piątek, 27 listopada 2015

Powołanie

Infrastruktura bólu
Skrzyżowanie odczuwania
Impresja liryczna
Kobiecej ręki
Ślad męki Chrystusa
W artystycznym spazmie
Szósty zmysł
Dar i piętno
Sonet i wolny - różewiczowski
Zbieranie gromadzenie przetwarzanie
Widzianego słyszanego wyczuwalnego
Podróż w drugi trzeci piąty wymiar
Po kamieniach bagnach słowach
Jak nożach tasakach ostrzach żyletek jęzorach płomieni
Wyśmiewani poniżani
Do roboty byś się wziął tłum krzyczy
Wrzeszczy dźga do reszty otwarte jamy nadwątlonej psychiki
Upadającej i wiecznie zakrwawionej
To ja poeta
Twój wierny sługa i niewolnik Panie!

czwartek, 26 listopada 2015

wtorek, 24 listopada 2015

Rysopis poety

Jestem mistrzem i błaznem
Jestem wpisana w dwór jak jego komnata i loch
Błaznuję po wielkich ucztach
Ale też gdy pada deszcz i jest smutno
Mam maskę psa
Udaję odważniejszą od celtyckich wojowników
Jestem wzajemnie powiązana z lękiem
Co chorą mnie jeszcze nie czyni
Ale określa moją osobowość
Dziwaczną podejrzliwą i oschłą
Moją szatą po występach
Jest niezborność ciała
Noszącego moje myśli chore
Lub myśli chore noszą ciało moje
O traumatycznej wyprawie w
Apartament z nieudaną próbą samobójczą
Ostrzeżenie zawsze przychodzi z twierdzy
Nawet w zatraceniu sezonu zimowego
Ale w kolorze
Jest szafa dyplomów moich i gratulacji
Taki banalny dramat artysty
Tłamsiciela własnego ja niby z przypadku
Wobec przetrzymywania mego czasu
W ogrodzie bez bramy i altany
Moja obniżona zdolność do doznawania nieba
Moja ułomność w odczuwaniu nieba
Mój koszt emocjonalny błazna
Stracone złudzenia
Gdy staję w drzwiach i czekam
Na nieżyjącego od ćwierć wieku ojca
Stracone szanse
Gdy paraliżem spoglądam na dzwoniący telefon
Woskowe usta ułożone w równoległe plastikowe linijki
Impas nad pustą kartką
Konfiguracja zwykłej śmierci w wysokich górach
Stoję przed tobą życiem snem
Z mocno uniesionymi wątpliwościami
Bez wchodzenia w dom
Z wyjściem tylko na murawę zieloną
By przysłoniła mój wypadnięty ząb mądrości intensywnie i daleko
Tak to wygląda
Gdy się jest mistrzem i błaznem.

czwartek, 19 listopada 2015

Blef

Doskonale udaje mi się udawać że nie udaję
Opowiadać o niczym z dzikim wdziękiem
Wdzięczyć się z bliska i z daleka
Próbować nie ruszyć z miejsca
W biegu bez tchu
Żegnać twarze i miejsca za i przed miejscowe
Ściskać z żalem na pożegnanie okruchy
Ostatnich drgnięć
Współodczuwania i współnaczyń
Tłoczących wspólną krew ziemi
Obracam się jeszcze czasami na światłach
Jakbym chciała sprawdzić czy są prawdziwe
Czy ja wciąż żyję
Nie sprawdzam już czy mój krzyk uniesie mnie w moje załamanie pogody.

wtorek, 17 listopada 2015

Śmierć Słońca

Przepalone komentarze i urwane obietnice
Obkurczona potęga jądra
Płacz zwęglonego helu
Rechot oszalałego wodoru
Miliardy narodzin i zgonów
Odpływają w żadną przestrzeń
Nie wyjaśni tej tajemnicy
Opuchnięta powłoka wielkiego mózgu
Tonąca gwiazda w pluskach agonii
Pożera w popłochu Mars Wenus i mielonkę w konserwie
Karmi się by przeżyć
Śmiertelny nieśmiertelny błąd
W złotej koronie i grubym swetrze
Głośne bicie serca dobrotliwej bestii
Zagłusza odczytywanie pustych testamentów
Niewidomi na ten moment
Odkładają białą laskę
A wszyscy tracą wzrok
W jednej chwili temperatura bliska jest
Absolutnemu zeru.

