czwartek, 29 grudnia 2016

Rok. Nowy

Mało miejsca w obrębie zdania. Nie nakarmi się nim gołębi, nie odnajdzie jutra i nie rozważy eschatologicznie. Są jakieś środki; porcje wyrazów w bukietach i na talerzykach. Część w termosach niezawodnie zachowujących ciepło. Niektóre już w foremkach (kształt bakłażana) czekają na wsad do pieca wielkiego jak Chiński Mur. Dla admiratora światowego dziedzictwa długość zdania jest hegemonią. Nieważne, że odbiorca zdania nie ma z jego autorem od jakiegoś czasu kontaktu. Zdanie trzeba wydziergać, włóczką wielokolorową, zimową. Takie ciepłe, puszyste, barwne zdanie z ogonem jaszczura. Dorzucić warto słownik mowy ciała i wypowiedzieć prężąc się i wysuwając język tak, by dotykał delikatnie płaszcza izolującego człowieka od człowieka. Izolującego życie od przygody i bezpieczeństwo od przypadku. Taka rozkosz milczenia, które krzyczy i opada z rozsypanymi słowami na całą nagość prawdy - ciała - życia. Specjalna oferta na zdanie kończące, by nigdy się nie skończyło i dało początek czemuś, co musi się stać i stanie się, nawet jeśli nie otworzę oczu. I zatopię w nich to, co chcę tylko dla siebie, zastygnięte moje własne wspomnienia oprawione w trzęsącą histerię. Przejedzie jeden, drugi, dziesiąty rok, po każdym takie zdanie ostatnie, ważne, kluczowe. Do obowiązkowego zapamiętania, podkreślone, bo do ewentualnej recytacji. Pojawi się ten nowy z rozsuniętego morza z poduszkami powtykanymi w rogi sytuacji. Wyjdzie ze złotych piachów, błyśnie nocą Kairu i krwawym kamieniem księżycowym i to nowe wzejdzie na starym, spółkując ze starym, przeciągając stare w nowe, odłamie kawałek 3D, na obrusie parę kropli z ich wina, potem te okrzyki całkiem wojownicze i spadnie deszcz, i będzie nawoływał ziemię. Zadzwoni telefon. Kropla deszczu zrani skórę brzucha ocierając się o szorstką, nieprzygotowaną na czułość, w ciągłej pracy, ziemię. Włączy się automatyczna sekretarka. Ktoś opamięta się głosząc coś tylko swojego w błotnej kąpieli. Odwrócą się ci zawsze odwróceni. Okrucieństwem naznaczą czoła okrutniejsi od zwierząt. Niemyślący przejdą wzdłuż myśli rachitycznej oponenta. Czas drgnie. Zauważą ci wypatrujący swoich bliskich na drugim brzegu. Mgła jak wyrocznia sabiańska. Mgła, na którą brakuje suplementów. Ani ją obejść, ani przeskoczyć. Nie ustaje z rzeźbą mięśni. Po kocich łbach Wielka Niedźwiedzica poprowadzi wóz ten najjaśniejszy. Nowy Rok w żadnym momencie nie jest nowy. Nie starzeje się w bezpośredniej styczności stycznia nawet. Można oprzeć się o dowolną planetę i obserwować. Jednia.

niedziela, 18 grudnia 2016

Choinka. ŚWIATŁO

Pisanie listów do św. Mikołaja wyjaśnia dzieciom w jakimś stopniu istotę adwentu, uczy cierpliwości i wytrwałości w oczekiwaniu na magię świąt, ale mocno przeszkadza w zrozumieniu sensu Bożego Narodzenia. Największym prezentem, jaki można sobie wymarzyć, jest obecność. Obecność kogoś sprawia, że chce nam się przygotować nadzwyczajnie, zorganizować i wreszcie kupić prezenty. To wielki dar - mieć dla kogo zrobić prezent, dawanie jest błogosławieństwem. Pod jednym, wszakże, warunkiem, że ktoś umie przyjąć prezent. Rzucony w kąt zamyka obieg dobrych emocji i nie odpowiada na serdeczny gest. Praktycznie wszystko w tym momencie zamiera i, niestety, nie dotyczy to jedynie materii.
Święta to taki czas, może nawet jedyny, gdy uzmysławiamy sobie, że pieniądz nie jest aż tak ważny, jak się wydaje albo jak się skutecznie udało wszystkim wmówić, że tak jest. Można nim wyposażyć sobie życie, również i to choinkowe, ale nie ma w nim duszy i nie rozpali naszych serc miłością. A przecież życie istniało przed pieniądzem. Życie było pierwsze. Nikt inny jak sam człowiek wyniósł pieniądz na tron i dał mu władzę. Jak to się ma do Pierwszego Przykazania? Nie rozchodzi tu się o utrzymanie na powierzchni i to w pionie, ale o oddawanie pokłonu i służalczość, które ruchem powolnym, ale stałym i niezmiennym, doprowadziły glob do dzisiaj. Jakie jest dzisiaj, każdy widzi. Każdy, kto nie jest przesadnie krótkowzroczny i nadmiernie naskórkowy.
Święta rozkwitają najpiękniejszym czasem dla kochających się i trudnymi dniami dla samotnych, którzy muszą je przetrwać, przeczekać i przetrzymać. Święta transparentnie ukazują brak, pustkę, potęgują emocjonalną nicość. Samotni doświadczają tego, co rodzinom wydaje się niepojęte.
Święta to czas wielkiej radości z narodzin Boga, więc niech Jego Światło pojawi się w każdym domu. Nie rozpraszajmy tego Światła mnogością imitacji w kolorowych pudłach. To, czego nie mamy jest niczym w porównaniu do tego, co mamy.
Każdego roku zastanawiam się, czy Mama wybaczyła mi moją nieobecność podczas ostatnich Świąt w Jej życiu. Myślę, że moja Córka ma podobny problem. Mama jest po drugiej stronie i tam dowiedziała się wszystkiego, o czym Jej nie mówiłyśmy z troski, więc wybaczyła nam już lata temu. Pewnie jednak z pierwszą gwiazdką poszybuje znów ta myśl ku Niebu... Wybaczyłaś nam, Mamo?
Niech przy każdym stole zasiądzie prawdziwy Święty Mikołaj ze znajomym blaskiem oczu i kochanym uśmiechem, a w jego wielkim czerwonym sercu będzie cała moc Miłości.
Ze świątecznym pozdrowieniem :-)))

środa, 14 grudnia 2016

Przewaga

Miarę człowieczeństwa cechuje używanie przewagi. Praktycznie każdy ma czegoś więcej od kogoś. Wykorzystywanie więc swojej przewagi jest albo samodestrukcyjne albo otwarte na Wszechświat. Przewaga może dotyczyć dokładnie wszystkiego; zarówno wartości materialnych jak i niematerialnych. I zupełnie nieistotnym pozostaje, czy wykorzystujemy swoją pozycję zawodową, finansową, tężyznę fizyczną, mądrość, inteligencję emocjonalną, etc. do tego by się zemścić, odreagować czy sprawić ból - zawsze prowadzi to do samounicestwienia poprzez uruchomienie energii wstecznej i odwiecznego prawa przyciągania. Każda łza wylana przez nas za pewien czas popłynie na naszym policzku. Niestety, dotyczy to również naszych bliskich. Jeżeli na naszym podwórku wszyscy poza jedną osobą wylewają na siebie pomyje (w dosłownym tego słowa znaczeniu), to ta jedna i jedyna osobą będzie miała duże trudności, by zachować czystość przechodząc przez to podwórko. W dużym skrócie; tak jest z wojnami - cierpią ludzie całkowicie niewinni, którzy w żadnym aspekcie nie mają z tą wojną nic wspólnego, ale pozostają na jej obszarze. Po moim ostatnim wpisie otrzymałam wiele komentarzy jakże skrajnych, do których postaram się odnieść. Wielu z Państwa uważa, że są większe problemy niż życie królików. Z perspektywy bezpośredniej człowieka z pewnością tak. Jednak jeżeli ktoś używa swojej przewagi fizycznej, by obedrzeć ze skóry bezbronne zupełnie zwierzę w celu uszycia maskotki, powoduje bezsensowne zupełnie zło zabijając żywą istotę. Antagonistów z kolei zirytowało usprawiedliwianie zabijania futrzanych uszatków w innych celach. Nie posiadam tak rozległej wiedzy medycznej, by zabrać w tym miejscu głos. Być może istnieje taka forma alergii pokarmowej, że organizm ludzki może funkcjonować tylko na mięsie króliczym? Skąd mam wiedzieć? Alergia to choroba cywilizacyjna naszego wieku, uczulenia mutują się i coraz więcej dziwacznych przypadków, i kolejnych restrykcji w dietach, dlatego "usprawiedliwia" w ostatnim poście nie ujęłam w cudzysłów. Wszystkim serdecznie dziękuję  za lekturę oraz uwagi. Oby przełożyło się to jeszcze na więcej beztroskich królików skikających po świecie, które za marchewkę staną się najlepszym kumplem naszej codzienności. 

sobota, 10 grudnia 2016

Króliczek z króliczka

Przepiękne, we wszystkich możliwych kolorach, mięciutkie króliczki na breloku za jedyne 49.90 na stoisku Manhattanu w Olsztynie. Można je również kupić jako wyposażenie torebek i kurtek. Piękna jak marzenie ekspedientka zachęca do zakupu informacją, że te króliki są wykonane z prawdziwych królików, że to nie żadna tam sztucznota, bo inaczej nie byłyby takie miękkie. To, że świat jest okrutny i panuje w nim prawo buszu, wie każdy z elementarną choćby wiedzą o naszej planecie, więc reakcja wzdrygnięciem na każdy przejaw zła szkodzi jedynie na własne serce, a życia to nie zmieni. Jednak są granice, których za Nałkowską przejść nie można, bo się sobą przestaje być. Właśnie... Nie wyobrażam sobie granicy wrażliwości, empatii, ogólnie pojętego dobra takiej pańci zawieszającej przy torebeczce króliczka. Zabawka została wykonana z obdartego ze skóry żyjącego zwierzęcia. Tylko takie futro jest trwałe i nie wyłazi. Zwierzęta najczęściej więc są bite w głowę i w stanie ogłuszenia przez nacięcie futra obdziera się całego uszatka. Trwa to kilka minut, a w ciągu następnych kilku minut królik, już bez futra, umiera z bólu. Z tego, co wiem, nie są podawane żadne środki znieczulające, bo na hodowli zwierząt na skóry ma się zarabiać, a znieczulenie kosztuje. Nie ma tu też żadnego usprawiedliwienia - nie chodzi o jedzenie, specjalną dietę konieczną do przeżycia człowieka, nie rozchodzi się również o futra naturalne dla ogrzania zmarzniętych bogaczy. Chodzi jedynie o to, by jakaś cienka laska kupiła swojemu kilkuletniemu synkowi pod choinkę różowego króliczka. Mały będzie spał w łóżeczku z przytulanką, na którą, bezbronne zupełnie zwierzę, oddało życie. Nie ma na całym świecie zwierzęcia okrutniejszego od człowieka. Tylko człowiek jest zdolny do tak wyrafinowanych i zaplanowanych tortur. W końcu to ludzie wymyślili obozy koncentracyjne. Moje zwierzęta, towarzyszące mi w różnych okresach życia, to moi najwierniejsi przyjaciele dający za miseczkę jedzonka miłość i bezgraniczne przywiązanie. Zwierzęta nie są wyrachowane, ale bezinteresowne. Dla nich właściciel jest jeden, nie odchodzą i nie zakochują się w kimś innym. Człowiek powinien uczyć się od zwierząt jak być dobrym i co naprawdę DOBRO oznacza. Tymczasem króliki i inne zwierzęta również (lisy, jenoty, kuny) są żywcem obdzierane ze skóry, by  zapełnić miejsce pod choinką w domach, gdzie dawno umarła miłość.

