Ty westchnij Za wspomnieniem płyń wspomnieniem
Boży sługo Upadł już mesjanizm
Twoja ofiara połyskuje jak Jeruzalem Nie wiadomo
Po co ale to ważne Apostole Kamilu czy dotyka cię wierszem
Wiersz popiołów zmęczonych wspomnień
Porozrzucanych polskim różańcem za miedzami
Brakuje twego głosu o eutanazji narowista czarna brodo
Zwichrzone proroctwa między oczy wirtualnych wszech światów
Z gorzkim smakiem samotnych kolczastych dróg Wciąż wypadające serce
Którego nie da rady nieść Płyń
Płyń Płacz że płakałeś
Ty ofiaro Chrystusowa zamknięta w fortepianie Szopena
Kaprysie i cyprysie lirycznych snów
Pustynio samotności parabolicznego tańca zmysłów
Lekkie stąpanie Marii Kalergis Żeby i w zaświatach aniołem nie było
Będziecie się gdzieś w niebie sami zamykali Na co tam naród i społeczeństwo
Unioniści zrobią nam ojczyznę Rozebraną
Za kulisami pomiędzy Italiam a Italiam W odrzuceniu i histerycznej niechęci
Emigracji Kleopatry i Cezara Pamiątkę pisałeś we Florencji 1844 roku
A teraz płyń z aniołem w płaczu za wspomnieniem.
środa, 27 stycznia 2016
niedziela, 24 stycznia 2016
Płońscy Żydzi
Gdy nad Płońskiem zebrał się
Wrzód cierpień z pobliskiego getta
Zabrali ich w jeden zaprzęg
I popędzili przez czerwony śnieg
Tłumy z gwiazdą na rękawach
Wytupywały że - gnaj, że - gnaj, że - gnaj
Zaparował się od ich głodnych żołądków świat
Ale nie zachwiał się nawet przez chwilę
Zapakowani w czeluść wagonów
Umierali według upodobań
Na stojąco, na siedząco i w zgięciu
Nie rozchorował się od tego świat nawet na chwilę
Polała się żydowska krew na rozsądek
Wroga i przyjaciela
Zalała strumieniem zwój Księgi Izajasza
Obmyła Tron Chwały z wizji Ezechiela
I wymieszała się z głosem Kantorów żydowskich w synagodze
Zasechł strup na płońskim rynku
Lecz z rosą nadal powraca tamta woń
Zwłaszcza na Koziej i na Warszawskiej
Unoście mnie na swoich snach
Co wieczór śpiewa żydowska matka Fajga
O Boże mój, czemu jej strach czuć w moich włosach
Na pianinie kurz gra żałobny marsz
A w kącie mysz odmawia Kadisz
Bez minjanu, bo jest taka pustka
Nauczył ją słów chorowity pająk z pajęczyny dat
Zebranych jeszcze za żydowskiego dnia
Babciu, usiądźmy wspólnie za stołem i napiszmy alef-bet
Twoją krwią i moją ręką...
Bądź dumny w minucie śmierci, Jakubie
Jak przez całe swe życie
I módl się w języku Żydów ocalałych
Jesteś, dziadku, narodem wybranym
Do śmierci za zbawienie innych
Do cierpień za przykład na istnienie szatana
Rozkwitniecie w aureoli światła
Z girland białych róż
Wzniesiecie się jak oręż procy i kamienia nad Goliatem
I żaden grom nie zagłuszy
Jęków z Birkenau
Żadna błyskawica nie przyćmi
Łuny z rozpalonych serc w kominach Auschwitz
Jestem taka dumna z was - babciu, dziadku
Tylko gdyby nie to, że jesteśmy narodem wybranym
To byśmy się znali
Estero, nie płacz
Nie ochronią twoje łzy
Ziemi popękanej od suchości serc
Nie wyżłobią miejsca
Na ludzkość w niemieckich mundurach
Teraz musisz iść do pociągu śmierci
Pokłonić się aniołom
I przeprosić za rozlane mleko i niezjedzoną chałę
...I wejść do nieba, gdzieś ponoć jest
Bo jesteś narodem wybranym
Nie możesz, Saro, bawić się teraz lalkami
Pójdziesz z panami Niemcami
Wdychać rewelację ostatnich lat - śmiercionośny gaz
Nie płacz, tylko kilka wdechów
Odsłoń czoło, niech widzą semickie
Oczy i nos - nie zasłaniaj historii, Saro
Nie wymazuj przeszłości, Rywko
Nie można...
