środa, 26 kwietnia 2017

Śmierć przez sznurowadło

Wszystko odbyło się przez sznurowadło. Sznurowadło stało się siedliskiem zapalnym sznurowadeł, sznurowadłową bombą nuklearną, małym smrodliwym sznurowadłowym Judaszem, sznurowadliną, sznurojadem podstępnym, sznurowacizną pospolitą. Boże, jak ja mogłam zdać się sznurowadłowcowi, zaufać sznurowadłu... Ja żałuję, że żyłam dla sznurowadła, że znałam sznurowacinę. Bo to było tak, że ja stałam na wolnym luziku pod daszkiem sobie, z nogi na nogę przeskakiwałam rześko, wesoła byłam i radosna, bo to na wiosnę szło. Cholernie śmiesznie mi było, bardzo beztrosko, dlatego tak pod daszkiem sobie podskakiwałam. A tu nagle pech, grom z nieba (nie wiem czy jasnego, bo nie patrzyłam do góry), ale niefart! Rozwiązało mi się sznurowadło, wzięło i wysiadło, nie dało rady dalej tego wszystkiego ciągnąć, depresja sznurowadłowa. Marny koniec, nie zdążyło nic powiedzieć, ubiec choćby jękiem; wzięło i się rozwiązało nagle i samotnie, jakbyśmy nigdy nie byli razem. Przyklękłam przy nim, wzięłam jego padlinę do ręki. A miało się nie rozwiązywać, nasze zacieśnienie miało przetrwać każdą burzę i nigdy nie beknąć. Co za dramat; w taką pogodę, bliżej wiosny, kiedy ja podskakuję, sznurowadło wypada z nawiasu życia? „Nie zostawię cię tak” – mówię do sznurowadła, chwytam je mocną i zdecydowaną dłonią i wiążę na klasyczną kokardę. Niestety, to już na nic...Słyszę za moimi plecami chrząknięcie. Odwracam się, a tu bestia obrzydliwa stoi; szatan w szataniej skórze, Belzebub okrutny!

- Przylazłem po ciebie, bo Kostucha jest chora i kuruje się w kurorcie dla kostuch, śmierci i podpuszczaczy. Będziesz ginąć powolną i ohydną śmierciuchą. Codziennie będę do twego pokoju dosypywać puszkę groszku zielonego. Z czasem będzie go tak dużo, że nie będziesz mogła chodzić, ruszać się, a w końcu oddychać i zdechniesz! To znaczy udusisz się. Będziesz świadoma swojej śmierci, z dnia na dzień będzie do niej bliżej i nic ani nikt nie będzie mógł ci pomóc. Takie zdychanko masz ode mnie za friko. Darmowa odlotówa bez powrotu.

- Boże, to okropne, straszne...A nie mogę zginąć w jakiś bardziej miły sposób. Przepraszam, czy ja mogę wnieść zażalenie i poprosić o katalog śmierci bądź sposobów umierania. Ja np. chciałabym umrzeć dławiąc się sokiem marchewkowym albo brzoskwiniowym...

- Nie, nic nie możesz sobie wybrać !!! – zarżał Belzebub jak dzika kobyła i zniknął.


Każdego ranka o 7.45 otwierało się okienko w moim pokoju, unosiła różowa firanka i zasłoneczka falbaniasta z Myszką Miki, i owłosiona łapa dosypywała do mojego pokoju puszkę zielonego groszku. Puszkę green groszek kupowałam codziennie ja sama w supermarkecie i wystawiałam wieczorem na parapet za okno, żeby Belzebub miał sprawę pod ręką. Z czasem weszłam w trans idiotycznej nadziei, że wcale nie umrę tak szybko, jakby się na początku zdawało. Aż tu nagle, pewnego słonecznego dnia, biegłam sobie radośnie w różowych szortach do supermarketu po kolejna puszkę groszku... I wtedy, pod samym sklepem, co za pechulec... rozwiązało mi się sznurowadło. Co za brak wyczucia. W parę tygodni przed moją egzekucją moje sznurowadło rozwleka się, rozczochruje, rozmija z prawdą, rozchodzi z jaźnią, krótko rzecz ujmując - pęka psychicznie. Pochylam się nad butem jak nad zdechłym ptakiem i montuję ponownie kokardę classic. ”Cóż może mnie dziś spotkać złego, czapę już dostałam” – mruczę sama do siebie pod nosem. W supermarkecie naciągam worek foliowy na głowę, żeby nikt mnie nie rozpoznał, biorę z półki groszek, oczywiście zielony w puszce, i przemykam do kasy.