piątek, 13 listopada 2015

Impresja liryczna

Impresja liryczna jest wtedy
Gdy mówi się półprawdę
I wsiada do samochodu bez kluczyków
Ale odsłonięta połowicznie nagość
Może mieć zmysły wszystkie zmieszane
Z magią szaty Czerwonego tiulu
Naśladującego trzepot rajskich piór
Z ciężkim zapachem piżmowej tajemnicy
Gardłowe osadzające się na meblach
Słowa z lekką seksowną chrypką
Kojarzącą się wyłącznie z prześcieradłem
Mistrzowsko stopniowane napięcie
W pokrytym śliną i dreszczem nastroju
Nie chcę mówić co będzie dalej
To tylko impresja liryczna.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Koński targ

Tak dobrze W całości
Rozłożyć ramiona Na raty
Rozpisać pytania Do Regulus-Copernicus
Skierować prośbę O pozytywne załatwienie
Sprawy Odprowadzenia argonautów
Do złotego runa Próby dziewięćset
Uzyskano po oczyszczeniu Uprzednim
Skojarzeniu z błądzącą gwiazdą Pomyłka
Nie wchodziła w rachubę Z Andromedą
Smutny koniec Życia pochylonego
Ku ziemi Zaowocowało jedną kartką z wierszem
Na mlecznej drodze Buforowane proteiny
Sypią złotym ryżem Na szczęście w terminie
Przydatności do spożycia Na odpowiedzialność
Klienta Wyłącznie owiniętych w całuny
Nie wprowadzono Na końskim targu
Już nie ma koni Grzywą zamiata
Rozłożysta gałąź przywileje Lata
Zsunęły się po mieliźnie Przypływu
Rozciągniętego na trawnik Po skoszeniu
Zawiłości wyszło że o nic nie chodziło O pieniądze
Bili się ci w srebrnych skafandrach Na wzgórzu
Przemieliło prawdą Wyśpiewaną kołysankę
Wciśnięto w kieszeń Starego biurka
Nikt nie chciał Oglądać Syriusza
Połyskującą prawdę wszechświata
Uchwyconą teleskopem Z greckiego
Na polski przekładając psia mać.

