnej twarzy? Twarz oświetlona, w cieniu, rżąca, smutaśna, ze szminką i bez szminki, ale z błyszczykiem.

                                  Współczesne czasy dały, same z siebie, prawo ludziom do całkowitego przekonania o własnej wielkości. Na wielu kontach zajmujących się (niby) kulturą można znaleźć te same informacje, które  podane są na stronach instytucji  kulturalnych – teatry, filharmonia, biblioteki, galerie, ośrodki kultury, etc. Czasami dochodzi do tego ciasteczko w postaci bezrefleksyjnego epatowanie miłością do sztuki. Taki znawca kultury (wie, gdzie i kiedy jest wernisaż) z koroną (kocha wernisaż).

 Z sentymentem wspominam czasy, gdy wielu moich kolegów po piórze miało taki wewnętrzny zapis BHP, np. przed pisaniem zapuszczali się do lasu i słuchali jak trawa rośnie. Teraz mamy stan podwyższonej gotowości przez całą dobę czyli wiecznie włączony telefon komórkowy. Brak resetu, organizm nie odpoczywa odpowiednio, nie wyłącza się, nie uspokaja. Stymulowany mózg push-upami, powiadomieniami, ciągłym kontaktem z innymi, ze światem, a nie z samym sobą. Deficytowym towarem, co za tym idzie, staje się koncentracja, czego powikłaniem jest łykanie wszystkiego, co nam podstawią. Komentatorzy więc miękko przechodzą po własnych błędach i elastycznie dostosowują do aktualnych trendów bądź oczekiwań, bez zbędnych wyjaśnień dotyczących wcześniejszych przeinaczeń, potknięć czy rozmijania się z prawdą.

Na Facebooku znajomi publikują te same wiadomości, które serwuje nam Internet. Męczymy się samym skrolowaniem. Cywilizacja stworzyła technologię dostępu do wszystkiego w każdym  miejscu na świecie, by nas zniszczyć poprzez ciągłe molestowanie niepokojem i permanentny brak ciszy. Coraz częściej pojawiają się głosy osób, które na skutek rozmaitych okoliczności nie miały dostępu do Internetu przez dłuższy czas i gdy Sezam otworzył się – odniosły wrażenie, że czytają zbliżone dość newsy.

                                   A tak z innej beczki - robiłam zakupy w kilku sklepach i tak się złożyło, że z każdego z nich był wyrzucany przez pracowników ten sam człowiek – w łachmanach, brudny, śmierdzący i pijany…

Czy kraj, który nie potrafi zająć się jednym człowiekiem udźwignie troskę wobec dwóch milionów?

 

 

 

 

 

piątek, 25 marca 2022

Odpowiedź


Powiedz coś proszę

To nie jest takie proste

Nie da się opowiedzieć między wyrazami

Słony karmel zatrzymuje się na brzegach

Jak żywy

Już szumią o tym strumienie czasu

W każdym pęku znajome oczy

Ktoś się rozsiada wygodnie Wehikuł chwyta

Mały ślad po wielkiej sprawie

Nie moja bajka.

poniedziałek, 21 marca 2022

Nestor w 2022 roku


Ukazał się właśnie pierwszy w tym roku numer czasopisma artystycznego "Nestor", w którym możecie Państwo znaleźć ponad dwadzieścia moich utworów. Serdecznie zapraszam 💜


 

sobota, 12 marca 2022

Strach. To nie będzie piękny koniec świata


Oświadczam, że liczba, użytego w tym tekście, wyrazu „strach” nie jest błędem powtórzeniowym, lecz zamierzonym efektem autorki.





Każdy człowiek powinien mieć własne zdanie na temat szczepionek przeciw Covid-19, Antka Królikowskiego i wojny u naszych sąsiadów.

Niewypowiadanie się na wyżej wymienione tematy spotyka się z oburzeniem społecznym, wypowiadanie się zaś stanowi zaczyn do słownych przepychanek.

Co do Antka to powiem jedynie tyle, że czasami największym sukcesem człowieka w życiu jest brak sukcesu i że zdecydowanie lepiej nie być znanym…

„Coś, o czym się nie mówi, nie istnieje. Tylko słowo, powiada Harry, nadaje rzeczom istnienie realne.” Oscar Wilde „Portret Doriana Graya”

Pandemia koronawirusa, po dwóch latach panowania, płynnie przeszła w wojnę za wschodnią granicą. Nikt się nie zdążył nawet obejrzeć, jak to mówią.