- Bingo – ryczy kasjer na cały supermarket - Ale frajda, gigant radocha! Kupiła pani 785. puszkę zielonego groszku!!! Mamy promocję – kto kupi 785. puszkę zielonego groszku, otrzyma od nas, zupełnie gratis, sto miliardów następnych puszek groszku zielonego. Starczy pani go do końca życia. Może się pani skitrać zielonym groszkiem. Brawa dla tej pani w szortach z workiem folia cieniuchna na głowie!!!

Cały supermarket skanduje na moją cześć, jestem popularna, odniosłam sukces, ludzie mnie kochają, dzieci proszą o autograf.

- Ale ja umieram...to oznacza moją śmierć...

Nikt mnie nie słucha, tłum niesie mnie na rękach na wielkie zaplecze, gdzie czeka na mnie wieżowiec groszku zielonego i ogromny tir, który ma mi go dostarczyć również gratis, za zupełne friko, pod sam dom.

- W imieniu pracowników supermarketu „TANIA ŚMIERĆ” składam pani najserdeczniejsze gratulacje i życzę, aby ten niezwykły i niespotykany fart nie opuszczał pani do końca jej dni.

Dostaję od kierownika supermarketu zwiędły bladoróżowy goździk i dwa cmoknięcia w policzki. Wiozą mnie na masce tiru załadowanego po brzegi groszkiem konserwowym zielonym pod mój dom. Przed blokiem stoi rada osiedlowa i rada mojej klatki schodowej.

- Jest pani dla nas wzorem do naśladowania. Pani sukces jest naszym sukcesem. To wielka rzecz, czego pani dokonała. Ta jedna, krucha kobieta, w szortach z folią cieniuchną na bańce. To wielki dzień dla pani, wielki dzień dla klatki schodowej, dla bloku, dla wszystkiego, co się znajduje przed i wkoło bloku. To wielki dzień dla naszego miasta - wzruszony starzec kończy przemówienie, wyciąga sztuczną szczękę i całuje mnie w mankiet. Zielony groszek konserwowy ustawiają mi do późnej nocy przed oknem. Nie śpię w ogóle. Czekam do 7.45. Uchyla się okienko z różową firaneczką i przemiłą zasłoneczką, i kosmata łapa... nie pojawia się…

- Dzień dobry! Jestem! Ja dopiero z sanatorium wróciłam.Trochę mnie w kościach kręciło. Cały czas w pracy i pracy, to reumatyzm pokręcił.

Kostucha uśmiecha się do mnie przyjaźnie, wsypując przy tym groszek zielony konserwowy z puszek szybko i sprawnie.

- Co zdychanko w kalendarzyku wybiło już? Tak też bywa... - Kostucha stara się mnie zagadywać i być miła.

„ Jak ktoś jest dla ciebie miły, to i ty chamem nie bądź!”- przypomina mi się maksyma lat wczesnej niewinności.

- Jak tam w sanatorium? Wypoczęła pani? - pytam Kostuchę z samej uprzejmości, już nie mogąc się ruszyć, bo grzęznę w groszku zielonym po talię i zastanawiam się, co jest gorsze -śmierć, która nastąpi za minut parę czy paw, który się we mnie zbiera od smrodu tego groszku.

Ale problem sam się rozwiązuje, obok Kostuchy pojawia się Belzebub i krzyczy:

- Czego się grzebiesz, Kostucho? Nie widzisz, że dziewczynie się na wymioty zbiera? Sprężaj się!


Belzebub i Kostucha stają zatroskani w moim oknie, które nigdy nie miało różowej firanki, ale ciemnoszarą i zasłony nie były w Myszkę Miki, ale w „Nieśmiertelnego II” i ja w życiu to tylko żyć chciałam, a nie groszek gratisowo wygrywać i kochałam to moje stare, pokrętne sznurowadło...

