poniedziałek, 31 października 2016

Niedosyt

wynika z Waszych listów. Wspólny mianownik. Za mało, za krótko, częściej i więcej. Budować, nadbudować i z przybudową. Z dachem, najlepiej niebieskim albo czerwonym (światło lampy mogę wybrać) i z piwnicą, może być jakaś fikuśna spiżareczka z przetworami. Przepleść vintage z awangardą na papierze w linię z wytartą kratą. Jest jakaś wiązka światła, w której rysuje się postać kobiety. Z pochyloną głową, włosy upięte w kok z niesfornymi kosmykami na czole i karku. Chyba w błękitnej sukni. Z medalionem na długim łańcuszku. Za nią stoi mężczyzna. Ale światło już nie obejmuje jego planu. Jego dłoń dotknie jej karku. Czuć to w przestrzeni wirtualnej kartki. Przyciągnie do siebie, rzuci na podłogę, w ostatniej chwili wycofa się. Napisz. Piszę. Niczego nie zmienię. Każdy z Was zasłużył na odpowiedź, więc jest. 

sobota, 29 października 2016

Najpiękniej jak mogę

Trening duszy i ciała to zajawka z moich powieści "Egipt. Dusza" i "Mediolan. Ciało". Zastanawiałam, czy jeszcze czegoś tu nie zostawić, ale blog to nie coś tam coś tam w odcinkach, więc nie. Z kamerą w moje życie też nie można wejść, bo to nie sklep. Niby jakieś półki mam, ale niczego nie sprzedaję. Audycji "kwadrans z powieścią" również nie będzie. Na pewno fajnie byłoby, gdybym powiedziała literacko o sobie wszystko, skoro prywatnie dzieje się w ciemnych okularach only. Fajnie niefajnie. Kobieta bez tajemnicy przestaje być kobietą... tajemniczą nawet jako pisarka. Czekam dalej na występ, gdy lokalizacja będzie dogodniejsza. Bądźcie ze mną. 

wtorek, 25 października 2016

Trening duszy i ciała

Opowiedz coś własnymi słowami... Często śnią mi się samoloty. Własnymi słowami. Pociągi. Pociągi osobowe i stare, drewniane, piętrowe domy. Często hotele. Pokrętne w mroku i poza mrokiem korytarze. Tunele prowadzące w nieskończone piętra i windy z obsługą  hotelową. Pokoje są skulone od samotności i strachu przed ciągłymi zmianami. Czasami schody nie prowadzą ani do góry, ani do dołu. Są dodatkowym elementem powtarzającego się snu. A potem jest dworzec, za każdym razem taki sam w każdym mieście bez żadnej nazwy. I płacz. Uderzające silnie krople w blat prostokątnego stołu, przy którym siedzę za każdym snem z kimś innym. Moi rodzice siedzą w wielkich fotelach oparci o byt, w którym się znaleźli. Próbują coś mi przekazać, ochronić, zdążyć przed gwizdem dnia, gdy życie potoczy się codziennością według kalendarza. Opowiedz coś własnymi słowami. Moja babcia ma długie, siwe, rozpuszczone włosy. Rozgląda się po pustej drodze, łące, cmentarzu. Jest smutna. Zabiera mnie w oczy - okna, w których kołuje wiatr zimnem i pustką bez drugiego dna. I wtedy czas dzwoni, otwieram jej a potem swoje oczy. Mój dziadek zawsze się ze mną pakuje przed wyjazdem. Potem idzie szybko za walizką, pierwszy wchodzi do pociągu i wypatruje mnie w przedziale. Opowiedz coś własnymi słowami. Jakbyś nie miała dziś pójść do szkoły. Co byś chciała robić? Zawsze się mówi: czytać książkę. Piętrzą się nieprzeczytane książki bez przygotowanych zakładek. Last minute... Mówi ci to coś? Nawet nie waż się wspomnieć o serialach. Nie wypada. Nie godzi się. Zdania - siary; kompromitująca sieczka bądź miazga, zdecydowane "nie" dla mechanizmu mózgu. Wymarzone wakacje? Tak, tak, koniecznie na wsi albo na wyspie. Praktycznie to samo. Opowiedz coś własnymi słowami. Staram się regularnie ćwiczyć, choć kondycja i sprawność... Kogo to obchodzi? Moje ciało. Na początku była dusza. W moich onirycznych wędrówkach jest taki dom, do którego zbliżam się wszystkimi snami świata, aż usypiam zmęczona na jego progu.

