środa, 21 sierpnia 2019

Andrzejowi i Markowi

Marek przyjdzie ostatni
Zawsze się spóźniał
Jak pan od przyrody na długich nogach
Z niedzianiem się w kieszeniach Anoreksją pod zarostem
Uśmiechnie się na nasz widok choć oznaczać to będzie że nie żyjemy
Tylko on się uśmiechał Spóźni się na koniec świata
Siedzimy na wąskiej ławce świat się skończył dla Marka pięć minut za wcześnie
Młodszy brat patrzy z przestrzelonym mózgiem na piec słoneczny
Mieliśmy kiedyś na Rudki pójść z winem ponarzekać na starych
Po śmierci świadczenia zdrowotne są na najwyższym poziomie pociesza
Jak zawsze Masz przestrzelony mózg a Marek chowa się w bramie
Na rynku słońce obłaskawia mury
Archanioł Michael pilnuje dumy waszej bladej
Pójdziemy na Rudki łapać żaby na wszystkie zaklęcia wiccy Ani
Ułożymy korale z czosnku od największego do najmniejszego
Bóg w godzinie stworzenia świata
Odetchnął z ulgą mówiąc o Mieście zbawionym bez sądu ostatecznego
Umęczonego biedą i historią Otoczonego gettem i wianuszkiem czarownic
Walczących ze strzygami
Gryzmolimy coś grabkami na piasku pod długim balkonem na którym
Nadal siadają młode sowy wśród żółtych śmierdziuchów Osypujemy życie z wiaderek
Czekamy aż przyjdzie Marek a powinien bo umarł pierwszy
Ty z przestrzelonym mózgiem wysuwasz język jakbyś stał się
Nagle mową i stale patrzysz pod słońce
Jak pod kopyta rozgniatające naszą młodość bezsilną
Jest was tylko troje i musicie trzymać się razem
Mówi babcia Ania i wyjmuje z kredensu nasze kubki
Twój we wzorki mój w truskawki Marka w kwiatki za chwilę waszych już nie ma
Kredens  z rzeźbionymi drzwiami znika w prostym śnie
Rynek opiera się o mandolinę na której grała Zosia Samosia
Na Rudkach trawa ma połamane kulasy to standard miasta
Stan umysłu ludzi przegranych
Ale przecież jest gdzieś takie miejsce
Gdzie niebo schyla się najniżej jak tylko potrafi
Łagodnie szumi muszla zastępując morze
W zaczarowanym kufrze wiccy Ani mamy swój własny kawałek marzeń
Siedzimy na wąskiej ławce śmierć mówi że nie miała wyboru
Kołysze ciężkim marszem wojska Pachnie solą morską
Zapach krwi miesza się z zapachem opalonego ciała turystów
Ktoś zapowiada nadejście Mesjasza
Marek przyjdzie ostatni.

poniedziałek, 12 sierpnia 2019

Ja jestem ja

Ja jestem ja
Przechyla się na jedną stronę parasol
Jakby od tego miał się naprawić
Więc ojciec i ja też się przechylamy w tę stronę
Ale od tego on nie staje się żywy
A ja mniej postrzępiona
Nabrać znaczenia przez śmierć
Zabiłeś radość moich urodzin
Nie
Pogłębiłem twoją pamięć
Uczuliłem na chwilę
Zawsze jak dzwoni telefon wiem
Że to nie będziesz ty
Ładnie pachniesz
W Oświęcimiu wszyscy śmierdzieli
Co byś zrobiła jakbym teraz wrócił
Przeczytałabym ci mój wiersz
Bardzo nie żyjesz
Jestem trupem pierwszej wody
Przynajmniej nie będziesz już nigdy musiał umierać
Boję się że wyparuje moja wiara
Weź się za bary z życiem
Nie umiem rozmawiać ze sobą
Chrystus lubił rysować na piasku
Nie nosiłeś niczego w kratę
Krata jest kraciasta zbyt.