Powrócisz z nią tu
Będziesz płynąć w moich żyłach
I staniesz się solą w moich łzach
Uniesiesz się na sygnał szofaru w ostatnim spazmie wielkich gwiazd
Na płoński rynek wracacie do dziś w kroplach deszczu
Ubrani w potęgę Gwiazdy Dawida
I na sześciu ramionach połyskuje sześć luster
By każdy spojrzeć mógł
W mądrość utkaną przez Abrahama i przez czas
Ale ziemia nie drży wtedy
Bo Płońsk was wita cichym łkaniem dnia
Wędrówką Żyda Wiecznego Tułacza
Zadumaniem zmierzchu
Westchnieniem nocy tlącej się w źrenicach ISTNIENIA
Jak ogarki szabasowych świec.
Wrzód cierpień z pobliskiego getta
Zabrali ich w jeden zaprzęg
I popędzili przez czerwony śnieg
Tłumy z gwiazdą na rękawach
Wytupywały że - gnaj, że - gnaj, że - gnaj
Zaparował się od ich głodnych żołądków świat
Ale nie zachwiał się nawet przez chwilę
Zapakowani w czeluść wagonów
Umierali według upodobań
Na stojąco, na siedząco i w zgięciu
Nie rozchorował się od tego świat nawet na chwilę
Polała się żydowska krew na rozsądek
Wroga i przyjaciela
Zalała strumieniem zwój Księgi Izajasza
Obmyła Tron Chwały z wizji Ezechiela
I wymieszała się z głosem Kantorów żydowskich w synagodze
Zasechł strup na płońskim rynku
Lecz z rosą nadal powraca tamta woń
Zwłaszcza na Koziej i na Warszawskiej
Unoście mnie na swoich snach
Co wieczór śpiewa żydowska matka Fajga
O Boże mój, czemu jej strach czuć w moich włosach
Na pianinie kurz gra żałobny marsz
A w kącie mysz odmawia Kadisz
Bez minjanu, bo jest taka pustka
Nauczył ją słów chorowity pająk z pajęczyny dat
Zebranych jeszcze za żydowskiego dnia
Babciu, usiądźmy wspólnie za stołem i napiszmy alef-bet
Twoją krwią i moją ręką...
Bądź dumny w minucie śmierci, Jakubie
Jak przez całe swe życie
I módl się w języku Żydów ocalałych
Jesteś, dziadku, narodem wybranym
Do śmierci za zbawienie innych
Do cierpień za przykład na istnienie szatana
Rozkwitniecie w aureoli światła
Z girland białych róż
Wzniesiecie się jak oręż procy i kamienia nad Goliatem
I żaden grom nie zagłuszy
Jęków z Birkenau
Żadna błyskawica nie przyćmi
Łuny z rozpalonych serc w kominach Auschwitz
Jestem taka dumna z was - babciu, dziadku
Tylko gdyby nie to, że jesteśmy narodem wybranym
To byśmy się znali
Estero, nie płacz
Nie ochronią twoje łzy
Ziemi popękanej od suchości serc
Nie wyżłobią miejsca
Na ludzkość w niemieckich mundurach
Teraz musisz iść do pociągu śmierci
Pokłonić się aniołom
I przeprosić za rozlane mleko i niezjedzoną chałę
...I wejść do nieba, gdzieś ponoć jest
Bo jesteś narodem wybranym
Nie możesz, Saro, bawić się teraz lalkami
Pójdziesz z panami Niemcami
Wdychać rewelację ostatnich lat - śmiercionośny gaz
Nie płacz, tylko kilka wdechów
Odsłoń czoło, niech widzą semickie
Oczy i nos - nie zasłaniaj historii, Saro
Nie wymazuj przeszłości, Rywko
Nie można...
