środa, 31 stycznia 2024

Szary lot

Powolne opadanie brzemienia melancholii

Głodujących małych stworzeń

Owdowiałych po kieliszku likieru

Sporządzonego według starego

Przepisu ostatniej litery alfabetu

I ostatniej kartki książki

Czytanej dziesięć lat temu na dobranoc

Przez dziurkę od klucza oglądany

Pierwszy odlot szarych gęsi

Za kurtynę sceny

Naszych gier gierek i giereczek

Nie płacz słoneczniku po van Goghu

Nie lej łez Jankielu po Mickiewiczu

Prędzej czy później ciemność się stanie. 

wtorek, 30 stycznia 2024

Człowiek i religia

Poczochrany świat

Buddy Tao Gwiazdy i Krzyża

Prawdy z przemilczeniami

Siadają zgodnie

Na wytchnienie przy wspólnej studni

Brakuje kolorów

By oddać zieleń nastroju

Bardziej agresywnego niż

Niedojrzała limonka

I spokojniejszego niż

Soczystość spełnienia

Nie namaluję świata na wiosnę

Bo nie nauczyłam się jeszcze

Zielonego

Będę studiować go

W Biblii Torze Koranie

Uchwycę wspólny promień

I na nim przemieszczę się w końcu 

Gdzieś Nagryzmolony świat

W nim strach przed Stwórcą

Gotowa pierś do odstrzału

Na każde wojenne zarzewie

Wybranego narodu w Ziemi Obiecanej

Uśmiecha się twarz Dalajlamy. 



poniedziałek, 29 stycznia 2024

Biografia

Scalenie przeżyć

W jeden proces

Bez planowanych latami samobójstw

Bo nie chce się już człowiekowi

Ani budzić ani zasypiać 

Podmiot i przedmiot poznania

Poznają ciebie

Poznawalność daje ci prawdę jedną i absolutną

A bliskość Absolutu

Nie przeraża tylko daje ukojenie

I wiesz że warto było lat

Aby się ostatecznie pozbyć sprzeczności

Wahadło zastyga

Przybiera muzealny kształt

Prawda zaczyna przywierać mocno do rzeczywistości

Jak narzeczona do narzeczonego

Czujesz że będzie z tego ślub

Wznosimy toast

Brak czucia kieliszków w dłoniach

One nie istnieją

Teoria zgody powszechnej całego towarzystwa

Na to że kieliszków nie ma

Że są abstrakcją

Nas nie ma

W lustrze nikogo nie ma

Lustra nie ma

Rzeczywistości nie ma

Prawdę zabrała ze sobą do grobu.


niedziela, 28 stycznia 2024

Kulisy wiersza

Zapodział się gdzieś kod DNA

Mojego wiersza

Takiej krótkiej historii z never ending story w morale

Utwór wygląda dojrzale

Choć wydaje mi się że napisałam go wczoraj

Nie wiem czy wczoraj już było

Bo litery tego wiersza sterczą na boki jak gałęzie

A sonorność samogłosek podkreśla lekki meszek

Bo ja wiem jak tu zbadać

Kod genetyczny który pozwoli

Ustalić skąd dokąd jechał pociąg

Wiozący pokaźną garść słów nieproszonych a rzuconych

Backhandem na pustą kartkę

Z nie poznaną topografią

Czy ważne jest tak co autor jadł i pił

Nim do pisania wiersza przystąpił

Czy wylizał dno kałamarza

A może pomysł wbił sobie w nadgarstek

Czasami trzeba pół świata wydrzeć z kuli

Zrobić z siebie w wannie drugi Dniepr

Przejść po nitce płótna do Goi

By napisać parę wersów

Jedną metaforę tak własną tak osobistą tak śmiale

Inną odmienną od tych przez setki lat odkrytych

By ktoś tę zapisaną kartkę zmiął i wyrzucił

W piec kosz w wielkie nieoddanie czasu i przestrzeni.