niedziela, 11 sierpnia 2019

Marzyciel getta

Marzyciel getta
Realna postać
Miłość bliźniego
W codziennej śmierci
W dymie nad Birkenau
Rysuje się postać Chrystusa
Mojżesz Majmonides nie wie
Co powiedzieć
Tu nawet cudem ocalona Tora płacze
Epizod historyczny Hitlera
Fachowca od zabijania
Miejsca po wymarłych przodkach
Zaludnione tłumem nie doinformowanych
Fantasta getta
Fikcyjny szczęściarz
Realne kości zagrzebane w ziemi nie matce.

sobota, 10 sierpnia 2019

Meir

Quo vadis, Meir?
Quo vadis, Ezofowicz?
Kiedy myśl myślą być przestaje
A pogarda staje się tlenem
Jaką drogę Halacha ci wytycza?
Jaką intuicję Pan Bóg ci daje?
A Szybowo nad tobą pod tobą i w koło
A prawo moralne w tobie
Co by powiedział rabin Todros
O Holokauście?
Przecież wieczna jest Sambation.

poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Duch drewnianego ptaka


                      Naznaczeni popiołem przeznaczenia usypanego w nieśmiertelną Magen Dawid. Piętno czy wybrańcy losu? A może jedno i drugie? Gdzie głos sumienia tych, co palili, mordowali i wyrywali korzenie? Utonął w gardle porośniętym lasem młodych drzewek. Ale nie w Tu bi-Szwat. To wszystko stało się, bo jeden mały człowiek przyjął filozofię dzielącą ludzi na kategorie? Czysta forma absurdu…        Małżeństwo rodziców Sary było trudne i nawet ciekawe z punktu widzenia obserwatora. Było to starcie dwóch różnych kultur i dwóch odległych osobowości. Pod jednym wspólnym dachem mieszkały dwie największe religie świata. Na jeden wspólny zamek zamykały się drzwi dwóch oddzielnie budowanych fundamentów filozoficznych. Z czasem mieszały się ze sobą pewne tezy i poglądy; dominowały jedne to znów drugie – tak jak po nocy nastaje dzień – po dniu jest noc, ale bywa i wieczór. Największym darem, jaki Sara otrzymała od rodziców, była możliwość wyboru religii. Do najdrobniejszego więc szczegółu w istocie wiary dochodziła długimi latami, mimo że nigdy nie wątpiła w swoją miłość do Boga. Sara przekonała się, że ludzie wychowywani w jednorodnym religijnie domu mają życie znacznie prostsze. Tradycja o mocnych korzeniach, przestrzegana przez wszystkich członków rodziny, daje młodemu człowiekowi nie tyle poczucie naturalności, co stan błogości, stabilności, a w rezultacie bezpieczeństwa; ubieramy choinkę jak co roku lub palimy świece na Chanukę jak co roku. Może zatem dlatego dorosła Sara stała się bardzo ortodoksyjna. Bardziej niż jej przodkowie. Bo w jej modlitwach zawsze biło serce niepodważalnej wiary, do której dobrnęła wieloma ścieżkami. A to przecież brak tętna w religii sprawia, że jesteśmy słabi, a ludzie słabi duchem stają się grzeszni, bo się boją. Rabin powiedział kiedyś Sarze, że każdy człowiek składa się z duszy zwierzęcej, dzięki której jemy, pijemy i śpimy oraz z duszy boskiej – iskierki Boga, która dąży do lepszego zrozumienia. Bóg jest zadowolony z człowieka, kiedy umie on połączyć te dwie połowy – dwie dusze. Bo jedna bez drugiej jest pyłem wszakże, 
tracąc swoje istnienie. Sara była aguną, bo jej mąż Mosze znalazł kobietę głupszą, która nie zadawała mu tylu pytań przy studiowaniu Tory. Cierpienie, jakie odczuwała w związku z jego odejściem, zamykało zakres znaczenia słowa gehenna. Ale ból zawsze może być większy i gehenna nastała dopiero wraz z Holocaustem. A Holocaust stworzyli ludzie ludziom.