poniedziałek, 24 kwietnia 2017

e-poniedziałek

Pisałam o zdjęciach w sieci nieprzystawalnych do wyglądu rzeczywistego. Jeszcze bardziej wyprowadzają na manowce wszelakie rozmowy z kamerą czyli wideo. Kamera działa z pewnym opóźnieniem i ma to związek z ruchem, gestem. Poza tym koncentruje uwagę na pewnych fragmentach, przez co uwydatnia, naddaje pewne części twarzy, pewne zaś umniejsza i chowa, w konsekwencji buziak staje się niezamierzoną karykaturą. Kiedy rozmawiam na wideo z kimś, kogo znam, myślę: "dziwnie wygląda" albo "widziałam ją/jego niedawno, ona/on tak nie wygląda". Jednak nie zawsze tak jest, bo jeśli nie znam rozmówcy w realu wtedy nolens volens ulegam temu, co widzę na ekranie, bo przecież to nie zdjęcie... Później poznajemy się na żywo i okazuje się, że znowu byłam w błędzie. Wygląd zewnętrzny to jednak pikuś. Nigdy jeszcze nie zdarzyło mi się, bym spotkała osobę znaną mi wcześniej z internetu i by byłaby to ta sama osoba. Nawet jeśli znam kogoś długo (kilka lat) w necie i mam z tym kimś w miarę regularny, stały kontakt - niestety/stety jest to w świecie rzeczywistym zawsze ktoś inny. Nie chcę oceniać; lepszy czy gorszy, po prostu inny. Ale to tak bardzo inny, że ja tej osoby nie znam, choć myślałam wcześniej, że znam choć trochę. Kreujemy się, bardziej lub mniej świadomie tworząc e-osobowość. E-osobowość nie jest tak naprawdę naszą osobowością, bo jest to sprzeczne z naszą naturą. E-osobowość jest nienaturalna. Czasami ją liftingujemy i koloryzujemy a wtedy zyskujemy na atrakcyjności, czasami zaś nieporadnie brniemy w gąszczu wirtualiów, ulegamy schematom i stajemy się jednym z wielu bez własnych, indywidualnych cech, które czynią nas wyjątkowymi. Wszyscy na swój sposób jesteśmy wyjątkowi. W internecie mało kto jest wyjątkowy, a jeśli nawet to krótko, bo internet cechuje nade wszystko terminalność. Kiedy, tak mocno aż do kości, zastanowimy się nad czasem spędzanym ze znajomymi w necie to w mniejszym lub większym stopniu jest to czas marnotrawiony. I choć nigdy z żadnej relacji nie wychodzi się z niczym, bo wszystko składa się na nasz plecak doświadczeń to jeśli powielamy relacje; zostają te same rozmowy a zmienia się jedynie rozmówca. Pływamy wciąż w tym samym akwenie, przeczekujemy, trwamy, potem tępiejemy na inne bodźce, by ze zdumieniem odkryć, że rutyna wciąż ma się dobrze w obu światach tyle, że tu nosi nazwę e-rutyny. 

niedziela, 23 kwietnia 2017

Służalczość w sieci

Nawet nie wiem, co może się stać, gdy wszyscy zgodnie przejdziemy na stronę sieci pozostawiając historii rzeczywistość. Każdy z nas wykonuje codziennie kolejny krok w świecie wirtualnym mniej lub więcej oddzielający od życia. Nawet ci bardziej świadomi niebezpieczeństwa, którzy żyją w przekonaniu, że nie ulegną złudzeniu, ulegają... Wyłączenie zmysłów w jakimś czasie staje się destrukcyjne. Zmysłowy kontakt z książką, jej zapach, faktura materiału zastępuje czytanie w komputerze i księgarnie on-line. Perfumerie, z których wychodziło się z jedną kroplą pachnidła na skórze, by po kilku godzinach stwierdzić, czy jest moim zapachem i mogę zakupić cały flakon, przejęły internetowe sklepy. Wyprawy do kina skracane do obejrzenia filmu w komputerze poszerzyły się o galerie i spektakle teatralne. Biblioteki wyparły wyszukiwarki dając krótkotrwałe zaspokojenie wiedzy bez jej gruntowania. Jeżeli kilka razy sprawdza się to samo pojęcie w Googlach to znaczy, że nie działa pamięć trwała. Pozorna łatwość w dostępie do wiedzy potęguje intelektualne lenistwo. Brakuje tego niezbędnego wysiłku, który towarzyszył wszystkim odwiedzającym biblioteki i uczącym się z pożyczonych książek, które trzeba oddać. Oddać, ale wykorzystać je tak, by nadal w nas były. Czytanie rozumowe, analityczne i logiczne, łączenie zjawisk i zdarzeń, odwoływanie się do tego, co już w nas jest i powiązanie z tym nowym, by utworzyć w naszej przestrzeni kolejne miejsce wiedzy. Niestety to już zamierzchła przeszłość. Teraz czytający tekst natrafiają na niezrozumiały/obcy zwrot/wyrażenie - wpisują w wyszukiwarkę - pobieżnie ściągają wzrokiem znaczenie i po paru minutach już nie pamiętają, nie znają, czyli nie potrafią zastosować w mowie niezależnej własnej. Z drugiej strony trzeba jeszcze mieć sposobność do własnego użytku. Krótkie wiadomości wysyłane na komunikatorach, aplikacjach i portalach temu nie sprzyjają, zwłaszcza że pomocne emotikonki i naklejki w rezultacie nas uwsteczniają; coś bawiącego i odmiennego na początku, po dłuższym czasie okazuje się zręcznie przemyślaną pułapką. Kiedy padamy na przysłowiowy pysk i napisanie kilku mądrych zdań zostałoby odłożonych do jutra, wstawiamy kilka buziek i cieszymy się z wykonanego zadania; odpowiedzieliśmy na wiadomość. Emotikony dopowiadają nasz nastrój, humor, emocjonalny stan. W rezultacie zamiast wchodzić w głąb siebie i codziennie siebie poznawać nawet po to, by poznać innych, podpieramy się kulkową protezą. Sama nie jestem wolna od sieciowych uzależnień; tej optyki i związanych z nią złudzeń. Łapię się na tym w różnych miejscach, gdy np. nie rozpoznaję ludzi, których wcześniej znałam tylko z sieci. Zagadka zdjęcia i jego obróbki jest mi jednak na tyle odległa, że wciąż zaskakują mnie w realu ludzie, których widziałam w internecie setki razy, a mogłabym przysiąc, że widzę ich po raz pierwszy. Najdziwniejsze pozostaje, że często i gęsto ludzie wyglądają korzystniej w naturze, jednak presja małego szopa zwycięża. Pomarańczowa sukienka z cienkiej wełny w e-sklepie to jasnoczerwona sukienka bawełniana. Rozmiar dobry, ale leży tak sobie, chociaż zdaniem e-przymierzalni miało być super. W napadzie e-depresji stanę na e-szczycie e-góry i będę piać z e-szczęścia. Miłej e-niedzieli.

