czwartek, 4 maja 2023

Z fioletem i majem

         Zakończono podawanie charytatywnych snów bez uprzedzenia. W dolinach zamglonych niedowidzeniem cedzono ostatnie zgrzytanie przez zęby. W prasie pod ogłoszeniami drobnymi były ogłoszenia jeszcze bardziej drobne a nawet drobiazgowe i tam znalazłam informację o wielkim festiwalu sztuki, który już trwał od czterech wierzb osuniętych wiekiem na przygarbiony pagórek krainy nic nie dziania się od stuleci. Wsiadłam w autobus czerwony, numeru nie pamiętam, i jechałam z nadzieją, że jak festiwal przemknie mi choć zarysem po szybach to sobie wysiądę. Pilnie więc obserwowałam świat za szybą i widziałam różne rzeczy, np. staruszkę stojącą na bezludnym chodniku i płaczącą nad rozlanym mlekiem. Zrobiło mi się żal rozlanego mleka, bo tyle można by było budyniu z tego zrobić dla mnie i dla innych, i było mi żal jeszcze tej samotności chodniczej, tego ulicznego wyobcowania, zamknięcia siebie w sobie, co stało się koniecznością trotuaru. Widziałam też bardzo niedelikatnego menela, który wygrzebywał resztki z kosza na śmieci i zrobiło mi się żal tego kosza bezpańskiego, tej egzystencji śmietnikarskiej żałosnej w naszym kraju. Że tak każdy ma prawo w ten kosz wleźć, kosz rozbełtać, rozpaproszyć śmietniczek i tarzać w nim brudnymi łapskami, ile sił w ramionach, i nieporządzić w nim jeszcze gorzej od nieporządku, i witkując w nim rozdzielać ścierwo od dna. I tak mijały przystanki całe, długie wiaty i brak wiat, zataczały coraz dłuższe odcinki odcięcia się rzeczywistego od braku rzeczywistości. Kiedy nastąpił czas przystanku z festiwalem, szkoda mi było, że autobus się już wyautobusił i podróż skończona, a było co zwiedzać. Zaczęłam od miejsca pachnącego farbami i rozczochranego pędzlami. Kilkadziesiąt osób statystowało do istotnego sztukowego przedsięwzięcia, ale dla mnie oczywiście zabrakło już miejsca , a tak bym sobie postatystowała. Z zazdrością samą patrzyłam na kilkadziesiąt żywych istot osnutych białą szatą z ramionami wzniesionymi na krzyżach. Poza głowami i ramionami nie widać było dosłownie nic. Musieli z prawdziwym powołaniem przyjść na to miejsce, bo twarze mieli podobne w wyrazie; powywracane gałki oczne, spazmy bólowe i wyraźne nasączenie ślinowe, zsiadłe w kątach ust sinych i drętwych. A ja się nie załapałam, bo się za długo autobusiłam i przystankowałam. Oryginalność może być tylko wrażeniem, ale ja odniosłam wrażenie o oryginalności owej sztuki nad sztukami wszelakimi. Patrząc na żywe obrazy, pomyślałam, nie wiem czemu, o kalwińskiej predestynacji. W moim ogrodzie rośnie drzewo poznania – dwuletnia brzózka o imieniu „Precz z łapami”. Dwa razy oszczekały ją psy zasłonięte fioletowymi bzami. Bzy wycięłam ze świadomości właścicieli psów. Pies sąsiada jest jak twój pies. To moje drzewko. Szczekanie należało do psów i do wiatru, bo wtedy szarpało powietrzem na burzę. Ale starość jest nieporadna, bo widziałam, ile sąsiad użerał się z własną śliną, by wydobyć głos i kij na psa. Psy należą do ssaków tak jak ludzie. Artyści plastycy z muskułów statystów robili skrzydła, rozmiękczając je w płynie, po czym rozcinali skórę na równe paski i tapirując je unosili do góry, i stawiali na strong lakier. Malowali po nich na przemian białą i błękitną farbą, a na tym robili wzorki – krateczki i kwiatuszki w landrynkowych seledynach i różach. Arcydzieła! Jakie to wszystko równiutkie, zgrabne i dopracowane. Na przedramionach skóra przystrzyżona jak trawiaste dywany w najznakomitszych parkach, również jeśli się rozchodzi o odcień zielonego. Głowy wszyscy mieli zadarte ku niebu, tak żeby ze skóry na szyi wykonać puch ptasi, jeszcze taki młodziutki i niewinny. Na brodach wiły się przecudnej urody kwiatki i kwiateczki; płatki były tak doszlifowane, że tylko z bliska można było poznać ludzką skórę, a w zasadzie jej brak pod owym kwiatem - otchłań ognia po ściętym płacie skóry. W takich momentach wszyscy ludzie myślą o jednym, a mianowicie żeby wznieść toast...Rozglądam się za szampanem, za kieliszkami...nic tylko kefir z zerową zawartością tłuszczu i dwudziestoprocentową marżą. No to idę w bok, idę ku zaroślom i myślom o zaroślach. Spijam wilgoć liści i z nimi wznoszę toast. Przepraszam, ale brakuje mi kieliszków. Liście konwalii, tylko liście konwalii ratują kryzys etyczny i kto by się spodziewał? Ale zawsze jest trema przed występem, nawet jeśli rola wymaga tylko podania kieliszków to nigdy nie wiemy, czy widz nie zwróci uwagi właśnie na ten epizod, małą rólkę, bez której nie byłoby dalszej części sztuki, bez której artystycznie nic by dalej nie ruszyło, bo niby jak, niby czym mieliby aktorzy wznieść toast? A wznoszenie toastów to punkt kluczowy, decydujący, świadczący o tym, co było i nastąpi. Te konwalie nieocenione, kwiat niezbędny, podążający tropem myślowym autora.