Moja dusza płonie

Panie

Moja dusza płonie

Choć ledwie tlą się

Piramidy złotego piasku

Rozsypuje się struktura

Egipskiego imperium

Panie 

Moja dusza płonie

Choć strzechy pokrył szron

A w guślarskim obrządku

Przyklapły konopie

Miasto wieje nocą

Panie

Moja dusza płonie

Choć zamilkły sennie

Sawanny i stepy

Korytarze labiryntów

Słabo oświetlone

Panie 

Moja dusza płonie

Jej ogień silniejszy

Niż na olimpijskich igrzyskach

Choć ciało nieśmiało zaróżowione

Na czarnym rumaku

Peleryna miga czerwona

W puszczy odnaleziona

Wielka łza na starej gałęzi

Zaczepiona dwa wieki temu

Boże

Jak fioletem oddaje

W borze

Jaki wielki odczyn

Na dywanie czasu

Jak serce migoce

To w prawej to w lewej

Jak ssie przestworza

Jak tłoczy obszary

Jak powstaje całun

Nie mój ale znany

I drżą słowa na wardze

Aż wymkną się i pogonią

Pędem do bram

Faryzeuszów

Żeby bronić Cię

Przed najazdem okrzyków

Bo przecież każdy

Niezależnie od wszystkich i wszystkiego

Musi mieć swojego Żyda

Myśli jak wrony

Tłuką się do okien

Jak gromy przeszywają dachy i kominy

Tynkiem sypią po oczach

A ja na ich latawcach

Mknę do źródeł

Zaiskrzenia prawdy 

Ocieram się o dzban ze świeżą

Ambrozją utajonej przepowiedni

Końca świata.

Moje miejsce

Goni wiatr odłamek

Macewy

Po kirkutach bezwietrznych

I kirkutach szemrzących

Odbija kamieniem ostrobokiem

Raniąc najbliższe wieki i dzieje

Zdziera lastryko kartką kalendarza

Milczy

Mija diabelski młyn

Pod prądem skojarzeń

Unosi się tuman kamieni

Porwany z nim tałes

Ozdobnie wycisza jazgot ukamienowania

W kolejnej wojnie

Spadają kolejne odłamki

Macewy

Zielonym do góry

Rośnie nowa racja stanu

Zamknięta konserwa

Napęczniałego żalu. 


poniedziałek, 22 stycznia 2024

Styczeń

 Siedząc w hygge swetrze na zimnym spotkaniu po chłodnym powitaniu i wymianie umiarkowanych pozdrowień zauważyłam, że na własną odpowiedzialność dzieje się niewiele. Styczeń jest miesiącem kalendarzy, zawsze dojdzie więcej i to nie tylko nad wyraz, ale  nad potrzeby swoje i cudze. Najsłabsza reklama z możliwych firm, ale godna afirmacja Roku. Jest już zdecydowanie po świętach i wolnych dniach, więc ludzie stali się tacy. jak byli przed świętami. Wróciły stare grymasy, wywracanie gałkami i gdakanie. Ten czar roztaczający się z łańcuchami choinkowymi działa w tym konkretnym wymiarze. Po schowaniu świecidełek do pawlaczy, powraca twarda rzeczywistość. W wiadomościach z kraju i ze świata. W wolnych relacjach. Szeptuchy głośno starają się nie wypowiadać. Karmę można substytuować. Powinno się o tym pamiętać przy każdym posiłku głównym, bo wtedy należy się modlić. Ludzie zaś nigdy się nie zmieniają, zmieniają się jedynie okoliczności.  Okoliczności mogą wydobyć nawet ludzkie skrajności. Jeżeli sytuacja powróci do stanu wyjściowego; okazuje się, że człowiek jest taki sam, jak był kiedyś bez bajek o doświadczeniu i wnioskach z lekcji. Hygge sweter podarowany komuś będzie dla niego hygge? Po wielu praniach, a potem dziurach, hygge się wypierze czy przejdzie dziurą w kosmos? W mój kosmos?