* * *
              Sarę pchnęli w czeluść wagonów wraz z jej rodzicami – żydowską matką i katolickim ojcem, mimo że ten nosił krzyż na szyi i odklepywał niemieckiemu oficerowi „Zdrowaś Mario” na zmianę z „Ojcze nasz”…. Prawie każda z wynędzniałych twarzy w bydlęcym pociągu była posiadaczką czegoś cennego, co miało ją – wynędzniałą twarz – uchronić od nieuchronnej śmierci i uczynić nieznośny los znośniejszym. Były to kolczyki z perłami, pierścionki z rubinami lub szczerozłote monety. Sara zabrała drewnianego ptaka. Trzymała go w zaciśniętej pięści. Miał dwa wieki. Prapradziad jej matki podarował go swojej siostrze, na pocieszenie, gdy ta straciła palec u ręki. Prawdopodobnie palec trzeba było obciąć, tak dotkliwie dziewczyna przemarzła pewnej srogiej zimy. Drewniany ptak miał w rodzinie szczególną wagę i moc. Był symbolem więzów krwi, przynależności, miłości, ale nade wszystko opieki i wsparcia w trudnych chwilach. Przez wiele lat Sara kpiła z „magiczności” starego drewnianego ptaka bez jednego oka, ale w chwili, gdy miała zabrać coś najcenniejszego z domu, wzięła właśnie jego. Ptak wkłuwał się boleśnie w rękę drewnianym dziobem, ale kobieta nie czuła bólu tylko radość, że jednooki stwór jest z nią. Ojciec odmawiał „Ojcze nasz”, matka zdzierała skórę z pomarszczonej twarzy, Mosze – gdziekolwiek był, tulił swoją nową kochankę, a Sara miała drewnianego ptaka. Urwaniem wielkiej czarnej chmury dobijały się do ich wagonów neurotyczne krople deszczu. Jak wielki dzwon obwieszczały, że Bóg płacze, bo jego umiłowane dzieci, które wyprowadził z Egiptu – domu niewoli, cierpią. Jego pierworodnym, którym wybaczył nawet złotego cielca, dzieje się krzywda. Otwarty granat nieba przepukliną oparł się o dach pociągu chcąc wprosić się do nich na nocleg. Sara uniosła ptaka na wysokość źrenic. Jakże zazdrościła prapradziadowi Dawidowi jego śmierci – pochłonęło go morze w całości i bez ran. To dobra śmierć – krótka i skuteczna. Poza tym, Dawid był już wtedy starym mężczyzną, szybko upijałsię w Purim i połowy ryb męczyły już go coraz bardziej. Ale ponoć na wieść o śmierci Dawida, oczy jego siostry Rywki tak się zachłysnęły łzami, że roztrzaskały się od ich nadmiaru na tysiąc kawałeczków jak stłuczone lustro czyniąc Rywkę niewidomą. Teraz nasączony łzami Sary drewniany ptak nie ożył, ale ożyły jego wspomnienia, które ożyć w takich warunkach nie powinny.