środa, 7 grudnia 2016

Rozsypany dzień

Istotnie, trochę się rozsypało. Trochę przeszkadzało, bo promienie słoneczne mrużyły firany i kładły ciemnoszare kamienie na opuchnięte powieki. W planie było dobić do 10% całej twórczości, ale po miesiącu ambicję opuściłam na całe 5%. Ze zdumieniem zerkam na blogi, gdzie autorzy silą się na zamieszczanie wszystkiego, co mają, mieli i ślina na blog... Widocznie są autochtonami bloga, bo inaczej tego wytłumaczyć nie sposób. Mało jest takich miejsc, które stanowią lokum na większość, a cóż dopiero na wszystko. Niemniej jednak chapeau bas przed tymi wspomnianymi, bo chcieli to uwili gniazda w necie i to ich wyłączność. Inni publikują np. na fejsie sądząc, że ich twórczość idealnie pasuje do portalu społecznościowego. Na fejsa logujemy się dokładnie po to, by czytać wątpliwej wartości teksty, by w ogóle społecznie zgłębiać tajniki świata poza friendowaniem. Chyba i tak lepsze to niż dzielenie się z tysiącem znajomych (a można mieć tylu?) swoją codziennością. Posiłkując się złotą myślą z "Co się wydarzyło w Madison County" taką pewność można mieć tylko raz, że moje i tylko moje życie jest frapujące dla każdego. Mój ból paznokcia przyciąga tłumy a moja kawa bez kopa obezwładnia a nawet kładzie na kolana. Kolejny krok już za rogiem. Może nie znaczyć nic w działaniach Wszechświata, a może być tym ruchem, który wywoła rewolucję w życiu, które ceni sobie, i to bardzo, spokój. Tak naprawdę nigdy nie wiemy, który ruch wyzwoli bezruch, a który zatrzęsie naszą chatką. Najczęściej znamienne pozostają te zdarzenia, za którymi się nie oglądamy. Te, których wypatrujemy, pozostają niewidoczne dla oczu.

wtorek, 22 listopada 2016

Pudelek

Skarbnica wiedzy, stały punkt odniesienia, lekarstwo na złe samopoczucie, specyfik na nudę, generator pogaduszek i niezbędnik do kawy. Życie prywatne zupełnie obcych ludzi stało się ciekawsze i bardziej frapujące od własnego. Kilogramy piosenkarki, kochanki aktora, zakupy dziennikarza, przypadkowe zdjęcia i na ich mięsie ugotowany serial domysłów. Przeciekające życie przez palce za cenę wizjera, którym można zajrzeć w życie sąsiada, znajomego, bo Pudelek króluje też na ulicach i klatkach schodowych. Skrajne nieumiarkowanie w ciekawości, nieposkromiony głód rozciągniętego po horyzont żołądka od fast food informacji o kimś całkiem przypadkowym, kto przypadkowy już nie jest, bo padł na niego cień Pudelka. Biografie ludzi, których czytać nie trzeba i nie wypada, bo to nie są biografie, na których można dosiąść zielonego smoka, odkryć siebie, odsłonić kotarę nocy i pozbyć się raz na zawsze mroku. A jednak te biografie ścielą się rynkiem, księgarnią, zaglądają do salonów. Czytanie biografii jest łatwe, nie trzeba przy tym włączać całego oświetlenia mózgu, nie trzeba uruchamiać procesów myślowych, sięgać po encyklopedię, kroić interpretację, umieścić w kanonie lektur, odnieść się do mocarstwa nauk i syntezy zjawisk. A zawsze jest lepsze samopoczucie, że książki się czyta. Pasjonujące opowieści o życiu ludzi gotujących makaron, kopiących piłkę, grających na cymbałkach. Ich biografią odbieramy im niezwykłość, tajemnicę, magię bycia arcy w czymś. W cyberprzestrzeni i globalnej wiosce króluje Pudelek. Jest na początku nawet miły i całość zapowiada się tak niewinnie. Potem owa niewinność staje się orężem do walki, pożywką dla hejtu. Oczywiście to broń obosieczna; uderza też w te wystawione do kąsania jęzory. Od nienawiści i zawiści tworzy się gęsta mgła, przez którą nie widać, kto czai się zaledwie parę kroków dalej. A co poza tym? Poza tym jest XXI wiek i można dowiedzieć się z telewizyjnych magazynów jak zapakować prezent, przygotować czysty ręcznik dla gości i usmażyć placki. Można też oglądać programy o malowaniu ścian, inteligentnym odkurzaczu i makijażu oka. Ci, którzy nie dali sobie rady w pojedynkę szukają partnera w telewizji. Wątpliwe, czy go znajdą, a jeśli to na jak długo, ale twarz już sprzedana, kosz z dogryzkami i szczypawkami napełniony. Pudelek szczęśliwy i nakarmiony. Ekspres relacja po pytaniach typu "co słychać" i tych pozostałych, na które odpowiem: trochę dwutaktu :D.

niedziela, 13 listopada 2016

... 2

Kto ty jesteś?
Tupet
Co tu robisz?
Kwestę
Co to jest?
Koszmarnie dobra oferta
Dla kogo?
Dla nich
Co masz na sobie?
Czarną suknię
Po co ci ona?
Potrzebna do wiersza
Napiszesz wiersz?
Pomyślę o tym
Gdzie?
Na cmentarzu
Wiersz będzie o grobach?
O bezpieczeństwie i higienie kwesty.

środa, 9 listopada 2016

...

Wielka ogromna energia 
Wypełnia szklany znicz
Grafika cmentarna
Walczący knot do rana
Gdy światło jest głośniejsze od ciszy
Brak ciał a pustka jest głośniejsza od ciszy
Epitafium wiesza się na czarnym lesie
Kroki nieobecnych głośniejsze od ciszy
Jedno nic z tak wielu nic i nic staje się
Policzalne w konstelacji gwiazd płomieni
Rapsod rozlany w kamieniach
Look rok po roku
Piękna zaduma w atrakcyjnych cenach
Uzależnione od kieszeni zapałki zapalniczki
Zapal zapal zapal
Zmarli potrzebują odrobiny czułości
Wolność poprawność milenium
Festyn instytut cisza.

poniedziałek, 7 listopada 2016

Mojemu Tacie

Idzie przez sen mój ojciec
Trzyma w rękach mój obłok snu
Jest poważny Ma garnitur którego nie znam
Przedstawiam go pustym drzwiom
Mówię że to mój ojciec
Prowadzę go światłem świec do sali
Na której nikt nie czeka
To mój ojciec głośno obwieszczam
Zaczyna się garbić
Jakby bał się że nie przygotował specjalnej mowy
Stale masz loki jak mała dziewczynka
Mówiąc odgarnia mi grzywkę z czoła
Nie czuję jego ręki
Czuję ciepło jego oczu na swoich powiekach
Nie to świetlówki
Weź mnie pod rękę mówi ojciec
Ale ja wolę biegać przy nim i podskakiwać
Z czterdziestoma latami na plecach
Idzie przez sen mój ojciec
Ma długi płaszcz do kostek
Bruzdy na twarzy
I szacunek na wskazującym palcu
Nie podskakuj kiedy do ciebie mówię
Ty do mnie nie mówisz Ciebie nie ma
Jestem Popatrz stoję obok twojego cienia
Znam go dobrze Jesteśmy po imieniu
Nie ma ciebie Nie ma...Nie ma gdy piorę wielki prochowiec
Życia Nie ma gdy rozdrapuję do krwi każdą chwilę ciszy
Nieznośnej
Idzie przez sen mój ojciec
Ma na ustach bladoróżową bezradność Podnosi rękę
Jakby chciał pomachać albo się przeżegnać
Daj mi rękę Pochodź ze mną trochę Wypluń gumę
Tańczę ze szmacianą kukłą w kółeczku
Nie ma cię nie ma nie ma
Biegnę pustą drogą Kałuże połykają moje łzy
To mój ojciec Tata
Ale kałuże milczą
Nie chodziłem akurat tą drogą
Tłumaczy stary stłoczony bezsilnością
Nie ma cię nie ma
Nadal masz piegi na nosie
Nie znasz już mojego nosa krzyczę mu prosto w nieżywą twarz
Nie ma ciebie Nie ma ciebie
Staję naprzeciw wielkiego dębu który ma ramiona rozłożone jak
Chrystus
To mój ojciec
Tak Wiem odpowiada stary dąb
Odwracam się z radością
Ale starego ojca już nie ma. 

niedziela, 6 listopada 2016

Mojej Mamie

Tak mi wstyd że było mi wstyd
Nawet drzewa umierają stojąc mówiłaś
Po co płaczesz kobieto Związek ducha z materią
Poza ziemią z niedomkniętą raną mleczny brzuch Anatewki
Daidalos z poczuciem winy Maca kupowana gdy sklep pusty
Na co komu te szyby zaparowane Nie w tych domach
Nie budź mnie już więcej Mamo.



poniedziałek, 31 października 2016

Niedosyt

wynika z Waszych listów. Wspólny mianownik. Za mało, za krótko, częściej i więcej. Budować, nadbudować i z przybudową. Z dachem, najlepiej niebieskim albo czerwonym (światło lampy mogę wybrać) i z piwnicą, może być jakaś fikuśna spiżareczka z przetworami. Przepleść vintage z awangardą na papierze w linię z wytartą kratą. Jest jakaś wiązka światła, w której rysuje się postać kobiety. Z pochyloną głową, włosy upięte w kok z niesfornymi kosmykami na czole i karku. Chyba w błękitnej sukni. Z medalionem na długim łańcuszku. Za nią stoi mężczyzna. Ale światło już nie obejmuje jego planu. Jego dłoń dotknie jej karku. Czuć to w przestrzeni wirtualnej kartki. Przyciągnie do siebie, rzuci na podłogę, w ostatniej chwili wycofa się. Napisz. Piszę. Niczego nie zmienię. Każdy z Was zasłużył na odpowiedź, więc jest. 