wtorek, 9 stycznia 2024

Drewniany ptak

 Od morza wiało nad ranem groźniej niż kiedykolwiek, a mimo to nikt nie patrzył w stronę, gdzie zlała się szmaragdowa toń wody i szarzyzna nieba. Nie miało znaczenia, kto przeżyje ani komu uda się nie narazić na gniew ostrych podmuchów. Liczyły się tylko kutry, ryby, sieci oraz kutry, ryby i sieci. Mały Dawid, który jeszcze nie urósł na tyle, by wypływać w morze ani nie urósł tyle, żeby wąchać tabakę i w końcu był na tyle mały, że mógł samodzielnie cerować sieci i segregować ryby, wiedział i tak o życiu już wszystko. Wiedział, że zawsze jest wiatr, tak jak zawsze jest kubek herbaty i zawsze są ryby oraz sieci w różnym stanie. Każdy człowiek, o ile jest mężczyzną, wypływa w morze, zaś kobieta go wypatruje i obiera ryby. Wiedział, że mężczyźni z jego wioski nie noszą tatuażu, bo tego zabrania Tora. Wiedział też, że niekiedy w życiu pojawiają się tragedie, np. są puste sieci. Kiedy nie ma ryb, życie się kończy i trzeba umierać. Więc lepiej, żeby umierały ryby. Najlepiej, żeby ryba przed śmiercią zdążyła się rozmnożyć, żeby można było nazajutrz zabić jej córkę lub syna. Choroby nie istniały. Nie mówiło się o nich głośno, bo i po co. I tak zegar musi wskazywać mijające godziny, a rytm biologiczny nadmorskiej wioski był zegarem tej wspólnoty i nie było w nim czasu na odpoczynek. Inaczej było w piątek o zachodzie słońca, kiedy nawet życie w morskich głębinach miało szabat. Dawid wyobrażał sobie często życie w wiosce, gdy szabat wypadałby co drugi dzień, a ojciec miałby do niego taką cierpliwość, jaką ma odpowiadając mu na szabasowe pytania. Sen był krótki, zaczynał się ostrym bólem kości i stawów, kończył się nagle spastycznym skurczem o świcie, gdy nawet nie było jeszcze widać plam po oleju na ścianie. Każdy spał krótko i tylko pięć godzin odpoczynku kończyło się szybkim przebudzeniem bez budzenia. Kto nie wytrzymywał - umierał. Zeszłej nocy zmarł stary Ezechiel, który uczył ojca Dawida, jak chwytać ogromniaste ryby. Kiedyś z połowów wrócił bez jednego ramienia. Co prawda, ojciec Dawida przysmażył mu czerwoną jamę barku ogniem, ale i tak stary zmarł po kilku tygodniach. Może i lepiej. Rzygał często krwią i przewracał się, a to zabiera czas pracy. Czas pracy przedłuża się i zabiera sen, a sen to cichy złodziej - kradnie życie. Ezechiel do samego końca odmawiał nad chlebem netilat jadajim, chociaż go nie trawił.