Powrócisz z nią tu
Będziesz płynąć w moich żyłach
I staniesz się solą w moich łzach
Uniesiesz się na sygnał szofaru w ostatnim spazmie wielkich gwiazd
Na płoński rynek wracacie do dziś w kroplach deszczu
Ubrani w potęgę Gwiazdy Dawida
I na sześciu ramionach połyskuje sześć luster
By każdy spojrzeć mógł
W mądrość utkaną przez Abrahama i przez czas
Ale ziemia nie drży wtedy
Bo Płońsk was wita cichym łkaniem dnia
Wędrówką Żyda Wiecznego Tułacza
Zadumaniem zmierzchu
Westchnieniem nocy tlącej się w źrenicach ISTNIENIA
Jak ogarki szabasowych świec.
piątek, 22 stycznia 2016
Takich dwóch...
W jednym mieście przed wojną mieszkał bardzo bogaty Jakub i bardzo biedny Teodor. Teodor stawiał Jakubowi domy i w ten sposób zarabiał na żonę i czwórkę dzieci. Jakub miał sześcioro dzieci i każde z nich musiało mieć swój dom, choć były jeszcze bardzo małe. Uważał nieruchomości za świetną inwestycję. Wybuchła wojna. Dwóch synów Jakuba umarło jeszcze w getcie, trzy córki i żonę odprowadzał wzrokiem do komory gazowej w obozie koncentracyjnym, jego zamordowali trochę później. Z całej rodziny przeżył tylko jeden z synów. Kiedy wrócił do miasta, okazało się, że świetna inwestycja nie była świetna, a on dosłownie nie ma już nic.
Teodor powrócił z obozu pod próg domu, który zburzyła wojna. Długo szukał żony, która pochowała, w czasie ich wojennej rozłąki, dwóch synów. Przeżyły dwie córki - jedna z nich miała dziwną skórę po latach spędzonych w beczce z kiszoną kapustą. Tylko tak umiała ją ukryć i ochronić przed wywózką jej matka.
Jedyny ocalały syn bardzo bogatego Jakuba postanowił opuścić miasto, w którym nie trzymało go już nic, ale przypadkiem zobaczył wychodzącą z bramy starszą córkę bardzo biednego Teodora - tę z dziwną skórą. On jej nie pamiętał sprzed wojny. Ona go tak. On był bardzo przystojny, a ona, mimo swej skóry, uważana była za najpiękniejszą kobietę w mieście. Oboje nie mieli nic, ale mieli siebie. Wyjechali z jedną walizką. Taka miłość szalona moich Rodziców.
A Teodor ze swoją Anią mieszkali do końca swoich dni w jednym małym pokoiku. W tym pokoiku często nie było niczego poza zupą mleczną, ale była zawsze miłość. Taka przeogromna, świetlista i bardzo bardzo ciepła. Zawsze czułam się u moich Dziadków najbardziej kochaną wnuczką świata. Miałam wielkie szczęście dowiedzieć się, że bieda pod wpływem miłości staje się bogactwem.
Teodor powrócił z obozu pod próg domu, który zburzyła wojna. Długo szukał żony, która pochowała, w czasie ich wojennej rozłąki, dwóch synów. Przeżyły dwie córki - jedna z nich miała dziwną skórę po latach spędzonych w beczce z kiszoną kapustą. Tylko tak umiała ją ukryć i ochronić przed wywózką jej matka.
Jedyny ocalały syn bardzo bogatego Jakuba postanowił opuścić miasto, w którym nie trzymało go już nic, ale przypadkiem zobaczył wychodzącą z bramy starszą córkę bardzo biednego Teodora - tę z dziwną skórą. On jej nie pamiętał sprzed wojny. Ona go tak. On był bardzo przystojny, a ona, mimo swej skóry, uważana była za najpiękniejszą kobietę w mieście. Oboje nie mieli nic, ale mieli siebie. Wyjechali z jedną walizką. Taka miłość szalona moich Rodziców.
