niedziela, 27 marca 2022

Tylko nie czytaj za daleko

 


 

                               Duży oświetlony salon pełen książek. Rośliny niczym biżuteria delikatnie ozdabiają  zaścielone woluminami regały. Artystyczny minimalizm i tryumf asymetrii obrazu. Na bordowym dywanie w samym środku stoi wielki skórzany fotel. Siedzi w nim rozbrajająco uśmiechnięty pisarz. Obok niego stoi wielki, również skórzany, neseser wypełniony jego autorskimi książkami. Pisarz nie je ani nie śpi, bo czeka na wiadomości od znajomych „daj książkę”. Wtedy zrywa się z niespotykaną energią i mknie jak szalony na pocztę, by dołożyć jeszcze, do swojej pracy i samego egzemplarza, koszty wysyłki. Potem szczęśliwy wraca i czeka w fotelu na kolejną prośbę… Zaraz, tak to sobie wyobrażacie, czy coś pominęłam?

                                Mogłabym napisać, że kpię sobie, ale to jest już standard. Bardzo wielu osobom, w ten oto sposób, przedstawia się profesja, jaką stanowi napisanie i wydanie książki, o kosztach nie wspomnę. Ludzie naprawdę wierzą, że jeśli autor opublikował powieść to ma ją u siebie w domu jak lampkę nocną lub batona i chętnie da koleżance z podstawówki; już by nie był taki, żeby nie dał. Powiem więcej; znajomi obrażają się, gdy nie dostaną nówki nieśmiganej wydawniczej. Logika myślenia, że literat opublikował swe dzieło po to, by je rozdać jest co najmniej zastanawiająca. Dużo winy w tym samych piszących, bo jakby zapracowali na to, by nie zarabiać, rozdając swoje książkowe dzieci. Czytelnik, który raz dostał w prezencie tom wierszy danego poety, już nie kupi kolejnych, tylko będzie liczył na „co łaska”. Ta prawda ma też drugie dno – nie szanuje się książek, które dostaje się w prezencie, a już na pewno nie tak, jakby to było przy pięciu dychach opłaty. Ludzie przyjmują prezenty bezrefleksyjnie, nie zadają sobie elementarnego trudu nad zastanowieniem się, czy w ogóle chcą to czytać.

                                   Czasy współczesne przyniosły kolejną nowość w rozdawnictwie; a mianowicie książki rozdają na potęgę same wydawnictwa. Tak, te o których jest głośno również, a nawet przede wszystkim. Zupełnie za darmoszkę każdy może dostać hit z księgarni opakowany, jak od romantycznego narzeczonego, w kolorowe bibuły, eleganckie kartony i szerokie kokardy. Do książek zazwyczaj dołączają gadżety w postaci zakładek, pocztówek, książek innych autorów, a także coś z gastronomii – ciasteczka, herbata, kawa, czekoladki. No jest jeden hak, a tylko jeden; liczba followersów. To jedyny klucz otwierający niejeden zamek. Obserwujący na Instagramie przyciągają prezenty jak magnes. I zupełnie już bez znaczenia, kim jest ta osoba z dużym kontem IG. Może być w ogóle niepowiązana z czytelnictwem. Jednym słowem; ktoś sprzedający np. dzwonki do roweru, jeśli ma dużo followersów, ma szansę na otrzymanie przesyłki z książką. Wystarczy, że po otrzymaniu paczki zrobi z tego stories i otaguje wydawnictwo. Ruch w sieci następuje. Co to znaczy dużo followersów? No ja nie mam jeszcze dwóch tysięcy na Instagramie, to jak na pisarza z moim dorobkiem nie zwilża mnie. Na Facebooku brakuje mi trochę do dziewięciu tysięcy fanów – całkiem nieźle. W mediach społecznościowych działają coraz lepiej blogerki, które ich zdaniem, bo nie moim, recenzują przysyłane do nich książki. Wtedy liczba obserwujących nie jest tak istotna, liczy się post z książką i oznaczone wydawnictwo z autorem. Czasy mamy takie, że krytyk literacki to jest w zasadzie zawód archaiczny. Teraz najważniejsze jest zdjęcie książki, tagi oraz tzw. polecajka, a więc kilka zdań pochlebnych na temat publikacji. „Super, wciąga przy czytaniu, ale emocje, musicie sięgnąć po tę lekturę” i to by było na tyle. Recenzje książek – kilkuzdaniowe a nawet tylko ochy i achy na temat lektury - blogerów lub kont z nazwą związaną z książkami. Towarzystwo wzajemnej adoracji – autorzy sami nawzajem piszą sobie recenzje, bo takie są wymogi niektórych wydawnictw, co prowadzi całe dziedzictwo kulturowe do zapaści, ale liczba followersów tworzy kryterium wypowiadania się o literaturze.