czwartek, 20 października 2016

Zostały tylko te zapiski

Znalezienie portu w Płońsku wcale nie było oczywiste. Nikt z mieszkańców nie słyszał o takim porcie. Przedostawałam się przez łąki i lasy, aż w końcu zobaczyłam czerwony okręt i pustkę dookoła niego. Stałam pod tym okrętem i wrzeszczałam, czy mogę jeszcze na niego się zabrać. Nieznajoma w czerwonej sukience pokazała się wreszcie na pokładzie i oznajmiła, że płyniemy na Wyspy Kanaryjskie, ale z przesiadką w Mławie. Kiedy siedziałam już w czerwonej kajucie, przypominała mi się czerwień krwi, która wyleciała dzisiaj ze mnie; była zdecydowanie bardziej stonowana, ale głębsza. Wyszłam na pokład, nie wiedziałam, gdzie się podziali wszyscy pasażerowie. Wyglądałam Mławy w pustych horyzontach. Fale wznosiły się prawie do moich splecionych rąk. Było mi słono, samotnie i wyczekująco. Okręt przycumował do portu Mława Główna, nikt mnie nie żegnał, żadna postać nawet nie zatrzepotała na pokładzie. Odpłynął w mig po tym, jak wysiadłam. Szłam energicznie przez florę do przystanku PKS, żeby dostać się do Nidzicy. Nagle zza drzewa wynurzył się mój cioteczny brat, który jechał z Płońska samochodem do Mławy, bo chciał mi podarować płytę CD wraz z kasetą znanej piosenkarki. Poza tym gotów był wsiąść ze mną do autobusu i pojechać do Nidzicy. W tym czasie do pary z PKS-em sunął po trasie jego Audi. Pomyślałam, że prościej byłoby, gdybyśmy razem wyruszyli z Płońska jego samochodem. W Płońsku byłam w domu mojej babki. Dom był pusty i ciemny, zamknięty na kłódkę. Babka powiedziała mi, że jak zamknę oczy i przestanę oddychać to do niego wniknę. Tak zrobiłam. Jedynym światełkiem w mieszkaniu były duże bladoniebieskie oczy babci. Siedziała cała w czerni, a ja opowiadałam jej historię, której się dowiedziałam patrząc na nią. Żyjesz tylko wtedy, gdy patrząc na drzewo, widzisz jego twarz naturalną ze zmarszczkami i kurzymi łapkami, postrzegasz jego duszę. Jeżeli w drzewie widzisz tylko i wyłącznie drzewo, to nie żyjesz, ale trwasz. Czasami trwanie trwa latami i kończy się zgonem twoim w trwaniu na życie. Oczy mojej babki zaczęły nagle zmieniać się z bladoniebieskich w zdecydowanie czarne, zachowując przy tym swą niezwykłą wielkość, jej siwe włosy nabrały kruczoczarnej barwy, a prosta czarna sukienka stała się wykwintną szatą, równie czarną. W mgnieniu babka zamieniła się w moją drugą żydowską babkę, której nie dane było mi poznać, ale którą i tak znałam z moich snów. W czasie tej wizyty panie zmieniały się miejscami na niebie i ziemi wielokrotnie, tak więc mówiłam to do jednej, to do drugiej, ale niczego nie powtarzałam i nie wracałam się, jakby były jedną osobą. W Nidzicy pożegnałam się z bratem i pomachałam do jego kolegi w samochodzie, który siedział nieruchomo za kierownicą i wciskał się coraz mocniej w, i tak za dużą dla niego, kurtkę. Niestety spóźniłam się na PKS do Olsztyna, więc pognałam na olbrzymią polanę, na której znajdował