Kiedy nadciągnęła w 2020 roku, towarzyszyła jej zbiorowa, całkiem uzasadniona, panika. Nikt nie wiedział, czym to leczyć, nie było szczepionki a ówczesny Minister Zdrowia miał - z dnia na dzień - coraz mocniej podkrążone oczy. Pierwsze miesiące to był strach o to, czy kiedykolwiek naukowcy opracują szczepionkę i w jakim czasie zostanie ona wyprodukowana. Kiedy szczepionka się pojawiła, narodził się inny strach dotyczący realnej liczby szczepionek i jej dystrybucji. Po wylanej zawiści i zazdrości na osoby, które z różnych powodów - pierwsze otrzymały iniekcje - okazało się, że wystarczy dla wszystkich. Narodził się zatem strach, czy te szczepionki nie są po to, by nas zaczipować. Strach, że szczepionek jest zbyt mało zastąpił strach, że jest ich podejrzanie dużo i że służą depopulacji. Spolaryzowane społeczeństwo skakało sobie do gardeł, z czego nic nie wynikało, poza tym że zaszczepieni byli wyśmiewani przez foliarzy zaś obawiający się 5G wykpiwani przez szczepionkowców. Ale narodził się nowy strach, że zaszczepieni będą natychmiast umierać wskutek powikłań poszczepiennych a niezaszczepieni przywleką, niespotykany dotąd, wariant koronawirusa, którym zarażą zaszczepionych. W międzyczasie był jeszcze strach, że mnożą się coraz nowe mutacje i nie wiadomo, co działa a co nie działa. Nie działały dwie dawki szczepionki i zalecane było podanie trzeciej. De facto one, te dwie dawki, miały działać rok, ale jakoś przestały po pięciu miesiącach i nastał strach, że ci odporni zaszczepieni są już nieodporni, z miernym poziomem przeciwciał.

Przez dwa lata chodziliśmy w maskach i wcieraliśmy spirytus w przesuszoną skórę z bezpiecznej odległości. Strach przed drugim człowiekiem wyeliminował niedźwiedzia (powitalny gest), cmoki w policzek a nawet podanie ręki. Co prawda, potem już nie zamykali lasu (do dzisiaj nic z tego nie rozumiem), ale huśtawkę zmieniających się przepisów zafundowano nam na tyle znaczącą, że pojawił się strach o każdy najbliższy dzień. Otworzą szkoły, zamkną przedszkola, kiedy godziny seniora i kto nim jest, która knajpa już się zamknęła, tylko dzwonić do urzędów, liczenie ludzi przed sklepem, wyznaczone miejsca w komunikacji publicznej, etc. W styczniu 2022r. ogłosili pogrom na luty tego roku. Tsunami do 500 tys. zakażonych dziennie, niewydolny system opieki zdrowotnej (a był kiedyś wydolny?), miękki lockdown (jeżeli możesz, zostań w domu). Żeby miało to jakiś smaczek co dwa, trzy dni pojawiało się tzw. urwanie głowy w postaci dziwacznego wręcz wiatru kładącego słupy linii energetycznych i drzewa, zrywającego dachy i rzucającego samochodami. Z wiatrem przyszedł więc strach (alerty; jeśli możesz, zostań w domu), potęgujący się zwłaszcza wśród ciekawskich wyglądających przez okno. Minęło pół lutego i okazało się jednak, że Polacy to uparty naród i przekonać się do szczepień nie dał nawet wizją wszystkich zakażonych. No tak, tak było powiedziane i to nie przez jedną osobę. Przez luty nie przejdzie nikt w suchej skarpecie, nie ma takiej opcji. I nagle w sposób niewytłumaczalny, wręcz nielogiczny w stosunku do wykładni namnażania wirusa wg prof. Szumowskiego, dzienne statystyki zaczęły spadać, naukę zdalną odwołano, zamknięte urzędy otwarto. Nie ma czego się bać, znaczy znowu jest w odwrocie. Ludzie zaczęli wyglądać ze swojej jaskini, w nadziei na normalny spacer, spotkanie z innymi przedstawicielami tego samego gatunku, ale nie ma tak kurka wodna, bo jest wojna! Dramat Stanisława Ignacego Witkiewicza „Kurka wodna” zapowiedział nieuchronną rewolucję wynikającą z każdego rozpadu na wszystkich płaszczyznach (człowiek, rodzina, społeczeństwo).

Jak to wojna?! A co z hasłami „Nigdy więcej wojny!”, a co z teoriami, że współczesna wojna nie będzie nigdy wyglądać jak II wojna światowa?