sobota, 29 października 2016

Najpiękniej jak mogę

Trening duszy i ciała to zajawka z moich powieści "Egipt. Dusza" i "Mediolan. Ciało". Zastanawiałam, czy jeszcze czegoś tu nie zostawić, ale blog to nie coś tam coś tam w odcinkach, więc nie. Z kamerą w moje życie też nie można wejść, bo to nie sklep. Niby jakieś półki mam, ale niczego nie sprzedaję. Audycji "kwadrans z powieścią" również nie będzie. Na pewno fajnie byłoby, gdybym powiedziała literacko o sobie wszystko, skoro prywatnie dzieje się w ciemnych okularach only. Fajnie niefajnie. Kobieta bez tajemnicy przestaje być kobietą... tajemniczą nawet jako pisarka. Czekam dalej na występ, gdy lokalizacja będzie dogodniejsza. Bądźcie ze mną. 

wtorek, 25 października 2016

Trening duszy i ciała

Opowiedz coś własnymi słowami... Często śnią mi się samoloty. Własnymi słowami. Pociągi. Pociągi osobowe i stare, drewniane, piętrowe domy. Często hotele. Pokrętne w mroku i poza mrokiem korytarze. Tunele prowadzące w nieskończone piętra i windy z obsługą  hotelową. Pokoje są skulone od samotności i strachu przed ciągłymi zmianami. Czasami schody nie prowadzą ani do góry, ani do dołu. Są dodatkowym elementem powtarzającego się snu. A potem jest dworzec, za każdym razem taki sam w każdym mieście bez żadnej nazwy. I płacz. Uderzające silnie krople w blat prostokątnego stołu, przy którym siedzę za każdym snem z kimś innym. Moi rodzice siedzą w wielkich fotelach oparci o byt, w którym się znaleźli. Próbują coś mi przekazać, ochronić, zdążyć przed gwizdem dnia, gdy życie potoczy się codziennością według kalendarza. Opowiedz coś własnymi słowami. Moja babcia ma długie, siwe, rozpuszczone włosy. Rozgląda się po pustej drodze, łące, cmentarzu. Jest smutna. Zabiera mnie w oczy - okna, w których kołuje wiatr zimnem i pustką bez drugiego dna. I wtedy czas dzwoni, otwieram jej a potem swoje oczy. Mój dziadek zawsze się ze mną pakuje przed wyjazdem. Potem idzie szybko za walizką, pierwszy wchodzi do pociągu i wypatruje mnie w przedziale. Opowiedz coś własnymi słowami. Jakbyś nie miała dziś pójść do szkoły. Co byś chciała robić? Zawsze się mówi: czytać książkę. Piętrzą się nieprzeczytane książki bez przygotowanych zakładek. Last minute... Mówi ci to coś? Nawet nie waż się wspomnieć o serialach. Nie wypada. Nie godzi się. Zdania - siary; kompromitująca sieczka bądź miazga, zdecydowane "nie" dla mechanizmu mózgu. Wymarzone wakacje? Tak, tak, koniecznie na wsi albo na wyspie. Praktycznie to samo. Opowiedz coś własnymi słowami. Staram się regularnie ćwiczyć, choć kondycja i sprawność... Kogo to obchodzi? Moje ciało. Na początku była dusza. W moich onirycznych wędrówkach jest taki dom, do którego zbliżam się wszystkimi snami świata, aż usypiam zmęczona na jego progu.

czwartek, 20 października 2016

Zostały tylko te zapiski

Znalezienie portu w Płońsku wcale nie było oczywiste. Nikt z mieszkańców nie słyszał o takim porcie. Przedostawałam się przez łąki i lasy, aż w końcu zobaczyłam czerwony okręt i pustkę dookoła niego. Stałam pod tym okrętem i wrzeszczałam, czy mogę jeszcze na niego się zabrać. Nieznajoma w czerwonej sukience pokazała się wreszcie na pokładzie i oznajmiła, że płyniemy na Wyspy Kanaryjskie, ale z przesiadką w Mławie. Kiedy siedziałam już w czerwonej kajucie, przypominała mi się czerwień krwi, która wyleciała dzisiaj ze mnie; była zdecydowanie bardziej stonowana, ale głębsza. Wyszłam na pokład, nie wiedziałam, gdzie się podziali wszyscy pasażerowie. Wyglądałam Mławy w pustych horyzontach. Fale wznosiły się prawie do moich splecionych rąk. Było mi słono, samotnie i wyczekująco. Okręt przycumował do portu Mława Główna, nikt mnie nie żegnał, żadna postać nawet nie zatrzepotała na pokładzie. Odpłynął w mig po tym, jak wysiadłam. Szłam energicznie przez florę do przystanku PKS, żeby dostać się do Nidzicy. Nagle zza drzewa wynurzył się mój cioteczny brat, który jechał z Płońska samochodem do Mławy, bo chciał mi podarować płytę CD wraz z kasetą znanej piosenkarki. Poza tym gotów był wsiąść ze mną do autobusu i pojechać do Nidzicy. W tym czasie do pary z PKS-em sunął po trasie jego Audi. Pomyślałam, że prościej byłoby, gdybyśmy razem wyruszyli z Płońska jego samochodem. W Płońsku byłam w domu mojej babki. Dom był pusty i ciemny, zamknięty na kłódkę. Babka powiedziała mi, że jak zamknę oczy i przestanę oddychać to do niego wniknę. Tak zrobiłam. Jedynym światełkiem w mieszkaniu były duże bladoniebieskie oczy babci. Siedziała cała w czerni, a ja opowiadałam jej historię, której się dowiedziałam patrząc na nią. Żyjesz tylko wtedy, gdy patrząc na drzewo, widzisz jego twarz naturalną ze zmarszczkami i kurzymi łapkami, postrzegasz jego duszę. Jeżeli w drzewie widzisz tylko i wyłącznie drzewo, to nie żyjesz, ale trwasz. Czasami trwanie trwa latami i kończy się zgonem twoim w trwaniu na życie. Oczy mojej babki zaczęły nagle zmieniać się z bladoniebieskich w zdecydowanie czarne, zachowując przy tym swą niezwykłą wielkość, jej siwe włosy nabrały kruczoczarnej barwy, a prosta czarna sukienka stała się wykwintną szatą, równie czarną. W mgnieniu babka zamieniła się w moją drugą żydowską babkę, której nie dane było mi poznać, ale którą i tak znałam z moich snów. W czasie tej wizyty panie zmieniały się miejscami na niebie i ziemi wielokrotnie, tak więc mówiłam to do jednej, to do drugiej, ale niczego nie powtarzałam i nie wracałam się, jakby były jedną osobą. W Nidzicy pożegnałam się z bratem i pomachałam do jego kolegi w samochodzie, który siedział nieruchomo za kierownicą i wciskał się coraz mocniej w, i tak za dużą dla niego, kurtkę. Niestety spóźniłam się na PKS do Olsztyna, więc pognałam na olbrzymią polanę, na której znajdował się gigantyczny samolot. Stewardesa wyjaśniła mi, że mechaniczny ptak szybuje do USA, ale z przesiadką w Olsztynie. Zajęłam miejsce obok Żyda, wyglądającego jak na kolorowych widokówkach z Izraela. Uśmiechał się do mnie i namawiał, żebym nie wysiadała w Olsztynie, tylko poleciała prosto z nim do Stanów, bo po co się rozdrabniać. Może bym i tak zrobiła, ale przypomniało mi się, że właśnie niedawno zawarłam nową pasjonującą znajomość z młodym, niezwykle zdolnym amerykańskim pisarzem, który akurat teraz jest w Polsce a nie w Stanach i nie chciałam się z nim rozstawać. Z pisarzem spotkałam się kilka razy w hotelowym pokoju, postanowiliśmy razem zrealizować jakieś literackie przedsięwzięcia. W tym celu wiele już zrobiłam (przed moimi oczami przeleciała chmara ludzi). Pomyślałam, że nie okazuję Bogu należytego szacunku i zrobiło mi się tak źle, jak się robi po zatruciu salmonellą, czyli stan: „przykro” utrzymuje się tygodniami. Wiedziałam, że to wpływ tego pisarza i postanowiłam nie uciekać, ale mu to wytłumaczyć. Wysiadając z samolotu, próbowałam spojrzeć w twarz Żydowi, ale on nie odrywał wzroku od okna i nie krył rozżalenia, że już wysiadam. W Olsztynie między drzewami mignął mi samochód mojego brata, w którym uwagę przykuwała nieruchoma twarz jego kolegi z oczami rekina. Idąc pustą drogą natknęłam się na bardzo wysokie schody, po których się wchodziło po to, by zejść drugimi w dół. Postanowiłam obejść je, ale w tym momencie zobaczyłam moją lekarkę, która sapiąc i uśmiechając się, wdrapywała się po tych schodach. Krzyczała do mnie, że ona nie zauważyła, żeby mój stosunek do Boga zmienił się i że nikt tak nie uważa. Przeciwnie wszyscy zawsze mówili, że ja szanuję zarówno Pana Boga jak i Jego imię. Kiedy lekarka znajdowała się już na szczycie, chciałam jej powiedzieć, że musi teraz zejść schodami w dół z drugiej strony, ale w tym momencie wyrosły przed nią ogromne drzwi, którymi kobieta weszła i utknęła chyba we framudze, bo z drugiej strony nie doczekałam się jej. Mój sen zdominowała zieleń i czerwień, powietrze i woda, wielu ludzi bardzo bliskich i zupełnie obcych. Zupełnym milczeniem pominę najdłuższą porę snu, kiedy idąc uliczkami Płońska, znalazłam się zupełnie sama zamknięta w pustym getcie. Było to nazajutrz po wywiezieniu ostatniego transportu do Auschwitz. Wiedziałam, że muszę przesiedzieć w tym getcie tak długo, aż mnie stąd jakaś siła wyrzuci. Oglądałam więc ruiny domów, wzniesione budowle strachu, strzeliste bóle przeszywające obłoki w miejscu, gdzie już nie powinno być szatana. Dookoła śmierć oglądała resztki kości i zwęglone ludzkie mięsa. W kamieniach migotały ludzkie źrenice, które wróciły z tamtej strony, aby przekonać się, że świat na pewno wystawił je do wiatru. Na środku rynku siedziała stara kostucha, która autentycznie współczuła żydowskim rodzinom, które musiała zabrać, bo była na służbie. Weszłam do domu mojego taty... Ale dalej już nie opowiem.