Dawid dowiedział się, że w innych miejscach świata ludzie żyją inaczej, ale to chyba nieprawda. Kiedyś świeżo wymalowaną łodzią przypłynęli jacyś goje po ryby. Płacili mąką, cukrem i herbatą. Jedna dziewczyna opowiadała o drewnianych ludkach i zwierzątkach, które robi zamiast, np. łatać sieci. Na koniec dała Dawidowi małego drewnianego ptaka z krzywym dzióbkiem, wyskubanym ogonem i nierównymi skrzydłami. Mówiła, że ptak jej się nie udał, więc go nie sprzeda. Powiedziała, że to dla Dawida na szczęście. Kiedy chłopak zaczął ptaka oglądać dokładnie, odpadło mu oko. Teraz drewniany ptak - cudak stoi na stole, frontem do okna i zerka na świat jednym okiem. Nie można go zjeść, gdy jest się głodnym, ani się ogrzać spalając go, bo jest zbyt mały. Nie nadaje się nawet na cerę do sieci. Po co ludzie tracą czas na takie ptaki i czy są gdzieś ludzie, którzy mają tyle czasu i ryb, by oglądać i kupować drewniane dziwadła. Od wizyty tamtej dziewczyny minęły miesiące, a Dawid nie mógł sobie w żaden sposób wytłumaczyć, skąd bierze się na świecie życie z miejscem na drewniane ptaki.
Głód pochodzi z samego centrum naszego jestestwa, a nie z żołądka. Nie pozwala o sobie zapomnieć ani karmić się wspomnieniami. Pozostawia po sobie wieczną tęsknotę za uczuciem sytości, nieodłączne pożądanie spełnienia wielkiej woli. Głód należy traktować z respektem, gdyż w gniewie karze bólem głowy i omdleniami. Dlatego mały Dawid wiedział, że gdy nadejdzie, nie można go przeklinać, ale jeszcze bardziej skupić się na reperacji sieci. Głodu bali się wszyscy, nawet ojciec Dawida, który nie bał się huraganu, burzy, a nawet ostrych skał.
Dawid i tak wiedział, że Głód przychodzi z otchłani zawieszonej między niebem a morzem. Wynurza się z czeluści szarzyzny i rozmytych granatów; chwyta się małej wioski, by nie utonąć i już jest wśród nas. Jest większy od starego Ezechiela, który umarł na wiosnę i grubszy od pani Racheli, która ponoć podjada suszone ryby, pozostawione na czarną godzinę. Głód jest bardzo zły i bardzo silny; zabił kiedyś małą Miriam, bo biegała z tydzień po wiosce i krzyczała, że dłużej już nie wytrzyma. Matka Miriam, kiedy chowali małą, nawrzeszczała tak mocno na Głód, że on podły i nikczemny, aż zaczęła pluć krwią. Popluła trzy dni i zmarła. Stara Goldmanowa przestrzega zawsze przed bluźnierstwami. Dlatego Dawid nigdy źle o Głodzie nie myśli. Gdy się zjawia, wita go słowami: ”Szalom, wielki panie Głodzie. Miło mi, że pan mnie odwiedził. Proszę odpocząć i nie gniewać się na mnie. Bardzo pana proszę, drogi panie Głodzie, niech pan zabierze się jutro z mężczyznami na ryby i zostawi naszą wioskę. Bo choć jest pan bardzo dobry, to trudno jest przy panu rano wstać, szybko pracować, a także od razu zasnąć. Życzę panu dobrych połowów i małych wiatrów.”Gdy Dawid powtarza te zdania dość długo i bardzo grzecznie - Głód potrafi usłuchać. I gdy nad wieczorem przybijają do brzegu kutry pełne ryb, kobiety płaczą ze szczęścia, a Dawid wie, że pan Głód odpłynął kutrem ojca i zeskoczył na inną wioskę.