poniedziałek, 10 kwietnia 2017

Wielkopostny

Panie mój, lękam się, bo jestem sama. Panie mój, lękam się, bo nie jestem sama. Obok mojej krainy pada deszcz. Nie dosięga on mojej pustyni. Mój deszcz zepchnęłam moją siłą w głąb siebie. Tym samym moja siła okazała się moją największą słabością. Panie mój, moje łzy padają na moje zaryglowane drzwi i zabezpieczone przejścia. Waruję sama w obawie przed sobą. Na mojej pustyni wypatruję Anioła, nadsłuchuję Ciebie. Przesypuję piach, cofam się przed przejściem i pielęgnuję ślady wspomnień w wysprzątanej szklarni. Panie mój, lękam się, bo jestem. Jeśli zechcesz na mnie spojrzeć, podzielę się z Tobą moim postem i moim świętem, tak jak Ty dzielisz się ze mną Swoją Krwią i Swoją Miłością. Panie mój, lękam się, bo czekam. Moja pustynia łaknie tamtego deszczu. Źródło znalazłam, lecz moje ręce są puste. Do ust podniosłam lęk i oczekiwanie. Pragnienie tak silne, że stało się wypatrywaniem. Wypatrywaniem całej pustyni.

piątek, 7 kwietnia 2017

Kokon Show

Dobrze się stało, że impreza wypadła dopiero w niedzielę, bo Igor miał czas na odpowiednie przygotowanie się. Nałożył żel na włosy i z mocnym kogucikiem wyruszył na podbój nowej blond piękności. Na parkiecie błyszczącym jak zapłakane oko wyginały się pary w rytmach bez rytmu, a niektóre płynęły sennie jak łabędzie u Czajkowskiego. Kokon nie rzucał się tym razem w oczy. Podskakiwał nieśmiało w lewej części parkietu. Unosił się kilka centymetrów, to znów opadał z niehuczącym hukiem. Był kokonem wyzwolonym, kokonem swobodnym, tzw. „new wave kokon”. Igor zdawał się go nie zauważać. Przecież nie musi w tłumie ludzi widzieć kokon. Ktoby zwrócił uwagę na kokon w czasie tak gęstej dyskoteki? Nikt, po prostu nikt! Igor poczuł wreszcie muzykę w sobie, w dole brzucha, chwycił nową blond piękność za pośladek, dostał w mordę i sam na błyszczącym parkiecie strugał durnia i lepił bałwana tancerza, uśmiechał się do wszystkich tych, którzy się na niego nie patrzyli.Tylko kokon podchodził do niego bliżej i ocierał się niepewnie. ”Widziałem jak w mordę dostałeś prezent” – zdawał się mówić i chyba w zasadzie to doprowadzilo Igora do tzw. ostateczności, polegającej na stłuczeniu do nieprzytomności gościa, który nazwał go „palantem”, na dodatek „sztywnym” i rozkazał kiwanie się w innym miejscu. Po powrocie do domu Igor wcale nie był zdenerwowany. Otworzył szafę, zawiesił w niej wieszak z koszulą, przesunął wieszak z kokonem i dowiesił wieszak z marynarką. Potem poszedł do kuchni. Otworzył lodówkę, wyjął z niej masło, kokon i żółty ser twardy. Ukroił dwa plasterki sera żółtego twardego morskiego, bo edamski miał ostatnio dziurki bardzo brzydkie, takie jak w nosie jego babci Stanisławy. Następnie schował ser żółty twardy morski na półkę lodówki, obok położył kokon i zamknął drzwi lodówki. Potem jeszcze zajrzał, by upewnić się, czy kokon na pewno leży na półce lodówki. Zjadł kanapkę bez