wtorek, 11 października 2016

Obraz znad morza

Melodia fal wprowadzała mnie w nastrój stworzenia czegoś niezwykłego, a jednocześnie zapragnęłam uwiecznić tę chwilę w jakiś sposób. Pierwszy raz w życiu
wyruszyłam ze sztalugami i setkami przeróżnego oleju na plażę. Jeszcze przed dotarciem na miejsce, byłam szczegółowo ubrudzona i pachniałam farbami jak stary malarz. Malowanie zajęło mi cztery dni, od świtu po ciemną noc. Na moim obrazie było morze zimne i smutne. Dominował kolor stalowy, zieleń czaiła się u horyzontu, a niebieski połyskiwał tylko w miejscach silnego nasłonecznienia. W efekcie; morze u mnie było swego rodzaju wyrocznią, potęgą, która wcale nie musi się przymilać, byśmy ją polubili. Morze nas nie zalewa nie dlatego, że nie ma tyle wody, ale dlatego, że nie chce. Morze nigdy nie wyschnie, a jeśli nawet, to pokłady soli zasypią nasze oczy i żołądki, i tak tego nie przeżyjemy. Morze cały czas mówi do człowieka, zwraca się do niego i nawołuje go. Kiedy człowiek nie staje przed nim i nie oddaje mu właściwego szacunku przez zachwyt lub strach, morze irytuje się i zaczyna ryczeć. Pokazuje swoje fale jak goryl pierś, staje na ogonie jak kobra, rzuca się jak krokodyl i szczerzy zęby jak tygrys. I wystarczy, że jakieś dziecko w tym czasie powie: „Mamo, patrz, jakie wysokie fale! Jakie morze jest piękne!” A morze już się uspokaja i tonuje swój ryk w niezadowolone pomrukiwania. Na moim morzu namalowałam dziesiątki ćwiartek arbuza. Były arbuzy bardziej i mniej dojrzałe: krwistoczerwone, ociekające sokiem i leciusieńko różowe, jak niepobudzona dziewczyna. Cząstki arbuza pływały po morzu jak statki i okręty, bo pochodziły z różnej wielkości owoców. Unosiły się wraz z falami, były od nich zależne jak żona od męża. Gdyby je wyrzucić na ląd, nawet by nie drgnęły. Ale tak... W oddali nad morzem lśniło potężne słońce w kolorze tryskającego dorosłością arbuza. Wyglądało jak wielka połówka tego owocu. W jego promieniach powtykane były arbuzowe pestki, bo było to słońce piegowate. Po lewej stronie, w miejscu gdzie morze wychodziło z kartki, pestkowy deszcz ze słońca wpadał litrami do morza zwiększając jego objętość i topiąc się w przestworzach. Niech świat się dowie, że morze pomieści każdego, ale nie odda nikogo. Wyglądało to tak, jakby ktoś fruwał nad morzem z ogromną papierową torebką i w pewnym momencie całość w dół. Niektóre ćwiartki arbuza wyciągały w górę swój czerwony miąższ, żeby pestki wleciały do ich otworków. Inne kładły się na boczki i pieściły z wodą, aby wypłukać część swych pestek, wtedy może los przydzieli im nowe, takie od słońca. Do jednej wpadła pestka od słoneczka. Zareagowała kilkoma orgastycznymi drgnięciami i głęboko oddychając, udawała, że nic się nie stało. Zdradzał jedynie ją środek jadalny owocu, który spąsowiał po same brzegi. Jej stosunek ze słońcem przerwała biała piana wyrzucona z jelit morza, które zazdrosne o swój arbuz, nie pozwoliło na dalszą kopulację. Słońce próbowało jeszcze dogonić stateczek i oddało kilka pustych promieni, które wpadły w przepaść i zespolenie się nie udało. Na brzegu namalowałam zostawioną przez kogoś chustkę w wielkie arbuzy, ale jeszcze bardziej czerwone i agresywnie głodne słońca. Obok para czerwonych, plastikowych klapek i ślad stóp idących w morze. Malowałam obraz cztery dni, klapki zabrała dziwka po przejściach, a chustkę zabrał wiatr. Piasek był u mnie zielony, zielone były kamienie, zieleni nie było w ogóle. Miałam na ramionach popękaną skórę, sól na języku i tęsknotę w oczach, że obraz już się kończy. Z efektem mojej pracy zawędrowałam na deptak, żeby ocenić moje dzieło w relacji do sprzedawanych tam przez profesjonalistów i przez sprofesjonalizowanych amatorów. Stałam dziesięć minut, kiedy podszedł do mnie człowiek w ciemnych okularach i zapytał się, ile za to chcę. Pomyślałam, że kpi ze mnie i odczytałam to jako: ”ty, szmato, zabieraj te swoje śmieci i zmiataj stąd. Chcesz być malarką po jednym obrazie? Jak mogłaś ty przypieczona kuro przydreptać tu i psuć widok?”. Atakując, więc dla samoobrony, odpaliłam mu, że pięć tysięcy. Kiedy po chwili stałam na deptaku bez mojego pierworodnego obrazu i z plikiem pieniędzy w garści, czułam jedynie żal, że nie mam już mojej olejnej pieszczoty koło siebie. Pieniądze wydawało mi się, że nie należą do mnie, tylko do morza, do morza, do morza. Piotr wrócił z Amsterdamu nazajutrz.

- Wiesz, namalowałam obraz, który sprzedałam natychmiast za pięć tysięcy - powiedziałam
mu, gdy wtulał się stęskniony we mnie.

- Chcesz powiedzieć, że mamy nareszcie forsę?

- Tak, ale jak sądzisz, ja mam talent artystyczny?

- Tak, bez wątpienia, artystyczny. Czarować to ty potrafisz. Każdego.

- Kochasz mnie?

- Pokaż te pięć tysięcy... Oczywiście, że cię kocham i nie musisz niczego wymyślać. Najważniejsze, że jesteś.

Piotr liczył szmal, kiedy ja szłam plażą, kąsana przez znajome słońce. Pomyślałam, że nie chcę już mieszkać z Piotrem. Wolę zamieszkać z morzem na samym dnie jego pałacu. I łykać czasami pestki arbuza i dotykać samych końców promieni. A może morze mnie pokocha?

niedziela, 9 października 2016

Migdały

Nie chodziło wcale o herbatniki. I tak migdałowy był tylko aromat. Herbatę zaparzyła w dużym fuksjowym dzbanku, którego kolor odwracał wzrok na drzwi. Podgrzewała dzbanek co kwadrans. Wieczorem i tak herbata była już niedobra. Pogoda zagubiła się i trzeba było jej pomóc idąc nad Łynę. Łyna lubi deszcz. Każdy. Październikowy też. Ładnie jej w tym deszczu. Po drodze kupiła w małym sklepiku migdały. Nie pasowały do niczego, nawet do podniebienia. Po powrocie ułożyła je wszystkie na stole po sześć w rzędzie a na środku ustawiła dzbanek, od którego odwróciła wzrok. Każdy migdał otrzymał imię, a każde imię do czegoś nawiązywało; do listu, na który czeka, do innego listu, którego nie chce i zaklina rzeczywistość, by tylko nie przyszedł. Uzbierały się migdały w przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Migdałowa wróżba wciągnęła mandarynkowy aromat herbaty, odcień dzbanka i uwagę kobiety. Mijały długie kwadranse w czasach zarazy lektury i świata. Zupełnie niepotrzebnie poruszyła się klamka w drzwiach. Zniecierpliwiona sąsiadka pukaniem i dzwonieniem wręczyła jej dwa listy; ten, na który czekała i ten, którego nie chciała. Oba przez pomyłkę listonosz wrzucił do niewłaściwej skrzynki. Łyna stanęła na ogonie, pogoda ma depresję, herbaty już nie podgrzewa, migdały zrzuciła na podłogę. Czas legł w gruzach z radością. Jak to możliwe? Taka była siła obu listów.

niedziela, 2 października 2016

Tanka - Tanka

Zatankowałam do pełnego września i ruszam nawłocią po złote runo. Jednocześnie pragnę uspokoić; ogarniam bazę do dziesięciu. Tanka 7 pojawiła się wcześniej na blogu i dlatego skoczyłam z szóstki na ósemkę, ale przywołana do porządku porządkowego - zamieściłam ją ponownie po odczytaniu upomnień oraz nagan na, zajętym ciągłym miganiem, komunikatorze. Cieszę się ogromnie z wnikliwości i dokładności lektury "Baribuma", za co raz jeszcze najserdeczniej dziękuję. Buziaczki przesyłam; chowajcie się zdrowo, rośnijcie ładnie, jesień to piękna pora roku. Polska jesień szczególnie; pachnie wszystkimi skarbami ducha. Niech sprzyja zadumie i spadnie zachwytem nad tym, co skryte. Zapomniane, ledwie uchylone, zapodziane. Niech wiarą zaiskrzy to, co z wiary odarło samo życie pędząc drugą klasą bez biletu. Migawki z podróży niekoniecznie stają się jej przewodnikiem, a folder ze zdjęciami znajdzie gdzieś miejsce na półce. Jarzębiny czerwonej życzę :).

piątek, 30 września 2016

wtorek, 27 września 2016

poniedziałek, 26 września 2016

niedziela, 18 września 2016

sobota, 17 września 2016

Tanka 6

Niebo schylone
Nad żniwami życia śni
O gryce białej
W rozłożonych dłoniach dnia
Przecieka człowiek chlustem.

piątek, 16 września 2016

czwartek, 15 września 2016

Tanka 4

Nie ma ptaka tam
Gdzie niebo łączy się w myśl
O niebie moim
Ptaki nie szybują w noc
Nie odsłaniają słońca.

środa, 14 września 2016

wtorek, 13 września 2016

Tanka 2

Tak się zrobiło
Granatowo w tych żyłach
Jakby to nie krew
A to śmierć tak miesza zmysł
Odwraca czujność i drży.

niedziela, 11 września 2016

środa, 7 września 2016

Jakże do

Nadworny kaznodzieja Władysława IV
Oglądający się za doskonałością naturalną
Kiedy same jej duchy pozostają ze sobą w sprzeczności
A omawianie prawd ogólnych jest cnotą najwyższą
Z surowością całą każący się uczyć bez końca
Poecie
Umiejętności wszelkich i poetyki
Którą wytknąć potrafił mistrzowi niepokonanemu
Arystotelesowi
Jak kościół chrześcijanom
Tak grajek na głoskach ludowi.


poniedziałek, 5 września 2016

Do dalsze

Z koszem dorodnych jambów w prawej
A daktylicznych dystychów w lewej dłoni
Na nowo poszukujący od każdego wschodu
Słońca i możliwości
Po zachodzie kończący filozoficzne ciągi
Z wyrzutem małego stosu kart zapisanych
W antyczne złoto oprawiający skłonności i przeżycia
Klejnot poezji najdoskonalszy spośród sztuk
Chylący głowę z wieńcem laurowym
Przed talentem Greków
Filozof teolog i retoryk
Który zauważał bladość twarzy
Przyglądał się drżeniu ciała
Wielki mistrz który mówił swym uczniom
Że w miłości
Ważne jest każde mrugnięcie oczu. 