sobota, 7 listopada 2015

Festiwal sztuki

         Zakończono podawanie charytatywnych snów bez uprzedzenia. W dolinach zamglonych niedowidzeniem cedzono ostatnie zgrzytanie przez zęby. W prasie pod ogłoszeniami drobnymi były ogłoszenia jeszcze bardziej drobne a nawet drobiazgowe i tam znalazłam informację o wielkim festiwalu sztuki, który już trwał od czterech wierzb osuniętych wiekiem na przygarbiony pagórek krainy nic nie dziania się od stuleci. Wsiadłam w autobus czerwony, numeru nie pamiętam, i jechałam z nadzieją, że jak festiwal przemknie mi choć zarysem po szybach to sobie wysiądę. Pilnie więc obserwowałam świat za szybą i widziałam różne rzeczy, np. staruszkę stojącą na bezludnym chodniku i płaczącą nad rozlanym mlekiem. Zrobiło mi się żal rozlanego mleka, bo tyle można by było budyniu z tego zrobić dla mnie i dla innych, i było mi żal jeszcze tej samotności chodniczej, tego ulicznego wyobcowania, zamknięcia siebie w sobie, co stało się koniecznością trotuaru. Widziałam też bardzo niedelikatnego menela, który wygrzebywał resztki z kosza na śmieci i zrobiło mi się żal tego kosza bezpańskiego, tej egzystencji śmietnikarskiej żałosnej w naszym kraju. Że tak każdy ma prawo w ten kosz wleźć, kosz rozbełtać, rozpaproszyć śmietniczek i tarzać w nim brudnymi łapskami, ile sił w ramionach, i nieporządzić w nim jeszcze gorzej od nieporządku, i witkując w nim rozdzielać ścierwo od dna. I tak mijały przystanki całe, długie wiaty i brak wiat, zataczały coraz dłuższe odcinki odcięcia się rzeczywistego od braku rzeczywistości. Kiedy nastąpił czas przystanku z festiwalem, szkoda mi było, że autobus się już wyautobusił i podróż skończona, a było co zwiedzać. Zaczęłam od miejsca pachnącego farbami i rozczochranego pędzlami. Kilkadziesiąt osób statystowało do istotnego sztukowego przedsięwzięcia, ale dla mnie oczywiście zabrakło już miejsca , a tak bym sobie postatystowała. Z zazdrością samą patrzyłam na kilkadziesiąt żywych istot osnutych białą szatą z ramionami wzniesionymi na krzyżach. Poza głowami i ramionami nie widać było dosłownie nic. Musieli z prawdziwym powołaniem przyjść na to miejsce, bo twarze mieli podobne w wyrazie; powywracane gałki oczne, spazmy bólowe i wyraźne nasączenie ślinowe, zsiadłe w kątach ust sinych i drętwych. A ja się nie załapałam, bo się za długo autobusiłam i przystankowałam. Oryginalność może być tylko wrażeniem, ale ja odniosłam wrażenie o oryginalności owej sztuki nad sztukami wszelakimi. Patrząc na żywe obrazy, pomyślałam, nie wiem czemu, o kalwińskiej predestynacji. W moim ogrodzie rośnie drzewo poznania – dwuletnia brzózka o imieniu „Precz z łapami”. Dwa razy oszczekały ją psy zasłonięte fioletowymi bzami. Bzy wycięłam ze świadomości właścicieli psów. Pies sąsiada jest jak twój pies. To moje drzewko. Szczekanie należało do psów i do wiatru, bo wtedy szarpało powietrzem na burzę. Ale starość jest nieporadna, bo widziałam, ile sąsiad użerał się z własną śliną, by wydobyć głos i kij na psa. Psy należą do ssaków tak jak ludzie. Artyści plastycy z muskułów statystów robili skrzydła, rozmiękczając je w płynie, po czym rozcinali skórę na równe paski i tapirując je unosili do góry, i stawiali na strong lakier. Malowali po nich na przemian białą i błękitną farbą, a na tym robili wzorki – krateczki i kwiatuszki w landrynkowych seledynach i różach. Arcydzieła! Jakie to wszystko równiutkie, zgrabne i dopracowane. Na przedramionach skóra przystrzyżona jak trawiaste dywany w najznakomitszych parkach, również jeśli się rozchodzi o odcień zielonego. Głowy wszyscy mieli zadarte ku niebu, tak żeby ze skóry na szyi wykonać puch ptasi, jeszcze taki młodziutki i niewinny. Na brodach wiły się przecudnej urody kwiatki i kwiateczki; płatki były tak doszlifowane, że tylko z bliska można było poznać ludzką skórę, a w zasadzie jej brak pod owym kwiatem - otchłań ognia po ściętym płacie skóry. W takich momentach wszyscy ludzie myślą o jednym, a mianowicie żeby wznieść toast...Rozglądam się za szampanem, za kieliszkami...nic tylko kefir z zerową zawartością tłuszczu i dwudziestoprocentową marżą. No to idę w bok, idę ku zaroślom i myślom o zaroślach. Spijam wilgoć liści i z nimi wznoszę toast. Przepraszam, ale brakuje mi kieliszków. Liście konwalii, tylko liście konwalii ratują kryzys etyczny i kto by się spodziewał? Ale zawsze jest trema przed występem, nawet jeśli rola wymaga tylko podania kieliszków to nigdy nie wiemy, czy widz nie zwróci uwagi właśnie na ten epizod, małą rólkę, bez której nie byłoby dalszej części sztuki, bez której artystycznie nic by dalej nie ruszyło, bo niby jak, niby czym mieliby aktorzy wznieść toast? A wznoszenie toastów to punkt kluczowy, decydujący, świadczący o tym, co było i nastąpi. Te konwalie nieocenione, kwiat niezbędny, podążający tropem myślowym autora.

piątek, 6 listopada 2015

Z samej głębi wyszło słowo

Z samej głębi wyszło słowo
W najdalszy punkt
Uderzył echem las
Języków mnóstwa Jednego zrozumienia
Tysiąca zgrzytów
Alienacja W samotności jęków
Kołysanie sylab przez neurotyczną matkę
Tworzenie neologizmów Hiperboli znaczeń
Znaków obcych własnych własnoobcych
Zimny świat fonetyki
Mrozem maluje graficzne siostry
Po szybie mojej tabula rasa
Jeszcze nie tak dawno znawcy tej dziedziny
Z upływem lat analfabeci egzystencji
Nieporadni w całej materii
Opadamy na dno
W oceanie sytuacji Do brzegu już nie jest daleko
Brzegu nie ma w ogóle
Są wysepki Plamy wysepek Plamy plam
Nigdzie nie ma wolnych miejsc
Totalne przypominanie
Wiosny sprzed wieków Za mały przesmyk
By dojrzeć pąki na drzewach
A ich aksamit pod stopami
Afazja dotyka nawet śladowych
Pierwiastków życia
Nieumieranie staje się
Najboleśniejszą stroną codzienności
Czas rozciąga się niemiłosiernie
Platfusem na mapie bytu
Wchłania się reakcja serca i umysłu
W tramwaj bez celu czerwony
Krążący od przystanku A do przystanku B
Bezwietrzność trwania
Głuchoniemych żywych bez wnętrz
Z ogonem wiecznych prób Powtykanych w nieudanie
Koszmarne sny Szydełkują kordonkiem pogrzebowym
Ażurkowe pokrowce samozniszczenia
Ale nie nadchodzi
Dryfujemy syzyfowo kolejne lata Obok siebie
Z samej głębi wyszło słowo
I do głębi powraca
Niby wciąż mówimy do niego Lecz się nie odwraca
Trwamy wiekami razem i osobno
Obok siebie i tamtych
Rzucamy milionem głosek
W puste fale naszych następnych
Roczków do śmierci
Zidiociałe mutanty tych urodzonych
Wykrzywiają usta jest OK
Potakuje Jak krzak gronami nabrzmiałymi
Do samego stołu
Nakrytego czerstwym przebaczeniem
Dla białej mewy
Która unosi na skrzydle
Ogrom ziemskich problemów
Ale już nikt nie wie
Że mewy tej nie było
To miraż naszych ostatnich potrzeb
Bycia z kimś obok kogoś nad kimś
Wejść na stałe w kogoś.