się gigantyczny samolot. Stewardesa wyjaśniła mi, że mechaniczny ptak szybuje do USA, ale z przesiadką w Olsztynie. Zajęłam miejsce obok Żyda, wyglądającego jak na kolorowych widokówkach z Izraela. Uśmiechał się do mnie i namawiał, żebym nie wysiadała w Olsztynie, tylko poleciała prosto z nim do Stanów, bo po co się rozdrabniać. Może bym i tak zrobiła, ale przypomniało mi się, że właśnie niedawno zawarłam nową pasjonującą znajomość z młodym, niezwykle zdolnym amerykańskim pisarzem, który akurat teraz jest w Polsce a nie w Stanach i nie chciałam się z nim rozstawać. Z pisarzem spotkałam się kilka razy w hotelowym pokoju, postanowiliśmy razem zrealizować jakieś literackie przedsięwzięcia. W tym celu wiele już zrobiłam (przed moimi oczami przeleciała chmara ludzi). Pomyślałam, że nie okazuję Bogu należytego szacunku i zrobiło mi się tak źle, jak się robi po zatruciu salmonellą, czyli stan: „przykro” utrzymuje się tygodniami. Wiedziałam, że to wpływ tego pisarza i postanowiłam nie uciekać, ale mu to wytłumaczyć. Wysiadając z samolotu, próbowałam spojrzeć w twarz Żydowi, ale on nie odrywał wzroku od okna i nie krył rozżalenia, że już wysiadam. W Olsztynie między drzewami mignął mi samochód mojego brata, w którym uwagę przykuwała nieruchoma twarz jego kolegi z oczami rekina. Idąc pustą drogą natknęłam się na bardzo wysokie schody, po których się wchodziło po to, by zejść drugimi w dół. Postanowiłam obejść je, ale w tym momencie zobaczyłam moją lekarkę, która sapiąc i uśmiechając się, wdrapywała się po tych schodach. Krzyczała do mnie, że ona nie zauważyła, żeby mój stosunek do Boga zmienił się i że nikt tak nie uważa. Przeciwnie wszyscy zawsze mówili, że ja szanuję zarówno Pana Boga jak i Jego imię. Kiedy lekarka znajdowała się już na szczycie, chciałam jej powiedzieć, że musi teraz zejść schodami w dół z drugiej strony, ale w tym momencie wyrosły przed nią ogromne drzwi, którymi kobieta weszła i utknęła chyba we framudze, bo z drugiej strony nie doczekałam się jej. Mój sen zdominowała zieleń i czerwień, powietrze i woda, wielu ludzi bardzo bliskich i zupełnie obcych. Zupełnym milczeniem pominę najdłuższą porę snu, kiedy idąc uliczkami Płońska, znalazłam się zupełnie sama zamknięta w pustym getcie. Było to nazajutrz po wywiezieniu ostatniego transportu do Auschwitz. Wiedziałam, że muszę przesiedzieć w tym getcie tak długo, aż mnie stąd jakaś siła wyrzuci. Oglądałam więc ruiny domów, wzniesione budowle strachu, strzeliste bóle przeszywające obłoki w miejscu, gdzie już nie powinno być szatana. Dookoła śmierć oglądała resztki kości i zwęglone ludzkie mięsa. W kamieniach migotały ludzkie źrenice, które wróciły z tamtej strony, aby przekonać się, że świat na pewno wystawił je do wiatru. Na środku rynku siedziała stara kostucha, która autentycznie współczuła żydowskim rodzinom, które musiała zabrać, bo była na służbie. Weszłam do domu mojego taty... Ale dalej już nie opowiem.