apetytu i poszedł do pokoju. Włączył telewizor, w którym był film dokumentalny historyczny o dziwce. Na drugim kanale leciała komedia o kokonie. Wyłączył telewizor. Włączył CD, ale kokon kiepsko śpiewa, więc głosy i szmery małego krążka drażniły subtelne ucho Igora. Efekt – CD wyłączone. Wziął odkurzacz. „Nie będę żył jak szczur” – pomyślał odkurzając dywan. Kokon odkurzył szczególnie dokładnie. Dopiero, gdy ciągnąca maź zaczęła pochłaniać lufę odkurzacza, zdesperowany przestał. Jeszcze spocony sprzątaniem Igor wyszedł na mroźne powietrze. Prawie nikt nie spaceruje w tak zimny wieczór. Tylko jakaś młoda para i skulony jeden kokon. Igor pokręcił się kilkanaście minut i wsiadł do nadjeżdżającego autobusu numer bez znaczenia.W autobusie siedziały nieruchomo cztery osoby i kokon. Igor usiadł najdalej jak mógł od kokonu, żeby nie było, no wiecie, żeby nic nie było. Ale na następnym przystanku kokon wstał z siedzenia, zatoczył walca na pół pojazdu i zastygł obok kasownika. „Dwa ruchy i jest przy mnie” – pomyślał Igor i instynkt samozachowawczy nakazał mu poddusić kierowcę do momentu, aż ten zatrzymał pojazd na wolnym drzewie i wyskoczyć z autobusu. Igor biegł na oślep i biegłby dalej, ale jak na złość zobaczył pana w białym fartuchu trzymającego różową watę cukrową. To taka wesoła wersja lekarza polskiego. Igor uwielbia watę cukrową różową, zje też białą. Zielona jest niedopuszczalna!!! Za zieloną watę cukrową na patyku można uśmiechniętego pana w białym fartuchu zabić. Można zniszczyć wesołą wersję lekarza polskiego. Igor kupił różową watę cukrową, ale nim zaczął ją jeść, przyjrzał się uważnie...Tak, to był kokon. Kokon w przebraniu. Kokon ‘a la różowa sukienka. Kokon Judasz Iskariota. Koń Trojański. Ale Igor to przewidział, Igor to rozszyfrował! Tajemnica Enigmy puściła, gdy uśmiechnięta wersja lekarza polskiego zadyndała na najgrubszej gałęzi z różową watą cukrową na patyku utkwioną w gardle. Samochód policyjny to trzech policjantów i jeden kokon. Igor w kajdankach. Igor zwycięzca! Pierwsze miejsce na mistrzostwach świata w Kokoniakach Dolnych. Jest jak Adam Małysz, misterna kopia Ireny Szewińskiej. On Igor I Wielki! Szpaler przechodniów, czerwone migające do Igorka światełko na aucie, serenada syreny – wszystko na cześć Igora. Kokon bije mu brawo. Z aresztu wprost na białą salę szpitala psychiatrycznego. Wiozą Igora jak włoskiego mafiosa, jak Hannibala Lectera. A tam w drzwiach już go witają ordynator i lekarz prowadzący, pielęgniarka i salowy. W tle widać poważny kokon w białym kitlu ze słuchawkami. Ale jazda! Trójwymiarowa kicha! Zakręcony odlot! Wielomiesięczna kuracja; 6x po 6 tygodni różnych mieszanek kolorowych pigułek i na lato Igorek jak nowy wychodzi na świat. Gorące promienie muskają jego schłodzoną skórę. Postaci w t-shirtach i bermudach tłumem walą wte i wewte. Cały świat zawirował od ciepła bijącego z wielkiego kokonu na błękitnym niebie.

