poniedziałek, 5 sierpnia 2019

Duch drewnianego ptaka


                      Naznaczeni popiołem przeznaczenia usypanego w nieśmiertelną Magen Dawid. Piętno czy wybrańcy losu? A może jedno i drugie? Gdzie głos sumienia tych, co palili, mordowali i wyrywali korzenie? Utonął w gardle porośniętym lasem młodych drzewek. Ale nie w Tu bi-Szwat. To wszystko stało się, bo jeden mały człowiek przyjął filozofię dzielącą ludzi na kategorie? Czysta forma absurdu…        Małżeństwo rodziców Sary było trudne i nawet ciekawe z punktu widzenia obserwatora. Było to starcie dwóch różnych kultur i dwóch odległych osobowości. Pod jednym wspólnym dachem mieszkały dwie największe religie świata. Na jeden wspólny zamek zamykały się drzwi dwóch oddzielnie budowanych fundamentów filozoficznych. Z czasem mieszały się ze sobą pewne tezy i poglądy; dominowały jedne to znów drugie – tak jak po nocy nastaje dzień – po dniu jest noc, ale bywa i wieczór. Największym darem, jaki Sara otrzymała od rodziców, była możliwość wyboru religii. Do najdrobniejszego więc szczegółu w istocie wiary dochodziła długimi latami, mimo że nigdy nie wątpiła w swoją miłość do Boga. Sara przekonała się, że ludzie wychowywani w jednorodnym religijnie domu mają życie znacznie prostsze. Tradycja o mocnych korzeniach, przestrzegana przez wszystkich członków rodziny, daje młodemu człowiekowi nie tyle poczucie naturalności, co stan błogości, stabilności, a w rezultacie bezpieczeństwa; ubieramy choinkę jak co roku lub palimy świece na Chanukę jak co roku. Może zatem dlatego dorosła Sara stała się bardzo ortodoksyjna. Bardziej niż jej przodkowie. Bo w jej modlitwach zawsze biło serce niepodważalnej wiary, do której dobrnęła wieloma ścieżkami. A to przecież brak tętna w religii sprawia, że jesteśmy słabi, a ludzie słabi duchem stają się grzeszni, bo się boją. Rabin powiedział kiedyś Sarze, że każdy człowiek składa się z duszy zwierzęcej, dzięki której jemy, pijemy i śpimy oraz z duszy boskiej – iskierki Boga, która dąży do lepszego zrozumienia. Bóg jest zadowolony z człowieka, kiedy umie on połączyć te dwie połowy – dwie dusze. Bo jedna bez drugiej jest pyłem wszakże, 
tracąc swoje istnienie. Sara była aguną, bo jej mąż Mosze znalazł kobietę głupszą, która nie zadawała mu tylu pytań przy studiowaniu Tory. Cierpienie, jakie odczuwała w związku z jego odejściem, zamykało zakres znaczenia słowa gehenna. Ale ból zawsze może być większy i gehenna nastała dopiero wraz z Holocaustem. A Holocaust stworzyli ludzie ludziom.