wtorek, 11 października 2016

Obraz znad morza

Melodia fal wprowadzała mnie w nastrój stworzenia czegoś niezwykłego, a jednocześnie zapragnęłam uwiecznić tę chwilę w jakiś sposób. Pierwszy raz w życiu
wyruszyłam ze sztalugami i setkami przeróżnego oleju na plażę. Jeszcze przed dotarciem na miejsce, byłam szczegółowo ubrudzona i pachniałam farbami jak stary malarz. Malowanie zajęło mi cztery dni, od świtu po ciemną noc. Na moim obrazie było morze zimne i smutne. Dominował kolor stalowy, zieleń czaiła się u horyzontu, a niebieski połyskiwał tylko w miejscach silnego nasłonecznienia. W efekcie; morze u mnie było swego rodzaju wyrocznią, potęgą, która wcale nie musi się przymilać, byśmy ją polubili. Morze nas nie zalewa nie dlatego, że nie ma tyle wody, ale dlatego, że nie chce. Morze nigdy nie wyschnie, a jeśli nawet, to pokłady soli zasypią nasze oczy i żołądki, i tak tego nie przeżyjemy. Morze cały czas mówi do człowieka, zwraca się do niego i nawołuje go. Kiedy człowiek nie staje przed nim i nie oddaje mu właściwego szacunku przez zachwyt lub strach, morze irytuje się i zaczyna ryczeć. Pokazuje swoje fale jak goryl pierś, staje na ogonie jak kobra, rzuca się jak krokodyl i szczerzy zęby jak tygrys. I wystarczy, że jakieś dziecko w tym czasie powie: „Mamo, patrz, jakie wysokie fale! Jakie morze jest piękne!” A morze już się uspokaja i tonuje swój ryk w niezadowolone pomrukiwania. Na moim morzu namalowałam dziesiątki ćwiartek arbuza. Były arbuzy bardziej i mniej dojrzałe: krwistoczerwone, ociekające sokiem i leciusieńko różowe, jak niepobudzona dziewczyna. Cząstki arbuza pływały po morzu jak statki i okręty, bo pochodziły z różnej wielkości owoców. Unosiły się wraz z falami, były od nich zależne jak żona od męża. Gdyby je wyrzucić na ląd, nawet by nie drgnęły. Ale tak... W oddali nad morzem lśniło potężne słońce w kolorze tryskającego dorosłością arbuza. Wyglądało jak wielka połówka tego owocu. W jego promieniach powtykane były arbuzowe pestki, bo było to słońce piegowate. Po lewej stronie, w miejscu gdzie morze wychodziło z kartki, pestkowy deszcz ze słońca wpadał litrami do morza zwiększając jego objętość i topiąc się w przestworzach. Niech świat się dowie, że morze pomieści każdego, ale nie odda nikogo. Wyglądało to tak, jakby ktoś fruwał nad morzem z ogromną papierową torebką i w pewnym momencie całość w dół. Niektóre ćwiartki arbuza wyciągały w górę swój czerwony miąższ, żeby pestki wleciały do ich otworków. Inne kładły się na boczki i pieściły z wodą, aby wypłukać część swych pestek, wtedy może los przydzieli im nowe, takie od słońca. Do jednej wpadła pestka od słoneczka. Zareagowała kilkoma orgastycznymi drgnięciami i głęboko oddychając, udawała, że nic się nie stało. Zdradzał jedynie ją środek jadalny owocu, który spąsowiał po same brzegi. Jej stosunek ze słońcem przerwała biała piana wyrzucona z jelit morza, które zazdrosne o swój arbuz, nie pozwoliło na dalszą kopulację. Słońce próbowało jeszcze dogonić stateczek i oddało kilka pustych promieni, które wpadły w przepaść i zespolenie się nie udało. Na brzegu namalowałam zostawioną przez kogoś chustkę w wielkie arbuzy, ale jeszcze bardziej czerwone i agresywnie głodne słońca. Obok para czerwonych, plastikowych klapek i ślad stóp idących w morze. Malowałam obraz cztery dni, klapki zabrała dziwka po przejściach, a chustkę zabrał wiatr. Piasek był u mnie zielony, zielone były kamienie, zieleni nie było w ogóle. Miałam na ramionach popękaną skórę, sól na języku i tęsknotę w oczach, że obraz już się kończy. Z efektem mojej pracy zawędrowałam na deptak, żeby ocenić moje dzieło w relacji do sprzedawanych tam przez profesjonalistów i przez sprofesjonalizowanych amatorów. Stałam dziesięć minut, kiedy podszedł do mnie człowiek w ciemnych okularach i zapytał się, ile za to chcę. Pomyślałam, że kpi ze mnie i odczytałam to jako: ”ty, szmato, zabieraj te swoje śmieci i zmiataj stąd. Chcesz być malarką po jednym obrazie? Jak mogłaś ty przypieczona kuro przydreptać tu i psuć widok?”. Atakując, więc dla samoobrony, odpaliłam mu, że pięć tysięcy. Kiedy po chwili stałam na deptaku bez mojego pierworodnego obrazu i z plikiem pieniędzy w garści, czułam jedynie żal, że nie mam już mojej olejnej pieszczoty koło siebie. Pieniądze wydawało mi się, że nie należą do mnie, tylko do morza, do morza, do morza. Piotr wrócił z Amsterdamu nazajutrz.