Ostrzeliwani są cywile w utworzonych korytarzach humanitarnych, bomby spadają na domy a uciekający przed nimi mieszkańcy do piwnic, wyciągani przez agresora. Giną mężczyźni, kobiety i dzieci w mordzie bezpośrednim, a także z odwodnienia, głodu, wycieńczenia i gwałtów. Oblężenie miasta Mariupol do złudzenia przypomina blokadę Leningradu. Dokładnie to, co znamy z książek i filmów okresu II wojny światowej, a starsze pokolenie jeszcze z własnego doświadczenia, rozgrywa się za naszą granicą. Strach, ale już paraliżujący, bo to co nie miało najmniejszego prawa się zdarzyć, stało się faktem. Jest jak koszmarny sen, z którego człowiek budzi się zlany potem. Tyle że to nie jest sen, to jest całkowita zmiana świata, jaki znamy i na naszych oczach dzieje się nowa historia powszechna, która nigdy nie miała zaistnieć i która zmieni już wszystko na zawsze. Bezradność i bezsilność włodarzy potęguje… tak, znowu strach. Okazuje się, bowiem, że nikt nie przyjął makabrycznego scenariusza na tyle poważnie, by skutecznie i natychmiastowo zareagować. Natychmiast to nie jest żadna hiperbolizacja, bo w każdej chwili kolejne życie się kończy. Idąc głosem narracji „Zgromadzenia” Briana Gilberta ludzie, którzy oglądali ukrzyżowanie Jezusa Chrystusa, ponoszą odpowiedzialność na równi ze skazującymi na śmierć i wykonującymi wyrok. Grzech zaniechania to inaczej przyzwolenie na coś poprzez nieudzielenie pomocy.

Świat, póki co, pozbawił agresora (nazwisko nie przechodzi mi przez klawiaturę) kieszonkowego, być może zabierze mu też prezenty komunijne od cioci Kazi. A cóż to jest innego? Wyobraźmy sobie bogatych rodziców, którzy są wezwani do szkoły z powodu swojego rozwydrzonego jedynaka, który znęca się nad słabszymi. Zakręcają mu kurek z cotygodniowym szmalem i to na tyle. Chłopak nie przestaje być od tego przemocowy, tylko szuka innych źródeł finansowania. Sankcje uderzą głównie w biedny kraj, w zwykłych ludzi a nie w ich przywódcę, bo on już od dawna jest, jak to mawiają, ciepły. Całą zaś pomoc, która napływa od dobrych serc, porównałabym do takiej życiowej lekcji. W jednym z mieszkań na klatce wybucha wojna sąsiadów. Za zamkniętymi drzwiami rozgrywa się seria filmowych horrorów „Teksańska masakra piłą mechaniczną”. Sąsiedzi zgodnie kupują drabinę, po której wdrapują się, by wrzucać przez uchylony lufcik batony proteinowe. Śledzą przez zalane krwią okna sytuację i adekwatnie reagują dorzucając bandaże i wodę utlenioną.

Na naszych oczach umierają niewinni ludzie. Bestia się obudziła, machina uruchomiła i to ona jest przyczyną, cała reszta skutkiem. Niezależnie, ile wrzucimy kartonów kabanosów i worków majtek, ci ludzie żyją w niewyobrażalnym strachu, czy bestia dzisiaj po nich nie przyjdzie. Najgorszym atakującym jest ten, który nie ma nic do stracenia; siedemdziesięcioletni cynik z wybujałym ego, którego największym demonem jest kompromitacja. Ile zaś może wytrzymać opór jednostki przed zmasowanym strachem? Nie wiem, ale to zakrawa na eksperyment. Przyjmując, że na wzór dreszczowca „Piła”, za ekranem głównym dowodzenia siedzi siwowłosy gość, który tym steruje. Foliarze mówią o złudzeniu. Zbieg różnych dziwnych i nadnaturalnych przypadków, tutaj połączone echo hiszpanki z 1939 rokiem. Strach działa wieloaspektowo, może zaatakować fizycznie własny organizm. Obniża skutecznie wibracje jednostki, tym samym obniżając wibracje planety. Ziemia tworzy z człowiekiem system naczyń połączonych poprzez jego uziemienie; obniżenie wibracji powoduje obniżenie naturalnej bariery odporności i osłabienie. Zatem atak staje się łatwiejszy a obrona trudniejsza.

Wojna w Polce jest, niestety, prawdopodobna. Bestia poczuła już smak krwi, adrenalina wydzieliła się w nieznanych dawkach, uaktywniły się zakurzone strony osobowości. Doskonale pokazuje to „Czerwony pająk”, film sprzed kilku lat, gdy jedno – przypadkowe - wydarzenie zmienia z pozoru normalnego człowieka w potwora. Zmienia go na tyle, że zostaje w konsekwencji skazany na karę śmierci przez powieszenie. Przekraczanie granic, własnych granic, jest bardzo niebezpieczne, bo odkrywa mrok, o jaki człowiek nigdy by siebie nie podejrzewał. Jeśli ciemne moce przechwycą duszę, to taki człowiek nigdy już się nie powstrzyma. Strach, naturalny stan instynktu przetrwania, uruchamia się w sytuacjach zagrożenia. Prowadzi do ataku albo ucieczki…

„Czemu ty się, zła godzino,

z niepotrzebnym mieszasz lękiem?