Sarbiewski 1982

Czas pierwszej fascynacji Sarbiewskim datowany jest rokiem 1982. Postanowiłam kilka, z tego okresu, utworów zamieścić na blogu, który nadal traktuję eksperymentalnie. Na pewno nie znajdą się one w żadnej z moich książek, więc niech sobie pobiesiadują tutaj. Miałam wtedy 16 lat i były to jedne z wielu wakacji spędzanych w Płońsku i okolicach. W wieku lat nastu powstają najczęściej wiersze z motylem i serduszkami w tle albo traktaty o bezsensie życia z motywem przewodnim żyletki. Sam więc Sarbiewski jest trochę nie po drodze w procesie adolescencji dziewczyny i jej poezji. Skoro jednak przyszedł i rozsiadł się wygodnie na długim wałku mojej ówczesnej maszyny do pisania - niech pomieszka teraz w prawdziwym wielopiętrowym blogu. Tutaj tylko, bo jestem już literacko tak daleko od Sarbiewskich wierszy, że aż... 34 lata. Pozmieniało się, nie tylko miarą i wagą entuzjazmu i doświadczenia. Zmiana jest konieczna, zazwyczaj zapowiada ją wiatr albo sen.

niedziela, 4 września 2016

Do Jezuity Sarbiewskiego

Mówią o Tobie
Chrześcijański Horacy
Co na podobieństwo Boga
Ciągle z tego samego słowa
Nowe stwarzasz
Od początku litery zamki i pałace
Na kartce papieru budujesz
Ty który wierzyłeś
Że tylko chrześcijański poeta
Tak naprawdę ma przywilej
Zrywania z nieba gwiazd nasączonych
Odami epodami epigramatami
A niebo miałeś wciąż to samo
I w Rzymie i w Sarbiewie pod Płońskiem. 

piątek, 26 sierpnia 2016

Geneza

Ja pochodzę z dopuszczalności błędu

W obliczeniach idei prostych i złożonych

I z filmu przyrodniczego

I z kolorowych wycinanek

Zachodzących o zmierzchu

Poznanie przedstawień

Poznanie spektakli i wyreżyserowanych zdarzeń

Przeczucie że nic się nie zmieni prócz

Zmysłu odczuwania dotyku i gniewu

Jezu jaki ciężki Twój krzyż

I jaki czerwony

Nie chcę teraz go nieść

A może ja nie chcę umrzeć w chwale

Gdy zegar świata powie

Już czas

Chcę być nie sama

I chcę być postrzegana

Przez wlot świeżego powietrza lufcikiem

A jeżeli lufcik jest iluzją

A pogarda milczeniem

To na miłość Twoją Panie

W co ja się u Ciebie zmienię.

czwartek, 25 sierpnia 2016

Ars poetica

Wiersz jest niebezpieczny

To taka cicha

Cyganka

Wszystko ci powie

Ale czy ty zrozumiesz

Przenikniesz

Odłamiesz z tego sens

Jak kawałek herbatnika

Wiersz idzie ku tobie

Jak proroctwo w innym języku

Czy weźmiesz słownik

Czy dogonisz każdy wyraz

Zamknięty w zatłoczonym autobusie

Czy rozpoznasz w metaforze

Swoje drugie imię

A między brwiami ułoży

Ci się parafraza zmarszczki

To taka podstępna gra

Zaczyna się plastikowymi klockami

A kończy rosyjską ruletką.

środa, 24 sierpnia 2016

Boski Mozart

Mozartem pokryte stoły

Mozartem pokryte autobusowe przystanki

Pan Bóg słucha muzyki

Mokną ludziom od tego ręce

Opadająca możliwość łowienia dźwięków

Kask świata ma podświetlony zakreślaczem

Zakres obowiązków włączania i wyłączania semaforów

Reminiscencje przywołanych obrazów

Nieobejrzanych filmów niewywołanych zdjęć

Pachnącego prania łąką kwieciem lata

Pan Bóg maluje pejzaż naszym życiem

Zaznaczone punkty objawienia

Raz na tysiąc lat przejdą przełomem epoki

Odkryciem ponad falę wzburzonego Mozarta

Puste prochy pusta ziemia głuche wapno

Pan Bóg klęczy i się modli

Do oceanu swojej samotności

Klasztoru własnych cieni

Pojękującego serca od ciężaru miłosierdzia

Wtedy trzęsie się ziemia i wieszają skazańca

Ktoś depcze płytę Mozarta

Rano Pan Bóg idzie do narożnego po bułki

Muzyka Mozarta pachnie masłem i gotowanym mlekiem.

sobota, 20 sierpnia 2016

Dobry operator. Film jak film

Nie wiem sama jak to się stało
Gdzie były wcześniej zimy i lata
Gdzie rosły świerki a gdzie klony
Milczenie Boga moje twoja nieobecność
Złączenia przecięcia przeręble
Meandry ulice zimna ściana
Stoję pod nią całe życie i czekam na cud
Zawróciłeś z drogi
A to było tylko jedno zdanie
A może jeszcze krzyk rozpacz pęknięcie
Ciszy Zbierało się wtedy na burzę
Zbierał się dzban krwi przeżyć
Zbierał się dziennik dręczących wspomnień
Przemijały zdjęcia filmy dzień dobry
Odpowiadane bez spojrzenia komu
Tamtego roku nieoczekiwanie zwyciężyło słońce
To był najcieplejszy dzień w marcu
Z jedną chwilą nie mów do mnie pani
Ale przerwy między chwilami
Sprawiają że chwile stają się tymi chwilami.

poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Sen Alberta

Albert miał zawsze ten sam sen. Był do niego przywiązany jak do sera na śniadanie, czyli nie może być nic innego. Bez alternatywy. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, tak po prostu było. To był gigantycznych rozmiarów nagi mężczyzna z opaską materiału na biodrach, stanowiącej jedyne i skąpe odzienie. Mężczyzna siedział na porośniętym krótką trawą pagórku a obok niego leżał równie nienaturalnie wielkich rozmiarów miecz. Ten człowiek był malarzem, artystą tworzącym z żywej materii wciąż dziejący się spektakl. Jego obraz był również płachtą płótna o nieskończonej długości i szerokości, pozbawiony ram. Bynajmniej Albert nigdy ram nie widział. Artysta - malarz sięgał ręką raz w niebo, raz w ocean, raz w głębię lasu i wkładał do swego dzieła coraz to inne zwierzę bądź roślinę. Przyglądał się chwilę, następnie wyjmował na przykład żółwia i przekładał go w inne miejsce. Gdy uznawał, że tak może już zostać, z wielkiego wiadra wyciągał wielki pędzel ociekający chyba klejem i pokrywał nim płótno. Wszystko na obrazie nadal żyło, ale bez możliwości przemieszczania. W dziele owym znajdował się jeden człowiek, a właściwie męska syrena; do połowy ciało mężczyzny przechodzące w rybi ogon zagięty łukiem ku górze. W owym przeźroczystym i szklanym ogonie znajdowały się dwie pary nóg i coś w rodzaju różowej mazi stanowiącej jego wypełnienie. Jedna para nóg niosła mężczyznę przez świat na płótnie w kierunku, gdzie wzrok już nie sięgał. Zawsze, gdy syren oddalił się na tyle daleko, że mistrz unosił wysoko brew i wyciągał swe atletycznie umięśnione ramię; maź poczynała bulgotać w ogonie, następnie wrzeć, dziwaczną postać miotał sejsmiczny wstrząs i druga para nóg pospiesznie wracała z całym ciałem na swoje stałe miejsce. W tym momencie dzwonił budzik i Albert otwierał swe chłodno błękitne oczy. Szedł do łazienki i nakładał równy półcentymetrowy pasek miętowej pasty do zębów. Gdy przyglądał się swej twarzy w nadpękniętym lustrze, wchodziła do tej samej łazienki jego oderwana z każdego kontekstu żona z uśmiechem niepasującym do swej żałosnej sytuacji i mówiła mu zamiast „dzień dobry”:
- Albercie, byłam trzy dni w Nigerii. Tylko ja przeżyłam; wszystkich zastrzelili, rozgnietli ich mózgi bagnetami. Była tam latarnia, którą wyściełały trupy w pokrwawionych prześcieradłach. Oni mnie nie widzieli, a ja widziałam wszystko. Muszę opowiedzieć…

- Skończ!

- Ale, Albercie, wysłuchaj raz mnie…

- Skończ!

- Wróciłam teraz z Nigerii, tam mieszka Koniec Świata!

- Skończ!

Mocny cios w szczękę kończył nigdy niedokończoną opowieść. Rytm dnia musiał być zachowany. Albert był rytmiczny w swym skostniałym życiu. Jak zwierzęta w obrazie z jego snu; pływały tak wdzięcznie bez zbędnego pośpiechu, który mógłby zmącić ich linię ciała stykającą się z linią wodorostów i lilii wodnych. Raz jeden jedyny, po urodzeniu najmłodszego z chłopców, Albert siłą całej swej woli wyprowadził z obrazu malutkiego żółwia. Był taki malutki i słodki, Albert płakał przez sen całą noc i mimo gniewnego oka mistrza, z krzykiem uniósł ogon i dwiema parami nóg wyrzucił żółwika poza obszar malarza. Malarz gniewał się długo na niego i sejsmiczne wstrząsy miotały nim i podczas snu, i na jawie. Ale nigdy nie żałował swej decyzji, bo wiedział, że żółwik jest teraz wolny i szczęśliwy. Pokazał mu się raz; siedział na jaśku oparty mięciutko skorupą o plusz, uśmiechał się do Alberta i machał do niego łapką. To był zdaje się żółw jego życia; jedyny żółw w albertowskim życiu.

sobota, 13 sierpnia 2016

Przyciąganie. Odwieczne prawo

Jesień w tym roku była z ciężarnym niebem. Co chwila się z niego ulewało deszczem lub gradem albo kamieniem. Leciały z nieba prawdziwe kamienie. Wybijały szyby, raniły ludzi, nawet zabijały. Niektórzy mówili, że to kara Boża. Zgromadzenie wiernych w kościele odmawiało w tej intencji różaniec. Mostowscy nie, bo – zdaniem ich nestora – kary Bożej nie powinno się hamować. Niech ona się wypełni do końca. Ludziom przyda się parę kataklizmów. Od nich staną się na pewno lepsi, a jak nie, to tym bardziej im się przyda. Powietrze nosiło w sobie mgłę o każdej porze, jakby ranki dawały mu szal pajęczy na stałe. Od tej mgły mniej było widać, jak chlorofil zbiera zieleń z liści do kufra i sypie na nie czerwienią i żółcią. I jak biedne odcięte całkowicie od pożywienia, usychają i powoli odpadają, i gdyby nie łodyga, nie byłoby śladu, że w ogóle kiedykolwiek były. Łodygą Izabelli była gruba Anetka wychodząca z komisariatu policji. Odwiedziła w nim policjanta w wymiętym prochowcu, który dał jej swoją wizytówkę i powiedział, że jakby co…No to Anetka poszła i zeznała, że przypomina sobie, że Izabella chwaliła jej się, że ten mruk Mostowski ją zaprosił. W związku z czym Anetka uważa, że po zajęciach Izabella poszła właśnie do Klaudyna. Policjant podziękował, że przyszła i że sobie przypomniała, i że w ten sposób dużo im pomogła w prowadzeniu śledztwa, a następnie ukłonił się i otworzył jej drzwi. Przy wypowiadanym „do widzenia” można było przy napięciu całego aparatu ocznego dostrzec, że się uśmiechnął. Anetka jest prawie w stu procentach przekonana, że policjant na nią leci.