A Teodor ze swoją Anią mieszkali do końca swoich dni w jednym małym pokoiku. W tym pokoiku często nie było niczego poza zupą mleczną, ale była zawsze miłość. Taka przeogromna, świetlista i bardzo bardzo ciepła. Zawsze czułam się u moich Dziadków najbardziej kochaną wnuczką świata. Miałam wielkie szczęście dowiedzieć się, że bieda pod wpływem miłości staje się bogactwem.
czwartek, 21 stycznia 2016
niedziela, 17 stycznia 2016
Zmarłe wiersze
Nigdy nienarodzone
W powolnym dworskim tańcu Fenomen nagłej
śmierci
Zabite chwilą sardonicznego grymasu areny
Też w krajach rozwiniętych W prowincjonalnym
miasteczku W łonie
Wiersze rozmawiają ze światem zmarłych
Mają przeciwstawne kciuki Tkankę łączną i
podporową
Twórczość opozycyjna z istotą międzykomórkową
Poczęte w bitwach o ja jestem ja Wyobraźnię
Wyzwolenie siebie
Poronione w zbrojnych starciach sił Z ręki
podniesionej na wiersz
Samospełniającego się proroctwa
Mimowolnie rysowanego kredą na porach roku
Niemożliwe do weryfikacji Transkulturowe
Multikulti Prochy ziemi
Pozy efekty duchy manewry natarcia
Stygmatyzujące cherlawy byt
Wędrówkę z wódką Tańszym winem Moją prywatną
sprawą
Przesycone erotyzmem strefy przygraniczne
wiersza
To pierwsze ofiary rytuałów ataków frontów
Głodne ptaki otwierają rany
Udziwniają sobą śmierć wierszy Szlifują
produkt uboczny
Szyba wypada Z tawerny wypływa czas Jonasz
nie zawraca
Pokłosie
Każda burta ze szczeliną liczy się z okiem Ankou.
wtorek, 12 stycznia 2016
Seans u psychologa klinicznego po próbie samobójczej
Dostałam bon rabatowy na moją duszę
Tak mi się wydawało
Dopóki nie odkryłam że to chwyt
marketingowy
Zlot czarownic polujących na moje
przyszłe bliżej nieba
Taką trąba powietrzna znalezienia
się w nieodpowiednim czasie
Progresji
I mocnym pociągnięciem czerwonego
paznokcia
Po rozgrzanej świecy Już nigdy nie
przeczytam mojej historii do końca
Mojego do nieba wołania Mojego
krzyku w bolesny blat ziemi
Jestem ostatnim poetą którego
podejrzewać można o parodię
A na twarzach widzę pół
przyklejonego uśmiechu
Kto by widział twarze w gęstej
brunatnej ścianie
Zostaje mi tylko nie wrócić do
serca narracji Po wojnie
Kalecy wyrywają mi papier z
drukarki
Albo mój wiersz albo ktoś nie
odzyska wzroku
Na ścianach pucharu spływa żałoba
Usta już nie wilgotnieją
Piersi rozrywa pokusa zbadania
anioła
Pani nie ma z realizmem nic
wspólnego
Do tego trzeba być psychologiem
klinicznym
I mieć 35 lat stażu
Drzwi klatki są już od dawna
otwarte
Zawsze były
Ma pani syndrom wyuczonej
bezradności
Proszę się poczęstować cukierkiem
Jest dobry bo ma orzech laskowy w
środku
Niech pani zostawi religię Kościół
jest po to by za mordę wszystko trzymać
Prawo do szczęścia to jeszcze nie
hedonizm
I pani je ma Proszę spokojnie sobie
palić
Ja też zapalę i razem sobie
będziemy palić
Jak panią znów ogarną te nastroje
To proszę przyjść Sobie zapalimy
I proszę głośno obiecać że już się
więcej pani nie potnie
Ale głośno tak żebym usłyszał Jak
pani może pić kawę bez cukru
Co pani sądzi o ideologii
lansowanej pod nazwą socjalistycznego realizmu
Mnie uczono rzetelnej psychologii i
miałem praktyki twarde jak cycki osiemnastolatki
Lubi pani seks rano czy wieczorem
jakie ma pani fantazje
Ja bym na pani miejscu z matką nie
rozmawiał
W ogóle na pani miejscu to ja bym
sobie już dawno w łeb strzelił co ja mówię
Seks woli pani w ubraniu czy
całkiem rozebrana
Ja się rozebrany czuję jakiś
odkryty Płaczę przed pacjentką Nigdy mi się to nie zdarza
Ja w seksie wolę być zdominowany
wyobraźnia przedniego gatunku
Moja praca jest moją chorobą jest
praca
Ale nie targnie się na siebie
dziewczyna więcej Totalitaryzm męskiego wzwodu
Ogarnął te kolorowe szmatławce i
dziewuchy nas mają za koguty
Kiedy pani zaczęła miesiączkować
Z czym kojarzy się pani menstruacja
Czasami trzeba wyrwać się z domu
pójść na jakiś recital
Nie mówię o medialnym zgiełku może
łyżeczkę cukru jednak
Nie
Literatura woli miłość i kochanków
Więc można to przenieść na życie
gdy kocha się tak literaturę
Chociaż ostatnie słowo nie musi być
ważne
Jakby na to nie patrzeć nie
chciałbym być na pani miejscu
Jaki rozmiar stanika pani nosi
Mam swoją teorię na temat biustu i
kondycji psychicznej
To działa
Duży się pani trafił orzech laskowy
Wracając do tych czarownic ja nigdy
nie wiem kiedy pani pisze na jawie
Śni improwizuje ironizuje jakby
podmiot wierszy nie umiał mówić zwyczajnie.