czwartek, 6 kwietnia 2017

Popołudniowy latawiec

Pachniało akacją w momencie kichania, ale te chwile były tak rzadko... Może więcej było łez po czerwonej cebuli idealnie pasującej do bluzki sąsiadki. Sąsiadka miała klasę i stawiała buty na klatce schodowej. Miała też różowy beret i zmęczonego psa. Jej pies nie miał butów i beretu. Sąsiadka nie była nigdy zmęczona. Zmęczone bywało niekiedy niebo od ciągłego widoku ramion wyciągniętych w geście rozpaczy i opadniętych w porach szczęśliwości oraz bycia na haju. Sąsiadka nigdy nie była na haju. Pies sąsiadki... no zdarzało mu się. W kościele byli wszyscy, ale kościół był pusty. Było w nim chłodno. Ale nikomu nie było zimno. Jeden człowiek ocierał pot z czoła różową chusteczką. To się też zdarza. Szkoda tylko, że to była moja chusteczka. Nie mam nigdy przy sobie chusteczek. On musiał ją wyciągnąć z mojej szuflady. Dziwne, bo on nigdy nie był u mnie w domu. Ale bywał za to pies sąsiadki. Jemu nigdy z gałów dobrze nie patrzyło. Nigdy nie patrzyłam w jego gały. Wiem, że to on zaniósł w pysku moją chusteczkę dla owego człowieka. Przyniósł ją przed bramy majestatu, aby obmyć swoje winy. Raz szczeknął o raz za dużo. I tak wybaczą mu. Wypomną przy następnej kadencji. Dostanie dożywocie w schronisku i metalową miskę. W czasie amnestii zasiądzie z sąsiadką do wspólnego stołu. Ale stołu nie będzie, bo sąsiadka ma ławę szwedzką. Sabaka będzie podbiegać do ławy i częstować się suto zastawioną czerniną w lombardzie. Czernina z kaczki, którą upolował człowiek ocierający czoło w kościele. Kaczka nie była zaczarowaną żabą, ale żaba była zaczarowaną kaczką. Księżniczek nie było, bo to dramat. Ale nie Witkacego, bo on nie żyje. Żyje za to pies sąsiadki; czarne, kudłate bydle. Żyje też sąsiadka w berecie. Są sklepy z beretami dla sąsiadek. W kościele był spokój i piękny ołtarz. Modlitwa wzniosła, jakże serdeczna w same dłonie Pana. Czy dłonie Pana Boga płaczą? A może być odwrotnie? Odwrotność może dotyczyć tylko losu sąsiadki – zamiast ławy szwedzkiej kupi sobie duży taboret. Taboret jest podstawą, jeśli chce się wieść życie plotkarza lub podsłuchiwacza. Sąsiadka jest głucha, bełkocze ni z gruchy ni z pietruchy, ale podpatrzyłam ją, jak przymierzała swój gruby tyłek do taboretu w słoniki w sklepie z meblami kuchennymi. Nie widziała mnie, bo byłam jej zmorą od zjedzonych w zbyt dużych ilościach duszonych grzybów. Dusiłam ją przez te grzyby jak przez okno i zdążyła uciec. Kościół wydawał się znacznie większy niż w poprzednią niedzielę. Wiem, bo poprzedniej niedzieli nie byłam. Ścigałam się z kotem z zalanej piwnicy na hulajnodze. Kościół ma kochany zapach, bo kościół ma duszę. We mszy można uczestniczyć i można ją przeżyć w odrętwieniu. Jedno i drugie ma taką samą wartość. Wartości nie mają kolczyki tej z prawej nawy, bo pochodzą z lewego przemytu jej duszy. Może być też prawy przemyt o życie albo śmierć, albo przetrwanie do śmierci na następnym przystanku. Ja nie wysiadam, bo jeszcze nie wsiadłam. Ja stoję w kościele na wprost ołtarza. Ci, których znam, stoją po mej prawicy. Czuję przez ścianę ich obecność, jak zakładają się o konia na biegunach na ruskim targu, że mnie dziś w kościele nie ma. Przed kościołem małe dziecko biega z patykiem bez lizaka i krzyczy: ”głupi kawał”. Słoniny nie można jeść w post. Postu nie zachowują wszyscy katolicy. Wszyscy katolicy chodzą do kościoła. Nawet w małych wioskach są kościoły. Popyt na słoninę w ostatnich latach bardzo zmalał. Za kościołem jest najbardziej zielona łączkowa łąka. Nad łąką jest niebo z książek dla dzieci. A dzieci piszczą biegając wśród koniczyny i bawią się w berka. Mężczyzna pokazuje mi największy latawiec świata. Jest we wszystkich kolorach możliwych i we wszystkich niemożliwych, i w jeszcze jednym, którego nikt poza nami nie zna. Beret sąsiadki jest różowy. Niektóre kobiety zaczynają nosić nakrycia głowy już wczesną jesienią. Uodparniają się w ten sposób na życie w krzywym zwierciadle. Wydano ostatnio wszystkie katalogi mody o beretach. Latawiec poszybował szybciej niż moja myśl o nim, ale nie było ani wiatru tego dnia ani dmuchawców na tej łące. Bo ta łąka jest najbliżej kościoła, w którym ołtarz lśni lukrową polewą i zlewa się oddech z mszałem. Latawiec przylgnął do nieba jak tapeta do ściany, jak klamka do drzwi, jak sąsiadka do psa, jak pies do miski, jak bieguny do konika, jak targ do Ruskich, jak Polska do biedy, jak bieda do Polski. Tylko mały kawałek latawca pokryty jest folią, żeby akurat ten fragment bardziej się błyszczał i przykuwał uwagę, odwracał uwagę od reszty. Na samym końcu latawca jest jeszcze parę centymetrów nie zakrytego nieba. Ma ono kolor dalekiego granatu, mimo letniego popołudnia. Latawiec przesuwa się jak żółta łódź podwodna, a my biegniemy bez tchu (który został i gra z dziećmi w berka) za nim i wachlarz jego piękna przeplata się z naszymi rzęsami. Chwila szczęścia słodka jak krew w ekspresie stóp za latawcem. Dzisiaj nie ma już lata. Zima surowo obeszła się z łąką. Niebo nad nią szare z załzawionym okiem od mrozu. Ale ja i tak wiem, że był na tym kawałku wszechświata latawiec. Posklejany z resztek bibuł ze sklepów papierniczych całego globu. A wstążkę z moich włosów do jego oka wpiął sam Bóg.