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Szkło

Nie ma mnie

Nie oddycham Igłą sprawdzam ciało

Odkleja się niema ręka od serca

Które ucichło od czuwania przy psalmach

Kolejności dumie odświętnej szacie

Uważam zauważam zważę

Garście wymykające się z rąk

Z przegubów spadające wskazówki tarczy galaktyki

Rozpiętość matematyki pokonała wstecz pod szkłem

Pogarda rozgnieciona sportowym butem

Z podwyższoną podeszwą mocno sprawnie

Przygotowana drużyna Zaburzenia przewodu pokarmowego

Przed Halloween Kto będzie w tym roku czcił

Celtyckiego boga śmierci Wroga dynia kabaczek cukinia

Ostatnie sztuki oferta limitowana

Winne winogrona usypiają winem krwi

Pokarmem nieżywych Oni wprowadzają nagrody

Na swoich zajęciach Plastikowe niemożliwe

Wepchnięte w wydrążone szuflady Instrumentu

Na targach świata wracają do zaprzeszłości

Na samym końcu wyspy jest życie jak poezja.

piątek, 29 lipca 2016

Agatek

Agat Pytel Burito odszedł dzisiaj do Raju dla królików.
Żegnaj, mój oddany i wierny Przyjacielu. Byłeś moją Rodziną. Najmądrzejszą uszatą istotą, jaką dane mi było spotkać na mojej drodze. Byliśmy latami nierozłączni, a dzisiaj nienawidziłam własnej bezradności i bezsilności, gdy patrzyłam na Twoją śmierć. 
Dla świata byłeś tylko królikiem, dla mnie byłeś miłością.



czwartek, 28 lipca 2016

PS

Mężczyznom zawdzięczam to, że stałam się gorszym człowiekiem. Cierpienie uszlachetnia jedynie masochistów.

poniedziałek, 25 lipca 2016

Mężczyźni. Obecność

Miałam kiedyś taki rok, w którym umarli dwaj moi bracia i odszedł mój mąż. Nie było wojny, a ja w ciągu zaledwie paru miesięcy straciłam trzech mężczyzn mojego życia. Przez pół roku spałam. Nie brałam żadnych leków nasennych. Po prostu spałam. Aktywowałam się na dwie, trzy godziny podczas doby. Patrzyłam wtedy w sufit i myślałam, żeby zasnąć. Kiedy już myślałam to myślałam tylko o tym, by spać. Wreszcie przyśnił mi się mój ojciec, za życia zawodowy bokser. Stanął nad moim łóżkiem i powiedział „jeśli możesz jeszcze wstać to wstań”. Mówił tak, gdy miałam 5 lat i uczyłam się jeździć na rowerze. Tłumaczył mi wtedy, czym jest boks, walka i ring; że życie to jest ring i trwa tak długo, dopóki jesteśmy w stanie się podnieść. Podnieść, by dalej walczyć. Jako pięciolatka podnosiłam się otrzepując kolana, by wsiąść ponownie na rower i wreszcie nauczyć się jeździć. Tym razem było jednak gorzej; musiałam nauczyć się żyć bez zawału serca na widok byłego męża z narzeczoną u boku. Żyć bez rodziców, braci i dalszej rodziny, bo ich już nie będzie. Żyć z pełną świadomością ogromu daru, jakim jest Obecność. Mówi się najczęściej o miłości. Trzeba doświadczyć bardzo dotkliwie braku, by poprzez ten brak uzmysłowić sobie, że nasza codzienność osadzona jest w myślach, czynach, poczuciu bezpieczeństwa, spokoju, samej naszej tożsamości na Obecności właśnie. Bliscy to nie jest sprawa tylko serca i związanych z nim uczuć. Bliscy to kwestia świadomościowa. Świadomość korzeni, przynależności do rodu, więzów krwi, przekazania kodu genetycznego, świadomość obecności. Obecności obok nas lub tuż tuż, lub troszkę dalej. Ale ta obecność trwa, jest stałym porządkiem dnia, sprowadza nas do pionu po zawirowaniach i odpływach. Moja babcia powtarzała przy każdej sposobności moim braciom i mnie „jest was tylko troje i macie o siebie dbać”. Nasze relacje pozostawiały wiele do życzenia, bo były i kłótnie, i pretensje, i żale. Na pewno do końca z młodszym bratem opiekowaliśmy się starszym bratem, zwłaszcza po śmierci bratowej. Bracia byli jednak moim oparciem, przez sam fakt, że byli moimi braćmi, więc odkąd ich nie ma – moje życie siedzi na taborecie. Taboret będzie już zawsze. Kręgosłup od siedzenia na nim będzie już na stałe bolał. 

niedziela, 24 lipca 2016

Ukołysane kołyszące długie kuszące spanie

Wybiła godzina, w której noc postanowiła wziąć ziemię w swe objęcia. W tym i momencie skrzydlata moc zesłała do mych stóp wyjątkowo rudego lwa z wyjątkowo dostojną grzywą i wyjątkowo miękkimi poduszeczkami na podeszwach stóp. Ile warte są takie poduszeczki? Siedzę z lwem przed otwartym morzem. Wszyscy nas omijają. Tylko ja się nie boję lwa. Szepcze mi do ucha, że możemy się wykąpać w ciepłym morzu i oddać jego soli sól naszego potu po tak gorącym dniu. A dzień był gorący, nagrzany piecykiem elektrycznym i skoczną muzyką ze zniszczonego gardła, znalezionego na śmietniku, sprzętu. Ale ja boję się wejść do morza, tak jak do życia. Przez całe życie stoję przed życiem jak przed świeżo pomalowanymi drzwiami. Wycinam mu czasem czerwone serduszko i rysuję kwiatki. Ale nie biorę za klamkę. Wmawiam sobie, że to dlatego, bo czuć jeszcze farbą. W moim życiu nie ma miejsca na firanki, nie ma firanek nawet na rzęsach. Jest jedna szafa, w której czekają ciągle nie rozpakowane walizki. Tłumaczę to tym, że nie ma wieszaków. Lustro jest tak gęste od westchnień, że brakuje mu twarzy do udawania. W kuchni leży kartka z napisem ”trzeba kupić chleb”. Są butelki, w których zabrakło mleka o 10-tej rano zeszłego wieku. Ale na suficie jest milion gwiazd i wszystkie są moje na własność. Akt własności mam jeszcze na myśli własne i cienie na ścianie. Ścianę przeszył czas artystycznie muliną jasnofioletową i przyprószył przepiórczym puchem. Na obrusie plama po soku, którego nigdy nie było. W zamrażarce gotowy do użycia na każde wezwanie dramat strachu. Poukładane w pojemniczki na lód małe horrorki do każdego drinka. Zamknęłam to całe pieprzenie kota w pazur na plastelinę i jestem nad morzem z lwem. To dziwne, że on nie może przy mnie usiedzieć dłużej niż dziesięć minut, bo to jest lew ludojad i bez przerwy kogoś pożera. Można by rzec: chwyta dzień, cieszy się chwilą. Przyniósł mi czarne, błyszczące buciki z ostatniej ofiary, za ciasne. Rozgląda się za kimś z większą stopą. Ale to, mimo mej całe sympatii dla niego, głupi lew. Bo mądry lew nie pozwoli sobie zawiązać kokardki na czubku ogona. Mądry lew nie krzyczy wróblowi prosto w dziób ”chcę koktajl jagodowy i zapach średniowiecznego palenia czarownic”. Mądry lew sam idzie na jagody i zapędza czarownicę do zrobienia koktajlu. Mądry lew spala ją później własną łapą podkładając ogień i ryczy na cały plac ”proletariusze wszystkich mroków średnich wieków rozłączcie się ”. Tak robi mądry król zwierząt. ”Jesteś zwykłym pluszowym królikiem”… Mówiąc to widzę jak się kurczy i wypuszcza powietrze. Siedzę nad otwartym morzem. W ręku trzymam zapiaszczonego i długouchego szmaciaka.Wszyscy omijają mnie z bezpiecznej odległości. Mimo szumu fal słyszę nadjeżdżającą policję.” Stań w rozkroku! Rzuć królika pomału, bez gwałtownych ruchów, ręce do góry! Nie podnoś na nas gwałtownie wzroku, bo strzelimy ci prosto w łeb!”. Gładzę czarne, przymałe lakierki i zastanawiam się, jak to zrobić, żeby nie podnieść na nich gwałtownie wzroku. Nie boję się krwi od ich strzałów i tak mam jej pełne usta z tych wszystkich ofiar. Boję się, że nie zmieszam soli mego życia z solą morza. Bo ziemia już dawno jest przesolona. Sito moich pleców obmywa bogactwo jodu. Ryczące fale wygłuszają kolejne odgłosy wystrzałów. Zanurzam się coraz głębiej.”Co za noc”- krzyczy lew, który ostatecznie przestał być królikiem. ”Dla takiej chwili warto było umrzeć”- krzyczy królik, który ostatecznie przestał być lwem. ”Co za szaleństwo”- krzyczy policjant w gaciach w różowe prosiaczki, płynący obok mnie i strzela sobie w łeb. ”Jakie gorąco”- krzyczą różowe prosiaczki na tyłku gliniarza i przypalają sobie papierosa. ”Jak dobrze”- woła suka policyjna i prowadzi polonezem wszystkie śledzie świata. ”Bądź ze mną znów tak blisko”- woła kamień do kamienia. A ten przeskakuje radośnie pokrzykując ”A miał kamień na kamieniu nie zostać”. Odwracam chwilę na kolejną kartkę, a tam przepis na dodanie do kąpieli płynu o zapachu morskim. Z prysznica leci gęstym strumieniem krew. Rozstąpione świty dwóch dni nie rozumieją zaistniałej sytuacji. ”Ja nie jestem sytuacją”- bronię się. ”Ja jestem całą armią wschodów i zachodów, przypływów i odpływów i dżemem na chlebie na śniadanie”.