poniedziałek, 11 stycznia 2016
Oral
Przechodzę
przez ścianę
Siadam ci na
twarzy
Poza moim
zapachem
Nie ma świata
Udając sen
poruszasz językiem
Po mojej
nabrzmiałej uwadze kobiecości
Twoje
policzki przytulone do moich
Rozchylonych
warg oczekiwaniem
Drapiesz mnie
brodą zbierając
Lepki deszcz
drżenia
Mocą całą
pragniesz
Bym nie żyła
Bym była
zjawą
Bo sen jest
realniejszy od rzeczywistości
Bym poruszała
się rytmicznie
Na twoim śnie
Aż wykonasz w
nim jedyny ruch
I wsuniesz we
mnie rękę
Przytrzymam
się ściany by
Mój orgazm
nikogo nie zbudził
Wyjdę oknem
Zostawię uchylone
Poranne
jaśminy połkną mój zapach
Wyjątkowo
dokładnie
Wklepiesz
wodę po goleniu.
sobota, 9 stycznia 2016
Ewa
Skradliśmy owoc
W zmowie z Adamem
Winę ponoszę ja
Karę razem
Modliłam się o wymazanie z pamięci
Nie nastąpi
Przed końcem świata
Kiedy amnezja ogarnie ludzkość
Powiem że też nic nie pamiętam.
piątek, 8 stycznia 2016
Główny i poboczne
Krzyż
Na ramionach Chrystusa
Drewniane bale
Toposu człowieka
Główny wątek życia
Jego ból cierpienie śmierć
Wpisane w los każdego z nas
Wybawienie
Które stało się
Piekłem każdego narodzonego.
wtorek, 5 stycznia 2016
Literacka nieśmiertelność
Literacka nieśmiertelność
Bestia wychodzi z morza
Siedem głów łapie się za guzik
Porozwieszane kominiarskie kostiumy W spektaklu cieni
Nad moim biurkiem to tylko Ewangelia
Przypomina o sobie
Ale prozaiczność skierowała się do kuchni
Więc poszłam za nią
Zachowując moralną niezawisłość
I pióro wypadło mi z ręki
Poczułam pustkę pustki wnętrzności świata
Zanurzonego w wodzie zielonkawej jak mój sweter przed pierwszym praniem
Nieokreślony gatunek liści
Nienazwana sadzawka Nad nią wiatr zamknął się w sobie i pracuje przy nim psycholog
Mój ciężki szkielet wspiera się na jednej myśli
Żeby doznać doznania
Widzę wciąż przy sobie jakieś dłonie
Nie biorę ich bo są twarde Idę przez rynek i rozmawiam z kimś o polityce
Bo już tylko ona została
Nie ma już prawdziwych rynków Bazary świata baraszkują jak wszyscy towarzysko
Ma smak w jakimś kubku na języku
Takie odkrycie
Albo profanacja Albo mutacja Zawsze może być mutacja
Choć nadal we mgle widać ludzi w kapturach
Stukam cicho środkowym palcem
W sen W mój własny prywatny
Lekko bo nie chcę go zbudzić
Tylko nad nim panować Odpowiada mi idź gdzie indziej
Gdzie się nie śni Gdzie nie ma podmokłych chat
To moja duchowa śmierć Wisi w powietrzu rozpięta na balkonie między mokrym praniem (bo spryskuję je codziennie żeby nie uszło mu na sucho)
Ufa że jej nie dostrzegę Nie dostrzegam
W praniu niczego czystego
Jak łza wypalająca dziury po papierosie
Wielkie okna Bez zasłon
W każdą pogodę ścielą się ciężkim fioletem Kościelnym kolorem
Szepczą powtarzaj do znudzenia aż się uda
Proszę być cicho upominam wrogość
Staję skulona pod wielkim drzewem
Które rozcina niebo na dwie połowy
Ja się łapię jednej i wiszę A sąsiedzi krzyczą że ja się wieszam
Ale zaraz potem delirium tremens
Deszczowej histerii zakrywa świat po kostki
Zostaje znów literacka nieśmiertelność W spektaklu cieni
Kogo obchodzi że mi jest przykro.