środa, 5 kwietnia 2017

Pojęcie czasów w języku polskim

Czy trzy czasy: przeszły, teraźniejszy, przyszły implikują przestrzeń? Czy przestrzeń implikuje czasy? Czy przestrzeń to czas czwarty? Przestrzenić się, czyli tkwić między jaźnią a snem, między wolą a świadomością? Przestrzeń jest niezauważalna jako czas? Czy lepiej nie zauważać przestrzeni – czasu jako czasu ponadczasowego? Kiedy człowiek (ktoś) rezygnuje z władzy nad sobą w kategoriach czasowych, to się przestrzeni, czyli pozwala na działanie międzykomórkowe i międzytkankowe. Przestrzenią się irysy i książki na półkach (ciągłościach). A później znajdujemy je (książki) na innych półkach (w innych miejscach). Skasowany komunikat jest nadal na ekranie, bo komunikat się przestrzeni z przestrzenieniem ekranu. Widzimy pierwszy raz znajomą twarz lub miejsce, bo się przestrzenią ludzie z miejscami. Ale kiedy? W przestrzeni przestrzeni. Przestrzenny pokój, to pokój niech z wami będzie. Woalka szarości, czyli podległej przestrzeni barwie. Wola trwania to służba porządku przestrzeni. Ludzie – żarówki w przestrzeni? Słabe światła samolubnych iskrzeń. Egocentryczne oświetlenie rozmazanych rąk wyciągniętych po chleb, by nie odpaść z haka wbitego w sufit chmur, choć nie widać obłoków, bo ludzie muszą myśleć, że mają dach nad głową. Jakby dach był wojownikiem ze śmiercią, srebrną damą nokturnu, który szumi w morzu życia jak muszla brzucha kwadratury koła.Wyobraźnia to tylko jeden obraz podawany na kilku tacach. Czasami rama przewyższa cenę samego płótna. Żeglarz nie musi być samotnikiem. Samotnia często mieszka w schroniskach i przytułkach, w miejscach niesamotnych. Nostalgia za kredką, która malowałaby oczy nie widziane zbyt długo. Ale jak mówimy „za kredką” to mniej boli. Ale co boli? Boleć może nawet sam blat stołu, gdy zerwiemy z niego zaprzyjaźnioną ceratę. Taki Minotaur, tasiemiec, wróg labiryntu i jestestwa numer jeden. Kalafiory i brokuły to rodzaj życiowej nadżerki, spartaczenia i w efekcie dostania się brudu do kanału bytu. Przyrządzamy je na wiele sposobów. Z tartą bułeczką i masłem wpychamy w siebie cuchnącą metamorfozę alarmu ( że coś jest nie tak), którego nie słyszymy, bo percepcja dźwięku jest w jeszcze większym rynsztoku. Czasami jemy kiełbasę z musztardą, czyli odrzutnią kwasów żołądkowych gór, które nie mogą znieść widoku człowieka jako plazmy wszechczasów. Człowiek zerwał się z drzewa ni w pięć ni w dziesięć, więc wierzy w szczęśliwą siódemkę. Siedem nie jest cyfrą!!! Ale o tym wie mało kto. Mało kto, to ktoś wybitny, kto nigdy za wybitnego uznany nie będzie. Bo uznanie jak ubranie czasami wychodzi z mody. Czasami po nie się wraca, wtedy jest uznanie retro. Retro oznacza zawsze awangardę, a przynajmniej chęć awangardy. Chęci wcale nie mają wszyscy. Natomiast większość ma niechęć, np. do szpinaku. Mieć dach nad głową, czyli nad sobą. Coś musi ograniczać, czyli zasłona wszechświata (zasłaniać wszechświat), bo człowiek panuje tylko nad tym, co dostrzega. Parter oznacza zawsze herbatę. Wyższe kondygnacje to cukier, cytryna, śmietanka. Zalewajkami szczycą się piwnice. Poddasza mają słabość do kawy zbożowej. „Inkę” serwują na biwakach. Zamurowaną z przerażenia. Czy hymen puści wodze fantazji? Co jest bardziej warte zastanowienia: myśl Seneki czy duma Tatr?