* * *
               Przed Sarą stała kobieta szarpiąca się ze swoją, co najwyżej, trzyletnią córką.  Nie chciała, żeby dziewczynka wraz z nią poszła do komory gazowej. Tłumaczyła zniecierpliwionej esesmance, że dziecko zaraz się uspokoi, że jeszcze chwila. Niemcy często zabierali bardzo małe żydowskie dzieci, które można było jeszcze zniemczyć. Takie prawie jedyne drzwi do przeżycia. Prawie milczy, wygina grzbiet, pręży się. Prawie zostaje w końcu zatrzaśnięte tymi drzwiami w prawie krzyku ginie pod kołami historii w rozsypanym niepotrzebnym brzasku. Zmiana stanu skupienia i prawie już nikogo nie obchodzi i nie obłazi. Niestety, ta mała w żaden sposób nie potrafiła tego zrozumieć. Matka biła ją i wyzywała, chcąc zniechęcić tym sposobem do siebie, ale na nic to....Wreszcie esesmanka z całych sił wyszarpała dziecko i odeszła. Wrzask trzylatki zagłuszał nawet dźwięki walca, którego Niemcy nie żałowali Żydom przed śmiercią. Matka zasmarkała się w zduszonym płaczu na, wykrzywionej grymasem uśmiechu, twarzy. Paktowała z Bogiem o zmniejszenie eksterminacji Żydów o trzyletniego dzieciaka. Oddać ją Bogu czy Niemcom? Co ocali jej córkę? Który wybór jest ludzki, humanitarny? Kobieta wzruszyła ramionami nie mogąc wyprostować pleców, bo przybyło jej nagle trzydzieści lat. Wytarła ręką nos. Jej ustom zabrakło pacierza, ale w jej sercu był taki pazur, przy którym ocean przestawał być spokojny. Poruszała ramionami i czekała na jakiś znak od Stwórcy, że dobrze zrobiła tłukąc małą przed ostatecznym rozstaniem. W wielkich chwilach każdy liczy na cud, przecież tak nie może się dziać… Nie może się dziać, więc dostała znak, Wszechświat odpowiedział zwracając jej dziecko. Mała zdołała uciec esesmance, podbiegła do matki i wbiła się dotkliwie zębami w jej łydkę aż stały się na moment zrośnięte. Kobieta znieruchomiała, z jej oczu płynęły łzy, a z łydki strużki krwi. Pochyliła się nad córką i czule, już bez krzyku, powiedziała, że nikomu jej nie odda. Równo za pięćdziesiąt lat kobiety w wieku owej żydowskiej matki będą zastanawiać się jak pozbyć się cellulitu i marzyć o pierwszej operacji plastycznej dla ich słodkich córeczek z niezadowalającymi uszami.
             Sara nie myślała o śmierci, choć wiedziała, po co idzie. Jej matka wierzyła albo chciała wierzyć w to, że idą się kąpać. Drewniany ptak też wiedział, po co. Bał się tak bardzo, że wbił się swym ostrym dziobem w dłoń właścicielki jeszcze mocniej. W tych ostatnich chwilach stali się jednością. Jakby już od urodzenia dziewczyna miała rękę ze skrzydłami drewnianego ptaka. Sara myślała tylko o drewnianym towarzyszu, że nie ma on nikogo poza nią, że tylko na nią może liczyć, że nie zostawi go w żadnym wypadku samego. Przecież zawsze był w jej rodzinie, nie może dostać się w inne ręce. Na moment tylko jej uwagę zwróciła znów trzylatka idąca przed nią ze swoją matką. Mała zapragnęła pogłaskać psa – wielkiego owczarka niemieckiego, siedzącego dumnie przy niemieckim oficerze. Żołnierz pozwolił dziecku pogładzić zwierzę. Scena była rozczulająca; wyszkolony pies do rozszarpywania ludzi na komendę, kiedy nie otrzymał od pana takiego rozkazu, bawił się z żydowskim dzieckiem idącym na śmierć jak mały szczeniak. Oficer uznał w końcu, że dosyć tej beztroski i dziecko z matką podbiegły kawałek, by dorównać kroku idącym do komory gazowej.
                             Esesmanka kazała nagiej Sarze odłożyć ptaka, ale ta tłumaczyła, że on tak na stałe, że nie można go odczepić od dłoni. Niemka obrzuciła Sarę spojrzeniem ironicznym i kpiącym, i machnęła ręką na całą sytuację. Goła Żydówka dygnęła przed nią i podziękowała. Stłoczone kobiety pod prysznicami nie zauważyły dołączenia do nich jeszcze jednej – nagiej z wbitym w rękę drewnianym ptakiem. Sara otworzyła dłoń i zaczęła przemawiać do jednookiego nie w jidysz, ale świętym językiem hebrajskim. Nie wiadomo, czy ptak rozumiał także i w hebrajskim, czy znał po prostu słowa modlitwy, w każdym razie przekrzywił łeb i spojrzał na swoją właścicielkę jedynym okiem. Stanął na jej dłoni i rozprostował skrzydła. Podreptał chwilę w miejscu, po czym wzbił się ponad głowy kobiet. Jego skrzydła powiększyły się ogromnie, Sara nie widziała poza ptakiem już nic. Ale za chwilę jego skrzydła to nie były już skrzydła, ale dwa wielkie motyle. Motyle, które miały wszystkie odcienie różu, czerwieni i fioletu. Ptak wymachiwał nimi, jak ażurowymi latawcami i uśmiechał się do Sary, puszczając jej swoje jedyne oczko, które też już nie było takim samym oczkiem, tylko ogromnym, błyszczącym, szafirowo – szmaragdowym okiem. Drewniany przyjaciel, który nie był już drewniany, co chwilę zniżał się, aby musnąćswym dziobem - a nie był to już drewniany dziób tylko mięciutki pluszowy - czoło Sary. Pachniało bzem, troską wielkich drzew i poprószonym wiecznym majem. Magiczny ptak i jedno życie; świat nic nie zyskał, świat nic nie stracił.
               Sara już nie żyje, ale przecież kiedyś rabin tłumaczył jej, że Żydzi są jak księżyc. Czasami widać go na niebie w całej okazałości, czasami tylko część, a czasami go w ogóle nie widać. Ale księżyc jest zawsze!   