* * *
              Sarę pchnęli w czeluść wagonów wraz z jej rodzicami – żydowską matką i katolickim ojcem, mimo że ten nosił krzyż na szyi i odklepywał niemieckiemu oficerowi „Zdrowaś Mario” na zmianę z „Ojcze nasz”…. Prawie każda z wynędzniałych twarzy w bydlęcym pociągu była posiadaczką czegoś cennego, co miało ją – wynędzniałą twarz – uchronić od nieuchronnej śmierci i uczynić nieznośny los znośniejszym. Były to kolczyki z perłami, pierścionki z rubinami lub szczerozłote monety. Sara zabrała drewnianego ptaka. Trzymała go w zaciśniętej pięści. Miał dwa wieki. Prapradziad jej matki podarował go swojej siostrze, na pocieszenie, gdy ta straciła palec u ręki. Prawdopodobnie palec trzeba było obciąć, tak dotkliwie dziewczyna przemarzła pewnej srogiej zimy. Drewniany ptak miał w rodzinie szczególną wagę i moc. Był symbolem więzów krwi, przynależności, miłości, ale nade wszystko opieki i wsparcia w trudnych chwilach. Przez wiele lat Sara kpiła z „magiczności” starego drewnianego ptaka bez jednego oka, ale w chwili, gdy miała zabrać coś najcenniejszego z domu, wzięła właśnie jego. Ptak wkłuwał się boleśnie w rękę drewnianym dziobem, ale kobieta nie czuła bólu tylko radość, że jednooki stwór jest z nią. Ojciec odmawiał „Ojcze nasz”, matka zdzierała skórę z pomarszczonej twarzy, Mosze – gdziekolwiek był, tulił swoją nową kochankę, a Sara miała drewnianego ptaka. Urwaniem wielkiej czarnej chmury dobijały się do ich wagonów neurotyczne krople deszczu. Jak wielki dzwon obwieszczały, że Bóg płacze, bo jego umiłowane dzieci, które wyprowadził z Egiptu – domu niewoli, cierpią. Jego pierworodnym, którym wybaczył nawet złotego cielca, dzieje się krzywda. Otwarty granat nieba przepukliną oparł się o dach pociągu chcąc wprosić się do nich na nocleg. Sara uniosła ptaka na wysokość źrenic. Jakże zazdrościła prapradziadowi Dawidowi jego śmierci – pochłonęło go morze w całości i bez ran. To dobra śmierć – krótka i skuteczna. Poza tym, Dawid był już wtedy starym mężczyzną, szybko upijałsię w Purim i połowy ryb męczyły już go coraz bardziej. Ale ponoć na wieść o śmierci Dawida, oczy jego siostry Rywki tak się zachłysnęły łzami, że roztrzaskały się od ich nadmiaru na tysiąc kawałeczków jak stłuczone lustro czyniąc Rywkę niewidomą. Teraz nasączony łzami Sary drewniany ptak nie ożył, ale ożyły jego wspomnienia, które ożyć w takich warunkach nie powinny.

* * *
               Przed Sarą stała kobieta szarpiąca się ze swoją, co najwyżej, trzyletnią córką.  Nie chciała, żeby dziewczynka wraz z nią poszła do komory gazowej. Tłumaczyła zniecierpliwionej esesmance, że dziecko zaraz się uspokoi, że jeszcze chwila. Niemcy często zabierali bardzo małe żydowskie dzieci, które można było jeszcze zniemczyć. Takie prawie jedyne drzwi do przeżycia. Prawie milczy, wygina grzbiet, pręży się. Prawie zostaje w końcu zatrzaśnięte tymi drzwiami w prawie krzyku ginie pod kołami historii w rozsypanym niepotrzebnym brzasku. Zmiana stanu skupienia i prawie już nikogo nie obchodzi i nie obłazi. Niestety, ta mała w żaden sposób nie potrafiła tego zrozumieć. Matka biła ją i wyzywała, chcąc zniechęcić tym sposobem do siebie, ale na nic to....Wreszcie esesmanka z całych sił wyszarpała dziecko i odeszła. Wrzask trzylatki zagłuszał nawet dźwięki walca, którego Niemcy nie żałowali Żydom przed śmiercią. Matka zasmarkała się w zduszonym płaczu na, wykrzywionej grymasem uśmiechu, twarzy. Paktowała z Bogiem o zmniejszenie eksterminacji Żydów o trzyletniego dzieciaka. Oddać ją Bogu czy Niemcom? Co ocali jej córkę? Który wybór jest ludzki, humanitarny? Kobieta wzruszyła ramionami nie mogąc wyprostować pleców, bo przybyło jej nagle trzydzieści lat. Wytarła ręką nos. Jej ustom zabrakło pacierza, ale w jej sercu był taki pazur, przy którym ocean przestawał być spokojny. Poruszała ramionami i czekała na jakiś znak od Stwórcy, że dobrze zrobiła tłukąc małą przed ostatecznym rozstaniem. W wielkich chwilach każdy liczy na cud, przecież tak nie może się dziać… Nie może się dziać, więc dostała znak, Wszechświat odpowiedział zwracając jej dziecko. Mała zdołała uciec esesmance, podbiegła do matki i wbiła się dotkliwie zębami w jej łydkę aż stały się na moment zrośnięte. Kobieta znieruchomiała, z jej oczu płynęły łzy, a z łydki strużki krwi. Pochyliła się nad córką i czule, już bez krzyku, powiedziała, że nikomu jej nie odda. Równo za pięćdziesiąt lat kobiety w wieku owej żydowskiej matki będą zastanawiać się jak pozbyć się cellulitu i marzyć o pierwszej operacji plastycznej dla ich słodkich córeczek z niezadowalającymi uszami.