 

                                     Pomału dochodzimy do aplikacji i streamingów, czyli wszędzie tam, gdzie wykupuje się abonament i dostaje w zamian kilkadziesiąt tysięcy tytułów ebooków i audiobooków. Tak, książki cyfrowe to strzał w kolano dla pisarza, ponieważ jeden tytuł ebooka kosztuje tyle co abonament kwartalny, więc nie opłaca się nikomu kupić jednej e-książki. Niestety, laicy nie wiedzą, że wydawnictwa, które rozszerzają umowy z pisarzem o cyfrowe nakłady, tak naprawdę pozbawiają go przychodu. Przekłada się to również o nakład papierowy, bo towarzyszy mu równolegle cyfrowy dostępny w abonamencie. Oczywiście zjawisko nie uderza jedynie w pisarzy, to samo dzieje się z muzyką, filmami, podcastami, innymi wydarzeniami kulturalnymi. Za cenę jednej płyty można mieć dostęp do tysięcy przebojów, za cenę dwóch biletów do kina - do wyboru, do koloru filmy najnowszych produkcji.

                                  Tak, Internet zżera wysiłek intelektualny i jest odpowiedzialny za katastrofę finansową artystów. Dotyczy to również szeroko pojętej prasy. W moim przekonaniu największą szansę na przetrwanie ma prasa opiniotwórcza. Wynika to z wielu czynników. Ludzie czytają, słuchają, oglądają wiadomości. Media mają większy posłuch niż Kościół, co jest z lekka dziwne. Media to ludzie, którzy prezentują nam jakiś fragment rzeczywistości. Nie wszystko, tylko pewien aspekt, dla wielu to jednak wyrocznia. Jest jednak mały problem, a mianowicie nie wszyscy wiedzą, co z konkretnymi faktami zrobić przez brak wystarczającej wiedzy. I zaczyna się poszukiwanie opinii na dany temat, podążanie za komentatorami naszej rzeczywistości. To jest potrzebne do ugruntowana wiedzy czy też do rozmów z przyjaciółmi na tematy bieżące. Oczywiście, ludzie którzy przyjmują czyjeś poglądy za własne stanowią proste narzędzie propagandy i lepiej byłoby zmusić się do samodzielnego myślenia. Tak samo lepiej byłoby zdawać sobie sprawę z tego, że świat jest duży i dzieje się na nim codziennie naprawdę wiele i to nie jest przypadek, że dostajemy takie a nie inne informacje. Media serwują nam takie wiadomości, jakie mamy otrzymać. My nie mamy wiedzieć wszystkiego, ponieważ media mają za zadanie wyhodować na swoich newsach daną postawę odbiorcy. Ta postawa jest oprawiana przez konkretne tytuły współpracujące z konkretnymi komentującymi i bardzo szybko powstaje zupełnie nowy krajobraz, jakiego nikt sobie nawet nie wyobrażał. Człowiek ma się bać. To raczej wszyscy już zauważyli. Na wszelki wypadek w boksach mediów szykuje się już do startu wirus Nipach – 92% śmiertelności, gdyby z różnych przyczyn temat wojny lekko się wyczerpał.

 

                                     Nie sądzę, by takie gazety stały się kiedykolwiek nieprzydatne, co więcej one będą schodzić w każdej wersji; papierowej dla starszego i zamożnego społeczeństwa i elektronicznej dla młodszego i mobilnego gremium. Może jeszcze prasa specjalistyczna ma szansę przetrwać, bo funkcjonują wyjątkowo wąskie dziedziny i musi coś istnieć, by fachowcy byli na bieżąco. Ta prasa będzie zawsze zarabiać, bo prenumeraty internetowe także istnieją jak i ich czytelnicy.

 

                                      New wave czytelnictwa dotyka i tyka zarówno wydawnictwa ciągłe jak i zwarte.