niedziela, 4 sierpnia 2019

Drewniany ptak

Od morza wiało nad ranem groźniej niż kiedykolwiek, a mimo to nikt nie patrzył w stronę, gdzie zlała się szmaragdowa toń wody i szarzyzna nieba. Nie miało znaczenia, kto przeżyje ani komu uda się nie narazić na gniew ostrych podmuchów. Liczyły się tylko kutry, ryby, sieci oraz kutry, ryby i sieci. Mały Dawid, który jeszcze nie urósł na tyle, by wypływać w morze ani nie urósł tyle, żeby wąchać tabakę i w końcu był na tyle mały, że mógł samodzielnie cerować sieci i segregować ryby, wiedział i tak o życiu już wszystko. Wiedział, że zawsze jest wiatr, tak jak zawsze jest kubek herbaty i zawsze są ryby oraz sieci w różnym stanie. Każdy człowiek, o ile jest mężczyzną, wypływa w morze, zaś kobieta go wypatruje i obiera ryby. Wiedział, że mężczyźni z jego wioski nie noszą tatuażu, bo tego zabrania Tora. Wiedział też, że niekiedy w życiu pojawiają się tragedie, np. są puste sieci. Kiedy nie ma ryb, życie się kończy i trzeba umierać. Więc lepiej, żeby umierały ryby. Najlepiej, żeby ryba przed śmiercią zdążyła się rozmnożyć, żeby można było nazajutrz zabić jej córkę lub syna. Choroby nie istniały. Nie mówiło się o nich głośno, bo i po co. I tak zegar musi wskazywać mijające godziny, a rytm biologiczny nadmorskiej wioski był zegarem tej wspólnoty i nie było w nim czasu na odpoczynek. Inaczej było w piątek o zachodzie słońca, kiedy nawet życie w morskich głębinach miało szabat. Dawid wyobrażał sobie często życie w wiosce, gdy szabat wypadałby co drugi dzień, a ojciec miałby do niego taką cierpliwość, jaką ma odpowiadając mu na szabasowe pytania. Sen był krótki, zaczynał się ostrym bólem kości i stawów, kończył się nagle spastycznym skurczem o świcie, gdy nawet nie było jeszcze widać plam po oleju na ścianie. Każdy spał krótko i tylko pięć godzin odpoczynku kończyło się szybkim przebudzeniem bez budzenia. Kto nie wytrzymywał - umierał. Zeszłej nocy zmarł stary Ezechiel, który uczył ojca Dawida, jak chwytać ogromniaste ryby. Kiedyś z połowów wrócił bez jednego ramienia. Co prawda, ojciec Dawida przysmażył mu czerwoną jamę barku ogniem, ale i tak stary zmarł po kilku tygodniach. Może i lepiej. Rzygał często krwią i przewracał się, a to zabiera czas pracy. Czas pracy przedłuża się i zabiera sen, a sen to cichy złodziej - kradnie życie. Ezechiel do samego końca odmawiał nad chlebem netilat jadajim, chociaż go nie trawił.
Dawid dowiedział się, że w innych miejscach świata ludzie żyją inaczej, ale to chyba nieprawda. Kiedyś świeżo wymalowaną łodzią przypłynęli jacyś goje po ryby. Płacili mąką, cukrem i herbatą. Jedna dziewczyna opowiadała o drewnianych ludkach i zwierzątkach, które robi zamiast, np. łatać sieci. Na koniec dała Dawidowi małego drewnianego ptaka z krzywym dzióbkiem, wyskubanym ogonem i nierównymi skrzydłami. Mówiła, że ptak jej się nie udał, więc go nie sprzeda. Powiedziała, że to dla Dawida na szczęście. Kiedy chłopak zaczął ptaka oglądać dokładnie, odpadło mu oko. Teraz drewniany ptak - cudak stoi na stole, frontem do okna i zerka na świat jednym okiem. Nie można go zjeść, gdy jest się głodnym, ani się ogrzać spalając go, bo jest zbyt mały. Nie nadaje się nawet na cerę do sieci. Po co ludzie tracą czas na takie ptaki i czy są gdzieś ludzie, którzy mają tyle czasu i ryb, by oglądać i kupować drewniane dziwadła. Od wizyty tamtej dziewczyny minęły miesiące, a Dawid nie mógł sobie w żaden sposób wytłumaczyć, skąd bierze się na świecie życie z miejscem na drewniane ptaki.