Na świecie istnieje co najmniej kilkadziesiąt wiosek i ze dwa większe miasta. Wyobrażacie sobie, ile w morzu musi być ryb, żeby wszyscy się najedli. Dziewczyna od drewnianego ptaka opowiadała, że był kiedyś jakiś Jezus, który rozmnażał ryby. Dawid nie wie, ile Jezus tego namnożył, ale wie, że sieci ojca są nieraz puste. Dawid próbował policzyć wszystkie ryby, jakie są na świecie, ale umie tylko do siedmiu, więc to nic nie dało. Rywka, jego siostra, jest już duża i umie liczyć do 99, ale dała mu ścierką przez głowę, gdy ją poprosił o te wyliczenia. Pan Bauer powiedział raz Dawidowi, że ziemia dzieli się na półkule i gdy był młody pamiętał na jakie, ale na pewno na świecie jest cała masa wiosek i miast. Dużo więcej niż Rywka umie zliczyć. Ojciec mówi, że pan Bauer jest już coraz starszy i trudno się z nim dogadać. Jego żona uciekła przed laty z dostawcą herbaty, bo pan Bauer połamał jej żebra, żeby szybciej suszyła ryby. Tate opowiadał, że po tygodniu wyłowili z morza zwłoki pani Bauer i dostawcy herbaty; mieli związane nogi i zawieszone na nich kamienie. Kobiety z naszej wioski nie mogą opuszczać swoich mężczyzn.
Bardzo dobrze, że w życiu jest rum. Gdyby nie było rumu, naszej wiosce żyłoby się o wiele trudniej. Mama cieszy się, gdy tate idzie pić rum z innymi mężczyznami. Wtedy nie patrzy jej na ręce, nie pogania i nie bije. Chociaż mama i tak nie może narzekać, bo tate jej wcale nie bije mocno. Jej sąsiadki mają znacznie gorzej, a może to dlatego, że mama jest bardzo dokładna, zwinna i szybka, i tate nie musi aż tak jej dokładać. Wuj Abraham chciał już mi dać rum, ale tate powiedział, że dopiero jak będę miał włosy pod pachami i na jajach. Jeszcze przed chwilą, gdy siusiałem, dokładnie sprawdzałem, chyba nigdy mi nie urosną. Chciałbym napić się rumu, bo po nim ludzie są inni niż są, a nazajutrz po przebudzeniu są inni niż byli. Nie wiem jak ten rum to sprawia, ale tak jest. Niestety, to działa tylko na mężczyzn. Mama dostała kiedyś od tate szklankę rumu, bo była straszna zima i mamie kostniały ręce, gdy patroszyła ryby. Tate powiedział, że rum mamę rozgrzeje. Nie wiem, czy rozgrzał, ale po nim mama miała inne oczy i zaczęła płakać. Nigdy nie widziałem jak mama płacze, tylko jak umarła mała Miriam. Mama płakała, przewracała się i krzyczała, że nie wytrzyma tego dłużej. Tate ją pobił i miał rację, bo niby czego miała nie wytrzymać, skoro nie było u nas pana Głodu. Matka zbita i spłakana padła jak nieżywa, a my z Rywką poszliśmy patroszyć ryby. ”Ktoś musi” - rzekł ojciec, ale rumu nam nie dał. Mróz ścisnął tej nocy jak nigdy przedtem. Rywce zsiniały ręce, a mi odpadł kawałek nosa. Po tygodniu gruba pani Rachela powiedziała, że Rywce trzeba obciąć wskazujący palec u prawej ręki, bo będzie za późno, a z moim nosem to i tak nic się nie zrobi. Nie zmartwiłem się, bo w osadzie jest jeszcze paru chłopców bez nosa, ale za to Rywka wrzeszczała okropnie, gdy tate obcinał jej palec. Myślałem, że będzie mniej wrzeszczała, bo tate nim zaczął, dał jej szklankę rumu, ale mówiłem wam, że rum na kobiety działa inaczej. Rywka płakała po obcięciu palca tak jak mama w tamtą noc. Zupełnie niepotrzebnie, bo zima choć ostra, była stosunkowo krótka i nie marzły już ręce przy patroszeniu ryb. Ale i tak powiedziałem Rywce, że drewniany ptak z jednym okiem jest od teraz jej. Mama spojrzała na mnie inaczej i powiedziała, że jestem dobrym chłopcem, ale gdy dorosnę, będę taki jak wszyscy. Mówiąc to podeszła i objęła mnie. Pachniała rybami i dymem. Pogłaskała mnie po głowie; jej chropowate dłonie sprawiły, że odczułem pieczenie na skórze. Ale pomimo to zrobiło mi się dziwnie jakoś... Dokonałbym wielu rzeczy, aby jeszcze raz mnie objęła i pogłaskała. Bo mama nigdy nas nie dotykała. Zrozumiałem, że to z powodu ptaka, którego oddałem Rywce. Gdybym miał jeszcze jednego... Od tej pory już wiem, po co na świecie są drewniane ptaki.