czwartek, 5 listopada 2015

Proch popiołów

Moja twarz Moje zmarszczki
Moje zmarłe marzenia Moja wyboista droga bez prawa końca
Upiorna noc bez niespodzianek upiora poza operą
Poza dźwiękiem i poza cywilizacją
Niespisane krzyki w pamiętnik
Jest tylko zakończenie
Umrę Umieram jest ciemno albo dla niepoznaki jasno
Jest tunel Nie ma tunelu Ktoś wprowadził nas w błąd
A jak się okaże że nie ma tunelu
Egzystencjalny dowcip
Albo że nikt po nas nie przychodzi Że nie czekają tam nasi zmarli Zmarli to nasza największa Nadzieja
Powinni od razu wyskoczyć zza węgła i krzyczeć „niespodzianka”
Od tego może podskoczyć cukier
Pośmiertny cukier
Pośmiertne nadciśnienie Pośmiertne hemoroidy
Perspektywa w kategorii odoru
Na co szczoteczka do zębów na tamtym świecie
Bo ma zęby
Jak ma zęby to niech jeszcze nie umiera
Zresztą i tak w proch się zmieni Bo z prochu powstała
Proch podobny do popiołów
Z popiołów to tylko ogary poszły w las
Ogary powstały z popiołów człowiek z prochu
Zahibernowała się Myszka Miki z dużej kasy
Nie obrócił się w popiół Lenin bo obrócił historię
Faraon też miał fantazję nie na popiół
Matki ziemi zgliszcz urodzaju od gniewu słońca
Planety ruchem wskazane wieczne zapomnienie
Nicość osypująca kamienie.

wtorek, 3 listopada 2015

Asertywność

Jestem przeciwko sobie
Żeby być bardziej z innymi
Akceptacja walką z samotnością Dziwką która włazi na człowieka
I za gardło trzyma
W mieście samotnych uciec trudno przed
Jej pandemią Ktoś wynalazł na nią szczepionkę
Ktoś wziął koło ratunkowe i zadzwonił
Do przyjaciela Po prostu miał dwie komórki
Cwaniak
Najlepiej wyjechać z kraju Kryzys jest już globalny i garb samotności
Przedziera z kiczowatych amerykańskich filmów
Może w kupie nas nie ruszy w kupie nas nie ruszy
Szemrają szczury Bardzo rano kiedy dzień nie jest jeszcze ubrany
A słońce ma nieumalowane usta
Widać dym nad jednym z budynków
Jakby tam był komin jakby tam było ciepło
Igły z rozpalonego pracą na nadgodziny komputera
Głupieją na dym komin i chleb
Mogę coś dla ciebie zrobić
Pyta oddany przyjaciel aż po samo gadu-gadu
Dotknij mnie
Czekam na odpowiedź coś się w międzyczasie zresetowało
Gdzieś mignęło exit i close
Ściana warknęła i rzuciła na to korkami
Elektryczna droga do prawdy ucięta na pół
A drugie pół zostawiam sobie w ten dym i komin
Wchodzę dziką od braku normalności klatką w dom
Skrzypiącymi schodami piecem pamiętającym wieki cywilizacji
Miodem smaruje chleb nieogolony chłopak
Opowiadam mu o kulkowych emotikonkach wysyłanych znajomym
A on się uśmiecha Dziwi Bije brawo Macha mi.