poniedziałek, 18 lipca 2016

Pędzące noce w folii

Jadę niebieskim autobusem przez zroszoną drogę, utkaną pasmem zieleni w foliach. Wszystkie konary drzew oraz krzaki owinięte są przezroczystą folią jak kanapki do pracy. Do trawy mocno przylega foliowy dywan i przez to trawa wygląda na bardziej miękką niż jest w rzeczywistości. Ulegam fałszywemu przekonaniu, że świat został stworzony pod folią, a przez folię wszystko się stało. Światło na skraju polany ciekawie się załamuje z folią tworząc perłową poświatę perłowego lakieru do paznokci. Światło przegląda się w folii, bo nadziwić się nie może, co widzi. Po kilku kilometrach czas zmienia folię na bladoróżową, co ma wpływ i na sam wygląd zieleni, a nawet jej zapach, co wyraźnie czuć przez okno autobusu, mimo zamkniętych okien i smrodu benzyny. Dowiaduję się dopiero dzisiaj, że słońce jest tylko wtedy czerwone, gdy podłoże przykryte jest różową folią i w tym tkwi cała tajemnica. Wysadzam córkę na jednym z przystanków i dopiero po kilku następnych dociera do mnie, co zrobiłam. Martwię się o nią, czy sobie poradzi sama na nieznajomych bezdrożach, czy znajdzie właściwe miejsce. Koło mnie siedzi drobna młoda kobieta, z którą zaczynam prowadzić dialog dla zapomnienia o świecie, w którym się znalazłam i dla próby zrozumienia, co tutaj robię. Kobieta mówi mi, że jest tutejsza, ale PKS-em podróżuje pierwszy raz, bo zawsze podwozili ją samochodem z pracy. Chcę wiedzieć więcej, na co ona obrusza się, że widzi mnie pierwszy raz na oczy, a ja stawiam ją przed nieznanymi i skomplikowanymi problemami. Znam drogę i idę do domu około dziesięciu minut po foliowanej murawie. Mój dom jest drewniany, piętrowy i bardzo stary. Nadaje się wyraźne do remontu, ale ja jestem w nim szczęśliwa. Schody skrzypią, a drzwi pojękują, gdy je otwieram. Mężczyzna oznajmia mi w progu, że z szafy wyleciała dziś jedna płyta, a pod komodą zawaliły się nóżki. Jest zakłopotany, ale uśmiecham się do niego mówiąc, że możemy mieć i taką szafę a komoda jest nam niepotrzebna. Na to on też się uśmiecha i wchodzi na piętro prosząc mnie, bym przyniosła herbatę. Od kilku dni mieszka również w drewnianym domu mój przyrodni brat. Sypia na parterze, prawie się nie odzywa, ale dzisiaj daję mu do zrozumienia, że czas gościny już upłynął. Robię tak, ponieważ wiem, że mężczyzna jest niezadowolony z jego obecności. Brat wychodzi, a ja postanawiam skrócić wszystkie swoje sukienki o czterdzieści centymetrów. Ucinam je nierówno, strzępią mi się niemiłosiernie, ale jestem pewna, że robię dobrze. Przypominam sobie o herbacie. Robię ją w dymnych duraleksowych kubkach, stawiam na tacy, a obok ogromną kryształową cukiernicę na bardzo wysokiej nóżce. Łyżeczki są posrebrzane i zakończone pawim ogonem. Ciasteczka kładę na zwykłym spodku.Wchodzę po schodach - one oznajmiają, że idę - dziwną melodią i odgłosem zbliżającego się wiatru. Drzwi do pokoju są zamknięte, ale przez szczeliny dobiega światło. Wchodzę. Mężczyzna siedzi przy stole ze swoim znajomym, rozmawiają. Stawiam herbatę i cukier. Mówię, że nasz stary dom starzeje się inaczej niż inne stare drewniane domy. Drewno się nie rozstępuje i nie tworzy się grzebień, tylko powstają takie podłużne oczy o delikatnych obrzeżach, tak jakby macica wyrzucała na brzeg perły. Odchodzę do swoich obowiązków, ale czuję na plecach jego ciepły wzrok i wiem, że jest szczęśliwy. Dokończam obcinanie sukienek, czyszczę podłogę ryżową szczotką. Potem siadam przy stole i bawię się ciasteczkami, które unoszą się jak kauczukowe piłeczki.


sobota, 16 lipca 2016

Przykazanie folii

Idę przez las pokryty srebrną folią, bardzo trzeszczy. Jest to najbardziej błyszczący las ze znanych mi lasów. Odnoszę wrażenie, że jakiś elf biegnie przede mną i w pośpiechu okrywa królestwo zieleni folią, żebym go nie zniszczyła. Nieoczekiwanie natrafiam na wielki kopiec liści, który niczym nie jest przykryty. Chcę się na nim położyć, bo mam ciężką głowę i wierzę, że to mi przyniesie ukojenie. Kładę się i w tej samej sekundzie spadam w dół, bez chwili na zadumanie. Tkwię w oceanie liści, moje ręce i nogi są zdrętwiałe, nie mogę nimi poruszać w żaden sposób. Boję się śmierci, ale jednocześnie nic nie mogę zrobić, by jej zapobiec. Mam usta pełne liści, które są bardzo wilgotne i poją mnie swym liścianym nektarem. Myślę o tych liściach, że są głupie, bo mi potrzeba powietrza, a nie wody. Nigdy nie wiadomo, który żywioł może zabić, a który może ocalić. Słyszę odliczanie, to już koniec. Kiedy pada pięć, to po nim może być już tylko cztery, trzy, dwa, jeden, śmierć; jakaś siła wydostaje mnie z tych kleszczy, przy zachowaniu mojej całkowitej bierności. To elf - mały, zielony, zarośnięty i śmieszny, z błyszczącymi oczami. ”Nie zasłużyłaś na śmierć. Dlaczego się poddajesz?”. Elf niknie szybko, tak jak się zjawił. Wiem, że na drugi raz już mnie nie uratuje. Ale wiem też, że będę o tym zawsze pamiętać i że dostałam drugą szansę. Otrzepuję liście i pospiesznie idę przed siebie. Zauważam, że nie ma już srebrnej folii, tylko przeźroczysta, jak z poprzedniego snu. Zawracam, żeby zobaczyć, gdzie skończyła się ta srebrna. Wracam na sam skraj lasu, ale folii srebrnej po prostu nie ma. Myślę, że była przygotowana do pieczenia, ale mi się zwyczajnie upiekło i uczty nie będzie. Nie będzie też spaceru dzisiejszego snu po lesie, bo moje wszystkie fazy śnienia przemokły i Morfeusz kicha już nadziębiony. Odwracam się, idę do światła. ”Zawsze idź do światła” -mówię sama sobie. Pod nogami widzę ogromny granatowy ręcznik frotte. Podnoszę go, a on się rozpada na tysiące kawałeczków. Nie przejmuję się tym, bo wiem, że dam sobie radę w życiu bez ręcznika, mam tylko obawy, że świat się w końcu udławi przełykaniem takich ręcznikowych odpadków. Na stertę tych frotte cząstek napada para ludzi, których znam z realnego życia i których bardzo nie lubię. Wciskają sobie zwłoki ręcznika do kieszeni, upychają, gdzie się da. Część zjadają. Rzygają obok sterty i duszą się przy tym kneblem z ręcznika. Wygląda to jak mord w czasie hiszpańskiej inkwizycji. Obserwuje to wszystko mała mrówka, która ma oczy wielkie jak piłki tenisowe, nie ze zdziwienia, tylko urodziła już się taka felerna. Jestem zmęczona, siadam na murawie. Rozmawiamy z mrówką o ludzkich i mrówczych namiętnościach, o problemach gospodarczych, o bezsensownej śmierci głodujących w Etiopii. Mrówka wyznaje mi, że w młodości wierzyła w sens mrówczej pracy, teraz gdy jest już dojrzałą mrówką miotają nią szalone wątpliwości. Przed oczami przebiega dławiący się mężczyzna granatowym ręcznikiem frotte, wybałusza gałki do nas, pieni się ryczy, charczy . Zastanawiam się, czy mu pomóc, ale on galopuje dalej mijając świat według snu.

środa, 13 lipca 2016

Faza folii

Jestem w szklanym długim domu jednopiętrowym. Jest w nim sucho, ale przyjemnie. Dookoła pełno ludzi, którzy mnie znają, ale których ja nie znam.To jest chyba jakieś przyjęcie. Ktoś mnie o coś prosi. Wszyscy są przekonani, że ja dużo mogę i wiele spraw załatwię, jeśli będę chciała. Nie wiem, skąd to przekonanie i skąd wzięli się ci ludzie. Cały dom jest oszklony, zamiast ścian są okna. Wielkie okna. Ale wcale nie mają szyb.We framugach naciągnięta jest folia. Dziwne, że nie wiedziałam o tym wcześniej. Tylko drzwi na taras są ze szkła. Nareszcie udaje mi się je otworzyć. Ale z powrotem nie mogę już ich zamknąć, bo między framugą a drzwiami wrósł momentalnie żywopłot. Drzwi wykoślawiły się i odkształcały jeszcze mocniej, gdy usiłowałam je zamknąć.
- Nie mogę na siłę ich zamknąć, wtedy stracę łączność ze światem. Pozostanę w tej cieplarni, która nie jest wcale moim domem!
- Można wyciąć żywopłot, wtedy zamkniemy drzwi bezproblematycznie - mówi facet w garniturze, którego nie znam, a który mnie zna.
- Ależ to istny cud, że żywopłot wrósł się we framugę tak natychmiastowo i że drzwi się wypaczyły! - jestem bardzo zadowolona.
Przenoszę się w okres późnej podstawówki. Wchodzę do wieżowca i staję przed windą. Mam na kartce adres, z którego wynika, że jadę bardzo wysoko. Wychodzę z wieżowca, żeby zobaczyć, gdzie to jest, ale” tam”jest w chmurach i nic nie widać. Wchodzę ponownie do wieżowca. Stoję dwie godziny przed windą, a ona jeździ w tę i z powrotem, ale jej drzwi w ogóle się przede mną nie otwierają. Wychodzę znowu. W górnej otchłani nic się nie porusza,tak jakby tam, gdzie jadę, nic nie było, a jednak jest, bo mam adres. Wracam. Mija pół godziny i winda zatrzymuje się. Jest bardzo mocno oświetlona. Temperatura jej pomieszczenia to mocny minus, opary zimnego powietrza wydzierają ku mnie. Odwracam się i nie wsiadam. Wychodzę przed wieżowiec, podnoszę głowę i widzę w niebie powtykane małe główki, które do mnie wołają: Nie bój się! Chodź do nas!
- Boję się jeździć windą! To za daleko! – odkrzykuję im.
- Tylko przekrocz granicę. Przejdź na naszą stronę. To wcale nie jest daleko. To jest tylko jeden krok. Zamknij oczy, a my po chwili odbierzemy cię na górze.
Wchodzę do wieżowca, nie czekam na windę. Tym razem ona czeka na mnie. Zimno styka się z normalnością klatki. Odwracam się po raz drugi.
- Nie bój się. Tu jest fajnie. Będziemy się bawić. Będzie wesoło. Tu nic nie boli. Tu nie ma kłopotów.
Winda i tym razem na mnie czeka. Podnoszę nogę, ale nie robię kroku. Nie chcę wcale tam jechać. Wychodzę energicznie, nie odwracam się i nie podnoszę głowy w górę. Nie chcę ich już widzieć. A kiedy ja się nie patrzę na nie, one mnie wcale nie wołają. Biegnę do miejsca, gdzie leży dużo przeróżnych kwiatów. Robię z nich bukiety, a kobieta mnie chwali, że mam talent i powinnam to robić zawodowo. Kolorowe, kolorowe, kolorowe... tak, kolorowe... gerbery, frezje, irysy, bratki, goździki, róże... Pamiętam, że tu kiedyś stało pomieszczenie z ujemną temperaturą, gdzie można było odcinać głowy mutantom - skrzyżowaniu świnki morskiej ze szczurem, z korpulencją świstaka górskiego. Były czarne, rude i białe. Ten biały ugryzł kiedyś moją córkę. Ślad nie był duży, ale bałam się. Niepotrzebnie siedziała razem z nimi na wersalce i przytulała tego białego.Mówiłam jej, że to dzikie zwierzę. Można je pozbawić życia tylko w pomieszczeniu z metalowymi przedmiotami i o bardzo niskiej temperaturze. Trzeba mieć do tego siekierę z masywnym trzonem. Giną przez obcięcie głowy. Skaleczenie od początku wyglądało na zabliźnioną już rankę. W zasadzie na głębsze otarcie. Czy nastąpił kontakt z krwią? Bukiety robiłam tej samej wielkości - małe, ale piękne.