Głód pochodzi z samego centrum naszego jestestwa, a nie z żołądka. Nie pozwala o sobie zapomnieć ani karmić się wspomnieniami. Pozostawia po sobie wieczną tęsknotę za uczuciem sytości, nieodłączne pożądanie spełnienia wielkiej woli. Głód należy traktować z respektem, gdyż w gniewie karze bólem głowy i omdleniami. Dlatego mały Dawid wiedział, że gdy nadejdzie, nie można go przeklinać, ale jeszcze bardziej skupić się na reperacji sieci. Głodu bali się wszyscy, nawet ojciec Dawida, który nie bał się huraganu, burzy, a nawet ostrych skał.
Dawid i tak wiedział, że Głód przychodzi z otchłani zawieszonej między niebem a morzem. Wynurza się z czeluści szarzyzny i rozmytych granatów; chwyta się małej wioski, by nie utonąć i już jest wśród nas. Jest większy od starego Ezechiela, który umarł na wiosnę i grubszy od pani Racheli, która ponoć podjada suszone ryby, pozostawione na czarną godzinę. Głód jest bardzo zły i bardzo silny; zabił kiedyś małą Miriam, bo biegała z tydzień po wiosce i krzyczała, że dłużej już nie wytrzyma. Matka Miriam, kiedy chowali małą, nawrzeszczała tak mocno na Głód, że on podły i nikczemny, aż zaczęła pluć krwią. Popluła trzy dni i zmarła. Stara Goldmanowa przestrzega zawsze przed bluźnierstwami. Dlatego Dawid nigdy źle o Głodzie nie myśli. Gdy się zjawia, wita go słowami: ”Szalom, wielki panie Głodzie. Miło mi, że pan mnie odwiedził. Proszę odpocząć i nie gniewać się na mnie. Bardzo pana proszę, drogi panie Głodzie, niech pan zabierze się jutro z mężczyznami na ryby i zostawi naszą wioskę. Bo choć jest pan bardzo dobry, to trudno jest przy panu rano wstać, szybko pracować, a także od razu zasnąć. Życzę panu dobrych połowów i małych wiatrów.”Gdy Dawid powtarza te zdania dość długo i bardzo grzecznie - Głód potrafi usłuchać. I gdy nad wieczorem przybijają do brzegu kutry pełne ryb, kobiety płaczą ze szczęścia, a Dawid wie, że pan Głód odpłynął kutrem ojca i zeskoczył na inną wioskę.
Na świecie istnieje co najmniej kilkadziesiąt wiosek i ze dwa większe miasta. Wyobrażacie sobie, ile w morzu musi być ryb, żeby wszyscy się najedli. Dziewczyna od drewnianego ptaka opowiadała, że był kiedyś jakiś Jezus, który rozmnażał ryby. Dawid nie wie, ile Jezus tego namnożył, ale wie, że sieci ojca są nieraz puste. Dawid próbował policzyć wszystkie ryby, jakie są na świecie, ale umie tylko do siedmiu, więc to nic nie dało. Rywka, jego siostra, jest już duża i umie liczyć do 99, ale dała mu ścierką przez głowę, gdy ją poprosił o te wyliczenia. Pan Bauer powiedział raz Dawidowi, że ziemia dzieli się na półkule i gdy był młody pamiętał na jakie, ale na pewno na świecie jest cała masa wiosek i miast. Dużo więcej niż Rywka umie zliczyć. Ojciec mówi, że pan Bauer jest już coraz starszy i trudno się z nim dogadać. Jego żona uciekła przed laty z dostawcą herbaty, bo pan Bauer połamał jej żebra, żeby szybciej suszyła ryby. Tate opowiadał, że po tygodniu wyłowili z morza zwłoki pani Bauer i dostawcy herbaty; mieli związane nogi i zawieszone na nich kamienie. Kobiety z naszej wioski nie mogą opuszczać swoich mężczyzn.