Powieść wymaga innej pracy mózgu, percepcji oka i stanu skupienia, koncentracji, opanowania szerokiego zakresu materiału, pamięci wątków i motywów, by nie zgubić drogi akcji i świata fabuły. Opasłe tomy są jak maraton; wymagają treningu i systematycznej pracy. Osoba poruszająca się przez dwadzieścia lat na odcinku sypialnia – kuchnia, nie wystartuje w maratonie, a jeśli nawet to po dwóch kilometrach wyjmie z wiklinowego koszyka maść z nagietka i zacznie wcierać w obolałe miejsca. Niech w biegach marnują życie młodzi. Wirtualne czytanie to krótkie informacje, wiadomości, teksty z zachęcającą notką „przeczytasz w dwie minuty”. Bardzo szybko można mieć dostęp do ilościowo wielu tytułów. W kilka minut dobijamy do końca i wiemy o co chodzi. Mamy mniej więcej wiedzę na każdy temat, oczywiście z akcentem na „mniej”.

Szkolne lektury publikowane są z dopiskami na marginesie , co znajduje się na danej stronie. Często zalecane jest programowo czytanie lektur we fragmentach. Ujmując kolokwialnie; nie wyrabia to postawy czytelniczej. Wręcz przeciwnie; uczy kombinowania, ślizgania się po materiale, absurdalnego założenia, że książka składa się z części ważnych, mniej ważnych i zupełnie nieistotnych. Rodzi się również przekonanie, że książka wymaga instrukcji czytania; kogoś, kto wskaże odpowiednie fragmenty do lektury. Czytelnicy stają się niesamodzielni w obrębie czytania, co jest paradoksem, a jednocześnie pozbawieni celu poznawczego oraz umiejętności analitycznych, gdyż w obrębie samych fragmentów ubożeje zarówno warstwa pełnego oglądu, odbioru jak i kontekstu. Następuje wysyp niedojrzałych czytelników, zupełnie nieukształtowanych i niegotowych na percepcję kilkusetstronicowych dzieł – z jednej strony długie czytanie męczy (brak kondycji czytelniczej), z drugiej duże braki w tej materii rodzą frustracje i konsekwentnie zniechęcają do lektury.  Kurczą się więc możliwości samodzielnego wyprowadzania wniosku, dlatego zjawisko czytania recenzji - przed podejściem do książki, filmu, spektaklu - stało się już normą.

                                W „Akancie” trudno nie zauważyć maniery publikowania recenzji (stanowiących polemikę) własnych książek przez ich autorów. Głęboko nieetyczne,  a także nieeleganckie i niesprawiedliwe w stosunku do nieżyjących pisarzy. Jak autor musi jęczeć to niech idzie do łazienki i tam jęczy. Książka jest dziełem skończonym, wykonanym i nie dopowiada się, bo to urąga własnej pracy i obraża inteligencję potencjalnego odbiorcy, który zdążył przeczytać tomik, ale nie zapoznał się z PS liryka. Pamiętam spotkania autorskie nieżyjącego już poety, który czytał swój wiersz, po czym mówił „a teraz powiem wam, o co tu chodzi”. Spowodował takim działaniem, co najwyżej, brak zainteresowania i szacunku do własnej twórczości, a dzisiaj zamiast sięgać po jego tomiki, ludzie wspominają go w tejże właśnie anegdocie.

                                 Elementem całej układanki nie do przecenienia jest czas, który hojnie przeznacza się codziennie na nic. Nic to na przykład relacje znajomych w postaci przelatujących gęsto filmików i zdjęć. Bez żadnych nakazów sami sobie narzuciliśmy raportowanie dnia obcym ludziom.

Zdjęcia z krótkim opisem, gdzie piję herbatę, w jakim jestem pociągu i co jem na obiad. Jeszcze kilka lat temu włączyłby się instynkt samozachowawczy – nie mów wszystkim o swoich planach, bo się nie powiedzie. Nie uskuteczniaj lokalizacji samego siebie, bo dowie się o tym ktoś niepowołany. Nie informuj wroga o własnych przyzwyczajeniach. Nie pokazuj mu, gdzie masz słaby punkt. Wytracamy czas na bezużyteczne sprawy i odkrywany naszą tajemnicę istnienia przed tłumem.  Śledzimy  czyjeś codzienne czynności, jakbyśmy nie mieli własnych herbat i obiadów. Na podstawie storiesów tworzymy wyobrażenie o kimś, o czyimś życiu. Jeśli nie dajesz fotek z Warszawy to znaczy, że nie jesteś albo co gorsza nigdy nie byłeś w stolicy. Nie dajesz zdjęć z kawiarni, czyli nie chodzisz nigdzie na kawę, nie znasz takiego lokalu, co się zowie „kawiarnia”.