             Sara nie myślała o śmierci, choć wiedziała, po co idzie. Jej matka wierzyła albo chciała wierzyć w to, że idą się kąpać. Drewniany ptak też wiedział, po co. Bał się tak bardzo, że wbił się swym ostrym dziobem w dłoń właścicielki jeszcze mocniej. W tych ostatnich chwilach stali się jednością. Jakby już od urodzenia dziewczyna miała rękę ze skrzydłami drewnianego ptaka. Sara myślała tylko o drewnianym towarzyszu, że nie ma on nikogo poza nią, że tylko na nią może liczyć, że nie zostawi go w żadnym wypadku samego. Przecież zawsze był w jej rodzinie, nie może dostać się w inne ręce. Na moment tylko jej uwagę zwróciła znów trzylatka idąca przed nią ze swoją matką. Mała zapragnęła pogłaskać psa – wielkiego owczarka niemieckiego, siedzącego dumnie przy niemieckim oficerze. Żołnierz pozwolił dziecku pogładzić zwierzę. Scena była rozczulająca; wyszkolony pies do rozszarpywania ludzi na komendę, kiedy nie otrzymał od pana takiego rozkazu, bawił się z żydowskim dzieckiem idącym na śmierć jak mały szczeniak. Oficer uznał w końcu, że dosyć tej beztroski i dziecko z matką podbiegły kawałek, by dorównać kroku idącym do komory gazowej.
                             Esesmanka kazała nagiej Sarze odłożyć ptaka, ale ta tłumaczyła, że on tak na stałe, że nie można go odczepić od dłoni. Niemka obrzuciła Sarę spojrzeniem ironicznym i kpiącym, i machnęła ręką na całą sytuację. Goła Żydówka dygnęła przed nią i podziękowała. Stłoczone kobiety pod prysznicami nie zauważyły dołączenia do nich jeszcze jednej – nagiej z wbitym w rękę drewnianym ptakiem. Sara otworzyła dłoń i zaczęła przemawiać do jednookiego nie w jidysz, ale świętym językiem hebrajskim. Nie wiadomo, czy ptak rozumiał także i w hebrajskim, czy znał po prostu słowa modlitwy, w każdym razie przekrzywił łeb i spojrzał na swoją właścicielkę jedynym okiem. Stanął na jej dłoni i rozprostował skrzydła. Podreptał chwilę w miejscu, po czym wzbił się ponad głowy kobiet. Jego skrzydła powiększyły się ogromnie, Sara nie widziała poza ptakiem już nic. Ale za chwilę jego skrzydła to nie były już skrzydła, ale dwa wielkie motyle. Motyle, które miały wszystkie odcienie różu, czerwieni i fioletu. Ptak wymachiwał nimi, jak ażurowymi latawcami i uśmiechał się do Sary, puszczając jej swoje jedyne oczko, które też już nie było takim samym oczkiem, tylko ogromnym, błyszczącym, szafirowo – szmaragdowym okiem. Drewniany przyjaciel, który nie był już drewniany, co chwilę zniżał się, aby musnąćswym dziobem - a nie był to już drewniany dziób tylko mięciutki pluszowy - czoło Sary. Pachniało bzem, troską wielkich drzew i poprószonym wiecznym majem. Magiczny ptak i jedno życie; świat nic nie zyskał, świat nic nie stracił.
               Sara już nie żyje, ale przecież kiedyś rabin tłumaczył jej, że Żydzi są jak księżyc. Czasami widać go na niebie w całej okazałości, czasami tylko część, a czasami go w ogóle nie widać. Ale księżyc jest zawsze!