Bardzo dobrze, że w życiu jest rum. Gdyby nie było rumu, naszej wiosce żyłoby się o wiele trudniej. Mama cieszy się, gdy tate idzie pić rum z innymi mężczyznami. Wtedy nie patrzy jej na ręce, nie pogania i nie bije. Chociaż mama i tak nie może narzekać, bo tate jej wcale nie bije mocno. Jej sąsiadki mają znacznie gorzej, a może to dlatego, że mama jest bardzo dokładna, zwinna i szybka, i tate nie musi aż tak jej dokładać. Wuj Abraham chciał już mi dać rum, ale tate powiedział, że dopiero jak będę miał włosy pod pachami i na jajach. Jeszcze przed chwilą, gdy siusiałem, dokładnie sprawdzałem, chyba nigdy mi nie urosną. Chciałbym napić się rumu, bo po nim ludzie są inni niż są, a nazajutrz po przebudzeniu są inni niż byli. Nie wiem jak ten rum to sprawia, ale tak jest. Niestety, to działa tylko na mężczyzn. Mama dostała kiedyś od tate szklankę rumu, bo była straszna zima i mamie kostniały ręce, gdy patroszyła ryby. Tate powiedział, że rum mamę rozgrzeje. Nie wiem, czy rozgrzał, ale po nim mama miała inne oczy i zaczęła płakać. Nigdy nie widziałem jak mama płacze, tylko jak umarła mała Miriam. Mama płakała, przewracała się i krzyczała, że nie wytrzyma tego dłużej. Tate ją pobił i miał rację, bo niby czego miała nie wytrzymać, skoro nie było u nas pana Głodu. Matka zbita i spłakana padła jak nieżywa, a my z Rywką poszliśmy patroszyć ryby. ”Ktoś musi” - rzekł ojciec, ale rumu nam nie dał. Mróz ścisnął tej nocy jak nigdy przedtem. Rywce zsiniały ręce, a mi odpadł kawałek nosa. Po tygodniu gruba pani Rachela powiedziała, że Rywce trzeba obciąć wskazujący palec u prawej ręki, bo będzie za późno, a z moim nosem to i tak nic się nie zrobi. Nie zmartwiłem się, bo w osadzie jest jeszcze paru chłopców bez nosa, ale za to Rywka wrzeszczała okropnie, gdy tate obcinał jej palec. Myślałem, że będzie mniej wrzeszczała, bo tate nim zaczął, dał jej szklankę rumu, ale mówiłem wam, że rum na kobiety działa inaczej. Rywka płakała po obcięciu palca tak jak mama w tamtą noc. Zupełnie niepotrzebnie, bo zima choć ostra, była stosunkowo krótka i nie marzły już ręce przy patroszeniu ryb. Ale i tak powiedziałem Rywce, że drewniany ptak z jednym okiem jest od teraz jej. Mama spojrzała na mnie inaczej i powiedziała, że jestem dobrym chłopcem, ale gdy dorosnę, będę taki jak wszyscy. Mówiąc to podeszła i objęła mnie. Pachniała rybami i dymem. Pogłaskała mnie po głowie; jej chropowate dłonie sprawiły, że odczułem pieczenie na skórze. Ale pomimo to zrobiło mi się dziwnie jakoś... Dokonałbym wielu rzeczy, aby jeszcze raz mnie objęła i pogłaskała. Bo mama nigdy nas nie dotykała. Zrozumiałem, że to z powodu ptaka, którego oddałem Rywce. Gdybym miał jeszcze jednego... Od tej pory już wiem, po co na świecie są drewniane ptaki.