Kawa, która była niegdyś asumptem do spotkań towarzyskich bądź biznesowych, stała się wydarzeniem mediów społecznościowych, ale samym w sobie, tj. w kawie. Patologia szerzy się dalej i sypią się usprawiedliwienia nieobecności w SM – ktoś jest chory i nie będzie go na IG przez 10 dni, czyli nie będzie zdjęć jego filiżanek. Ktoś czuje wewnętrzny przymus powiadomienia najbliższych, czyli w tym wypadku ziemskiego globu, że Pan Kotek jest chory i leży pod kocykiem kupionym w Pepco za 29,90 PLN. Sami stworzyliśmy sobie nigdzie niezapisane zasady obligatoryjnego pojawiania się w mediach. Czemu nie dajesz nowych postów? Coś się stało, czy tak sobie nic nie robisz? Nic nie robisz, bo jesteś leniem? Potrzebujesz psychoterapeuty? Mam namiar na siebie. Dać ci namiar na mnie?

Nigdzie niepodany obowiązek codziennego prezentowania siebie w luźnej wydawałoby się aplikacji. Na feedzie kilkaset postów, a w nich minimum pięć selfie dziennie tej samej twarzy, co daje  tysiące zdjęć tejże osoby w roku – przekraczanie wszelkich definicji próżności i sprowadzenie kreatywności siebie do paneli podłogowych. Co trzeba mieć pod czapką, żeby wykombinować profil z albumem własnej twarzy? Twarz oświetlona, w cieniu, rżąca, smutaśna, ze szminką i bez szminki, ale z błyszczykiem.

                                  Współczesne czasy dały, same z siebie, prawo ludziom do całkowitego przekonania o własnej wielkości. Na wielu kontach zajmujących się (niby) kulturą można znaleźć te same informacje, które  podane są na stronach instytucji  kulturalnych – teatry, filharmonia, biblioteki, galerie, ośrodki kultury, etc. Czasami dochodzi do tego ciasteczko w postaci bezrefleksyjnego epatowanie miłością do sztuki. Taki znawca kultury (wie, gdzie i kiedy jest wernisaż) z koroną (kocha wernisaż).

 Z sentymentem wspominam czasy, gdy wielu moich kolegów po piórze miało taki wewnętrzny zapis BHP, np. przed pisaniem zapuszczali się do lasu i słuchali jak trawa rośnie. Teraz mamy stan podwyższonej gotowości przez całą dobę czyli wiecznie włączony telefon komórkowy. Brak resetu, organizm nie odpoczywa odpowiednio, nie wyłącza się, nie uspokaja. Stymulowany mózg push-upami, powiadomieniami, ciągłym kontaktem z innymi, ze światem, a nie z samym sobą. Deficytowym towarem, co za tym idzie, staje się koncentracja, czego powikłaniem jest łykanie wszystkiego, co nam podstawią. Komentatorzy więc miękko przechodzą po własnych błędach i elastycznie dostosowują do aktualnych trendów bądź oczekiwań, bez zbędnych wyjaśnień dotyczących wcześniejszych przeinaczeń, potknięć czy rozmijania się z prawdą.

Na Facebooku znajomi publikują te same wiadomości, które serwuje nam Internet. Męczymy się samym skrolowaniem. Cywilizacja stworzyła technologię dostępu do wszystkiego w każdym  miejscu na świecie, by nas zniszczyć poprzez ciągłe molestowanie niepokojem i permanentny brak ciszy. Coraz częściej pojawiają się głosy osób, które na skutek rozmaitych okoliczności nie miały dostępu do Internetu przez dłuższy czas i gdy Sezam otworzył się – odniosły wrażenie, że czytają zbliżone dość newsy.

                                   A tak z innej beczki - robiłam zakupy w kilku sklepach i tak się złożyło, że z każdego z nich był wyrzucany przez pracowników ten sam człowiek – w łachmanach, brudny, śmierdzący i pijany…

Czy kraj, który nie potrafi zająć się jednym człowiekiem udźwignie troskę wobec dwóch milionów?