piątek, 8 lipca 2016

Metafizyka

Jestem w samotnej opuszczonej kuchni, w pobojowisku po obiedzie niepozmywanych głodnych myśli i zarumienionych od nieupieczenia niewymownych pieczystych alegorii życia. Patrzę na ceratę na stole i zastanawiam się, czy cerata istnieje, czy to moja wyobraźnia, czy też chęć, by cerata zaistniała. A może chęć i potrzeba zaistnienia ceraty na stole implikuje jej istnienie w prefizyczny sposób. Na ile konwenanse, uwarunkowania kulturowe mogą wpłynąć na widzenie niewidzialnych, czy widzenie nieistniejących? Czy zatem oznaczałoby to, że cerata nigdy na stole nie istniała, tak jak nie istniał stół? Czy jesteśmy zdolni przyjmować pozy jak figurka z plasteliny, dostosowywać nasze ciało do wyimaginowanych bądź niewidzialnych, czasoprzestrzeniowo, przedmiotów, które - co jest ogromnie sporne, są czy istnieją, bo te pojęcia nie są tożsame. A zatem; co jest a co istnieje -rozstrzygnięto już z grubsza na gruncie ontologicznym. Nie przekonuje w żaden sposób do istnienia ceraty na stole w sensie czysto fizycznym. Bo jaka jest zdolność widzenia a postrzegania oka człowieka, jaka jest wymiarowość świata, ile jest światów, ile jest bytów? Czy byt implikuje świat jeden czy wiele, czy jeden świat pochłania jeden byt czy nieskończenie wiele. To nie jest trudny problem do rozstrzygnięcia, bo rozstrzygnięcia nie ma – jest wchłonięte w Absolut. Natomiast każdy problem pojawia się z pojawieniem istnienia i o ile ja nie istnieję to wraz ze mną nie istnieje mój problem. Mogę też wejść w problem jak w otwarte drzwi, których jest milion w galaktyce, ale nie wiem, czy istnieję obok galaktyki, w niej, na niej, opodal, albo bez niej, bo jest ona powłóczystym epilogiem ludzkiego uduchowionego języka, który najbliższy w sensie służenia Stwórcy, jest śpiewowi ptaków. Ptaki codziennie zamiast pacierza chwalą Imię Pana; czy więc ptaki postrzegają ceratę na stole w sensie pokrycie stołu?

środa, 6 lipca 2016

Rozmowy o świcie. Nocne pogaduchy

- Ojcze, ja jestem panem i władcą 6 hektarów tejże ziemi!

- Tak, Julek, ale dopiero po mojej śmierci.

- Ale, ojciec wie, że Klaudyn się do tego nie nadaje?

- Tak, wiem.

- Ale ojciec wie?

- Wiem.

- Wie, ojciec?

- Wiem.

- Wie?

- Zamknij już pysk, skurwielu!

- Dobrze, tatusiu.

- ………………

- Ale ojciec wie?

- Wiem, Juluś, wiem.

- Ale wie tata?

- Julek, bo cię jebnę!

- Kocham tatę!

- Tata też cię kocha, synu.

- Ale prawda tata, że…

- Synek, bo ci w ryj wyrżnę!

- Ale jak tatusia już robale wpierdalać będą, to tylko Juluś za ryj to wszystko trzymać będzie!

- Wiem, synek, wiem.

- Czyli tata wie?

- Wiem.

- Wie?

- Wiem.

- Izabella ostatnio wciąż wymiotuje.

- Aha.

wtorek, 5 lipca 2016

Albert to krzyk

Albert to krzyk. Gdyby miała go opisać jednym słowem, nazwać komuś, kto go nie zna, przybliżyć postać, to tak. Albert to krzyk, wielka niewydarzona pomyłka w jej życiu, której można było zapobiec, ale której nie można zmienić. Nie można wziąć do ręki gumki - myszki i wymazać Alberta. Albert jest i będzie. Kiedyś Alberta nie było, ale kiedyś było kiedyś. Chyba za mało się nauczyła życia na tej geografii, skoro wyszła za Alberta. A myślała, że życie to wielka podróż, że bez podróży żyć nie można. „Można”- powiedział jej kiedyś Albert. Albert to jest coś takiego, od czego się nie da odbić, poza co się nie da wyjść. Albert zagłusza skuteczniej niż oratorium dżungli, bo z dżungli można wyjść samemu lub z przewodnikiem. Albert nie dopuścił do niej nigdy żadnego przewodnika. Niepotrzebni są znajomi, kiedy są sukienki. Kobieta jest próżna, a miarą jej próżności są kiecki, które czynią ją w konsekwencji szczęśliwą. Ojcowie i matki są po to, by chronić swoje dzieci. Ale jeżeli sami nie potrafią chronić siebie, to cóż wtedy? Odmieni się karta życia, wprowadzą ulgi dla takich rodziców? Kto zapłaci nie za jedną, a za dwie krzywdy? Dlaczego matka ma zapłacić za to, że życie staje do niej plecami? Czasami warto wejść między dwa lustra i modlić się, by któreś okazało się silniejsze. Dominująca siła nadrzędna, jakakolwiek siła z zewnątrz. Stare szmaty powtykane we wloty świeżego powietrza gromadziły skargi wielu lat, aż z wyczerpania materiału postanowiły poszemrać między sobą. Pamięć rzeczy martwych, drętwa ocena zjawiska, niemy bunt, niewyartykułowany sprzeciw. Rozżalenie przedmiotów rzeczy traktowany przez żywych jako brak opinii.

poniedziałek, 4 lipca 2016

Zapowiedź Nigerii

Balbina była niegdyś perfekcyjną nauczycielką geografii. Kochała podróże i pragnęła zwiedzić wszystkie kraje. Uważała, że gdy człowiek wciąż podróżuje, wtedy się wciąż wyzwala i trudno usidlić jego strach i lęk. Jest jak auto uciekające przed piorunem, zazwyczaj mu się udaje. Tylko stagnacja i pozostawanie w tym samym miejscu kusi lęk. Bo człowiek się wtedy sam wystawia, mówi: „tutaj jestem” i nie ma drzwi, żeby się oskrzydlić, przelać w inny wymiar. A teraz mnie łap, jak potrafisz, szukaj, skacz po kontynentach, oceanach i rekinach. Ale ile może zarabiać nauczycielka geografii, nawet jeśli bierze nadgodziny i daje korepetycje, jeśli pisze prace zaliczeniowe studentom, od czasu do czasu licencjaty i magisterskie mając dom, rodzinę i lęki? Własne i rodziny. Czasami zasłyszane od znajomych lub uczniów. Raz po wywiadówce jedna z matek opowiedziała jej lęk straszny przed biesami. Kobieta jest przekonana, że codziennie chodzą za nią biesy. Mają mordy powykrzywiane w lustrach, oknach, ścianach i drzwiach. Czasami ją chwytają za kolano albo łokieć, czasami w ogóle się na nią nie patrzą, tylko kłócą między sobą, co dziś komu złego zrobią. Ale ona i tak zawsze się ich boi, tego wycia okrutnego, tych gęb paskudnych, wykrzywionych. Balbina nie wiedziała do tej pory, że można mieć kontakt z diabłem tak bezpośredni i tak namacalny, i lęk tej kobiety wniknął w nią na wylot i nasączył jej duszę jak sweter mięciutki intensywnymi perfumami. I już był z nią, gdy się czesała, gdy patrzyła za prasą, gdy zawieszała listę dyżurnych na szkolnym korytarzu i w drzwiach, szczególnie dyrektora szkoły. Ale najwięcej go, to znaczy tego szatana, było w drzwiach prowadzących do łazienki, więc stała się ona od tej pory uosobieniem mąk i tortur. Balbina, gdy zaczynała pracę, obiecywała sobie, że będzie wyjeżdżać cztery razy do roku i to się jej udawało przez trzy lata, później to tak pomalutku topniało jak pyszne lody waniliowo-czekoladowe nałożone na srebrnym pucharku. Niby nie było widać, że coś się zmniejsza, że zamienia się w mleko i wodę. Bo to najpierw były tylko dni wyrwane z tych wyjazdów, później trzy nie cztery razy w roku, ale też długie i znów troszkę, troszeńkę krótsze. Cóż, niektórzy tak mają, że jak im wiatr w uszach gra, to czują potęgę. Ale dyrekcja i uczniowie jeszcze bardziej czują absencję geografii, a dom czuje absencję żony i matki, no i te cholerne wydatki. Zresztą minęły lata i Balbina sama już dziwiła się sobie, że mogła kiedyś tak wyjeżdżać. Że można było zatrzasnąć zdecydowanie drzwi, tak żeby szatan z nich nie wskoczył na ramię i nie zaglądał w oczy przez całą drogę.

czwartek, 30 czerwca 2016

Czerwiec w haiku

Czerwcowe haiku dobiega, bo życie w całości gdzieś biegnie i ustawicznie do czegoś dobiega. Dziękuję za lekturę i komentarze na GG, w większości obszerniejsze niż same utwory. Nie wiem jeszcze, co będzie w lipcu. Jestem zwolenniczką tu i teraz na spontanie. Bez wprowadzenia, tłumaczenia i trzymania za rączkę. Niektórzy wyjaśniają na swoich blogach częstotliwość postów, ja nie będę, bo to mój kawałek internetowego gruntu. Ponoć kwestie zawodowe, liczba wnuków, dorastanie dzieci, szkolenia i warsztaty kulinarne, pierwsza faza nowego związku, ostatnie stadium wypalonych emocji starego związku, podróże w dalekie zakątki świata i siebie dają mocne usprawiedliwienie nieobecności na własnym blogu. Nie leżakujesz tu, więc cię nie ma. Kliknij, że jesteś. Daj znak, sygnał bloga... E tam!