sobota, 3 sierpnia 2019

Modlitwa Piwniczne inklinacje

Siedziała w półpiwnicznym zgięciu W gęstniejącym wieku ze szklanką napełnioną
Rozrzedzonym do nieprzytomności kompotem Z niewytartą przeszłością
Strach może być sparaliżowany człowiekiem Czas zgęstniał jak wojskowa grochówka
Dzikość jest szczęściem Tycjanowy burgund ceraty o którą wycierały się ręce dłonie i łapy
Izabella z późnego balkonu W brzuchu secesja symetrii samotności
Wodna powłoka szumi w muszli na telewizorze tak for example bez zasolenia
Boże mój
Ochroń mnie zanim mchem się pokryję Przepadnę w nikomu niepotrzebnej torbie świata
Wjedź ze mną do Jerozolimy
Pajace ogryzki szmaty skorupy portale salony
Modlitwa obok kościoła bez świątyni za synagogą
Ave Maryja
Moje brzegi nieokreślone Gorączka pustki Bezwład myśli Zaklęte ciało Bezruch życia
Gotuję mleko od urodzenia nie białe pozostawiając uniesione brwi mostów
Stoję w progach Nieba przed bramą niewidzialnego ołtarza
Niech to co jest rzeczywistym Prawem ma swoje ramy
Administracyjnie chcę określić mój ból
Jest dzień targowy Piątek W miednicy ścieka krew z rozwieszonej koszuli
Moje sześcioletnie czuwanie przy Tobie
Boże mój
W piwnicy uderza łapka konającego szczura Galaktyka oparta o ścianę Pod którą całe życie
Stoję czekając na cud Alienacja w ludzkim świecie świadectwo odrzucenia
Zmarznięte ptaki sarny wychodzące z lasu agresja ciężkiego metalu przypadkowy dotyk
W sklepie po nic za darmo bez znaczenia
Jakiegokolwiek W brzuchu doskonała symetria ukrytych lęków
Asymetryczna może być tylko biżuteria Krzyk za Jezusem za Jerozolimą
Przeczuciem faktu przeznaczenia wypełnienie Zamysłu i planu
Boże mój
Pochwyć mnie w drodze do Damaszku Czas powrotu ma miękkie drzwi Gałąź staje się Obietnicą poznania drzewa Dobra Zła Nie wiem
Tędy szedł Chrystus
Woda chlustem rodząca się Znieść jakoś wizję Apokalipsy
Oprowadź po zmrokach Wyprowadź z morza Halmahera na świat
Nie pozwól odbierać telefonów gdy się o mnie upomni Zamuruj rozwidlenia
Bym nie pobłądziła Siedząca w półpiwnicznym zgięciu
Odwróciła uśmiech od ust Umrze wyższa o poznanie Zagubione konary wbite w los
Rwące powietrze jak pierzastą chałę Ukamienowany świat
Rzymskie prawo ścięcia głowy Twoja krew Ale byk szepcze ktoś w ciemnej sali
Boże mój
Ochroń mnie przed erozją póki jeszcze czuję Mogę czuć Zanim mchem porosnę
Kołysz mnie de la Arena Ścieka moja krew Ułaskawienie może przyjść w ostatniej chwili
Ave Caesar morituri te salutant
Za mną i przede mną głosy wciśnięte w pusty sad
Brzucha idealna symetria stan Hotel Seville moich pytań i wyczekiwania na wiersz.

piątek, 2 sierpnia 2019

Paul Gauguin

O czym by myślał Gauguin
Gdyby żółty Chrystus
Umiał mówić
Gdyby Bretania
Nie osaczyła go jednolitą
Plamą barwną
Gdyby nie krzyczała
Jak celtyccy wojownicy
I nie wpięła mu w płaszcz
Zapinki z brązu
Czy nadal by wołał
Pytaniem
Czy zamilkł
Orzeczeniem.