Jesteś – a wiec musisz minąć.

Miniesz – a więc to jest piękne.”

Wisława Szymborska „Nic dwa razy”

Z jakości dodanych – zniknął strach przed uchodźcami i pandemią na tyle, że DDM (dystans, dezynfekcja, maseczka) w ogóle nie jest respektowany.

Pojawił się też nowy rodzaj ostracyzmu, a mianowicie nie można wychylić się z żadną prognozą. Każdy szukający pracy już wie, że teraz nie znajdzie jej na pewno. Ale nie może tego głośno powiedzieć, bo zostanie uznany za rosyjskiego trolla. Niby takie logiczne, że państwo nieradzące sobie ze swoimi obywatelami w kwestiach ekonomicznych, bytowych, mieszkaniowych i zatrudnienia, nie ogarnie nagle miliona ludzi więcej. Rząd nie ma, jak niektórzy – wychowani na „Zaczarowanym ołówku” – naiwnie wierzą, worka z pieniędzmi. Ale nie można powiedzieć, że ogarnął strach przed długotrwałym bezrobociem a nawet utratą pracy. W naturalny dość sposób zmanipulowany emocjami człowiek z własnej i nieprzymuszonej woli oddaje swoje mieszkania, zasoby, chociaż utracił wiele przez dwa lata pandemii. Nie trzeba zabierać, wystarczy postawić człowieka pod ścianą ostateczności. Wystarczy go przestraszyć na tyle silnie, że oczami wyobraźni zobaczy siebie uciekającego przed demonem wojny. Sam odda wszystko. Grosz po groszu. Oczywiście, serce pełne miłosierdzia, bo wiadomości z Ukrainy rozmiękczają nawet beton. Redundancja warstw emocjonalnych powoduje zanik rozumowego stosunku do istoty rzeczy oraz brak rozróżnienia semantycznego „chcieć” i „móc”. Lepiej nie dać niż zabrać. Pomyślałam tak właśnie, czytając o facecie, który przyjął do jednopokojowego mieszkania cztery osoby. Zero intymności, słabo z powietrzem, już narzeka. Jest taka grupa mężczyzn, która w czasie wytrysku krzyczy, że się ożeni, bo partnerka o to pyta, gdy on dochodzi. Po samym akcie samiec ucieka trzymając garnitur w zębach. Niestosowne porównanie, ale dosadne – emocje nie zawsze są dobrym doradcą. W „Pięćdziesięciu twarzach Greya” E.L. James Christian mówi często „… bo mogę”, gdy Anastasia pyta, czemu to czy tamto dla niej zrobił… Odpowiedź godna milionera.

Przywołanie w tym miejscu utworu „All I need is a miracle” staje się dość ryzykowne z uwagi na rys potencjalnego odbiorcy. Psychopata mógłby wziąć słowa soundtracka z filmu „Spencer” za bardzo do siebie… Wszakże psychopaci są uzależnieni od ośrodka w mózgu odpowiedzialnego za uczucie przyjemności, pojawiające się u nich w sytuacjach, które normalnego człowieka przerażają. Trawestując; wszystko, czego potrzebuję to cud, ale wszystko, czego potrzebuję to nie ty…

Jednak i w tym momencie pojawia się strach, że te dywagacje nie mają większego znaczenia, bo stary ktoś (nazwisko nie przechodzi mi przez klawiaturę) ma przy sobie czerwony guzik. Jeżeli wciśnie ten guzik, to nie będzie niczego jak mawiał klasyk kandydujący na urząd prezydenta. Pamiętacie „Melancholię” Larsa von Triera? Film kończy zdanie „To będzie piękny koniec świata”… W naszej sytuacji to będzie słaby koniec świata. Ludzkość przestanie istnieć, bo on nie umie przegrać. A to jest wielka sztuka umieć przegrać i mieć odwagę się do tego przyznać ponosząc wszelkie konsekwencje. W każdym momencie i bez zapowiedzi nasze istnienie może przeobrazić się w tytuł noweli Marii Konopnickiej („Dym”). Jeszcze nigdy życie tak wielu nie zależało od decyzji jednego człowieka. Jeszcze nigdy cała świadoma ludzkość nie została zalana oceanem strachu.

„A ci, którzy tańczyli, zostali uznani za szalonych przez tych, którzy nie słyszeli muzyki.” Friedrich Nietzsche

Siłą wspólnej modlitwy jest to, że ustaje ryk demonów. Módlmy się wszyscy.