wtorek, 4 kwietnia 2017

Gołębie serce

Nigdy nie widziałam bardziej wyrazistych rysów kręgosłupa egzystencji w brukowym wydaniu po sensownym wylaniu egzaltacji podgrzewanej do granic wytrzymałości kotła do gotowania ducha umarłego poety i podgrzewania uśmiechów losów na co dzień i od święta. A jak w szkole? Czy edukują jeszcze proste i nieskomplikowane maszyny do regenerowania szmelcu i złomu. Mówią ludzie, że się kochają, najczęściej po operach i serialach mydlanych. A ja myślę, że nie można porównywać upadku duszy do upadku berlińskiego muru. Aczkolwiek mury lecą tak samo i nic z tego nie zostaje, poza wspomnieniami i niczym nie ugaszonym przyzwyczajeniem. Gołębie serce przybite do ściany brudnej i obrośniętej porostem biedy i zaniedbania, jest tak głuche w swej wymowie i tak bezdźwięczne . Z serca gołębia popłynęła strużka krwi nie czerwonej, bo hemoglobina przemieniła się w niepamięć. Niepamięć o bohaterskich czynach dzielnych gołębi walczących z osłabionym starcem na strychu, który karmił je przez X lat. Bohaterskie gołębie zwyciężyły, po starcu nie pozostał ślad ciała. Gołębi wzrok przykuła wyrazistość starczego kręgosłupa. Broczył krwią, a nie było w nim życia. Płonął żądzą zemsty, a nie było w nim siły. Zastraszał okropieństwem, a cóż mógł zrobić. Chwila mocy przewagi i zwycięstwa uniosła skrzydła ptaka i posadziła go na odcinku lędźwiowym. Wola walki z tym, który dawał chleb, uniosła jego dziób i wywołała zew krwiożerczej zabawy. Film się urwał, bo gołąb stracił dziób, a kręgosłup starca zachował swoją symetrię. Walka z przemijającym czasem nie dała rezultatów - zrozumiał ptak w chwili bólu i zapomniał o tym w chwili kopulacji z gołębicą. Strych był stary, ale duch starca powołał go do uniesienia w misji walki i odbudowy. Poczuł to tylko mały szczeniak ściśnięty w objęciach przerażonego synka właściciela kamienicy. „Gdy dorosnę, zostanę kierownikiem nadzoru robót publicznych zmiany nocnej i dam wszystkim popalić” – pomyślał mały. I nikt z mieszkańców kamienicy nawet nie przypuszczał, że tego dnia w ich budynku mały człowiek zdecydował o swej przyszłości, o swoim życiu i o sobie samym.