- Wiesz, namalowałam obraz, który sprzedałam natychmiast za pięć tysięcy - powiedziałam
mu, gdy wtulał się stęskniony we mnie.

- Chcesz powiedzieć, że mamy nareszcie forsę?

- Tak, ale jak sądzisz, ja mam talent artystyczny?

- Tak, bez wątpienia, artystyczny. Czarować to ty potrafisz. Każdego.

- Kochasz mnie?

- Pokaż te pięć tysięcy... Oczywiście, że cię kocham i nie musisz niczego wymyślać. Najważniejsze, że jesteś.

Piotr liczył szmal, kiedy ja szłam plażą, kąsana przez znajome słońce. Pomyślałam, że nie chcę już mieszkać z Piotrem. Wolę zamieszkać z morzem na samym dnie jego pałacu. I łykać czasami pestki arbuza i dotykać samych końców promieni. A może morze mnie pokocha?

niedziela, 9 października 2016

Migdały

Nie chodziło wcale o herbatniki. I tak migdałowy był tylko aromat. Herbatę zaparzyła w dużym fuksjowym dzbanku, którego kolor odwracał wzrok na drzwi. Podgrzewała dzbanek co kwadrans. Wieczorem i tak herbata była już niedobra. Pogoda zagubiła się i trzeba było jej pomóc idąc nad Łynę. Łyna lubi deszcz. Każdy. Październikowy też. Ładnie jej w tym deszczu. Po drodze kupiła w małym sklepiku migdały. Nie pasowały do niczego, nawet do podniebienia. Po powrocie ułożyła je wszystkie na stole po sześć w rzędzie a na środku ustawiła dzbanek, od którego odwróciła wzrok. Każdy migdał otrzymał imię, a każde imię do czegoś nawiązywało; do listu, na który czeka, do innego listu, którego nie chce i zaklina rzeczywistość, by tylko nie przyszedł. Uzbierały się migdały w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Migdałowa wróżba wciągnęła mandarynkowy aromat herbaty, odcień dzbanka i uwagę kobiety. Mijały długie kwadranse w czasach zarazy lektury i świata. Zupełnie niepotrzebnie poruszyła się klamka w drzwiach. Zniecierpliwiona sąsiadka pukaniem i dzwonieniem wręczyła jej dwa listy; ten, na który czekała i ten, którego nie chciała. Oba przez pomyłkę listonosz wrzucił do niewłaściwej skrzynki. Łyna stanęła na ogonie, pogoda ma depresję, herbaty już nie podgrzewa, migdały zrzuciła na podłogę. Czas legł w gruzach z radością. Jak to możliwe? Taka była siła obu listów.

niedziela, 2 października 2016

Tanka - Tanka

Zatankowałam do pełnego września i ruszam nawłocią po złote runo. Jednocześnie pragnę uspokoić; ogarniam bazę do dziesięciu. Tanka 7 pojawiła się wcześniej na blogu i dlatego skoczyłam z szóstki na ósemkę, ale przywołana do porządku porządkowego - zamieściłam ją ponownie po odczytaniu upomnień oraz nagan na, zajętym ciągłym miganiem, komunikatorze. Cieszę się ogromnie z wnikliwości i dokładności lektury "Baribuma", za co raz jeszcze najserdeczniej dziękuję. Buziaczki przesyłam; chowajcie się zdrowo, rośnijcie ładnie, jesień to piękna pora roku. Polska jesień szczególnie; pachnie wszystkimi skarbami ducha. Niech sprzyja zadumie i spadnie zachwytem nad tym, co skryte. Zapomniane, ledwie uchylone, zapodziane. Niech wiarą zaiskrzy to, co z wiary odarło samo życie pędząc drugą klasą bez biletu. Migawki z podróży niekoniecznie stają się jej przewodnikiem, a folder ze zdjęciami znajdzie gdzieś miejsce na półce. Jarzębiny czerwonej życzę :).