Bestia wychodzi z morza
Siedem głów łapie się za guzik
Porozwieszane kominiarskie kostiumy W spektaklu cieni
Nad moim biurkiem to tylko Ewangelia
Przypomina o sobie
Ale prozaiczność skierowała się do kuchni
Więc poszłam za nią
Zachowując moralną niezawisłość
I pióro wypadło mi z ręki
Poczułam pustkę pustki wnętrzności świata
Zanurzonego w wodzie zielonkawej jak mój sweter przed pierwszym praniem
Nieokreślony gatunek liści
Nienazwana sadzawka Nad nią wiatr zamknął się w sobie i pracuje przy nim psycholog
Mój ciężki szkielet wspiera się na jednej myśli
Żeby doznać doznania
Widzę wciąż przy sobie jakieś dłonie
Nie biorę ich bo są twarde Idę przez rynek i rozmawiam z kimś o polityce
Bo już tylko ona została
Nie ma już prawdziwych rynków Bazary świata baraszkują jak wszyscy towarzysko
Ma smak w jakimś kubku na języku
Takie odkrycie
Albo profanacja Albo mutacja Zawsze może być mutacja
Choć nadal we mgle widać ludzi w kapturach
Stukam cicho środkowym palcem
W sen W mój własny prywatny
Lekko bo nie chcę go zbudzić
Tylko nad nim panować Odpowiada mi idź gdzie indziej
Gdzie się nie śni Gdzie nie ma podmokłych chat
To moja duchowa śmierć Wisi w powietrzu rozpięta na balkonie między mokrym praniem (bo spryskuję je codziennie żeby nie uszło mu na sucho)
Ufa że jej nie dostrzegę Nie dostrzegam
W praniu niczego czystego
Jak łza wypalająca dziury po papierosie
Wielkie okna Bez zasłon
W każdą pogodę ścielą się ciężkim fioletem Kościelnym kolorem
Szepczą powtarzaj do znudzenia aż się uda
Proszę być cicho upominam wrogość
Staję skulona pod wielkim drzewem
Które rozcina niebo na dwie połowy
Ja się łapię jednej i wiszę A sąsiedzi krzyczą że ja się wieszam
Ale zaraz potem delirium tremens
Deszczowej histerii zakrywa świat po kostki
Zostaje znów literacka nieśmiertelność W spektaklu cieni
Kogo obchodzi że mi jest przykro.
piątek, 1 stycznia 2016
2016
Wszystkim Wędrowcom, którzy tu przybyli bądź przybędą, życzę w Nowym 2016 Roku tego, co nas powołuje do życia, utrzymuje przy życiu, jest jego celem i sensem. Podnosi z kolan, ogrzewa, leczy i karmi. Nie rośnie na drzewach i nie można jej zerwać, nie da się kupić za milion dolarów, nie przyniosą jej układy, największe sieci znajomości i najwyższe stanowiska. Jest mocą, siłą i światłem.
Każdemu z Was i sobie samej życzę Miłości.
Każdemu z Was i sobie samej życzę Miłości.
Subskrybuj:
Posty (Atom)