poniedziałek, 15 sierpnia 2016

Sen Alberta

Albert miał zawsze ten sam sen. Był do niego przywiązany jak do sera na śniadanie, czyli nie może być nic innego. Bez alternatywy. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, tak po prostu było. To był gigantycznych rozmiarów nagi mężczyzna z opaską materiału na biodrach, stanowiącej jedyne i skąpe odzienie. Mężczyzna siedział na porośniętym krótką trawą pagórku a obok niego leżał równie nienaturalnie wielkich rozmiarów miecz. Ten człowiek był malarzem, artystą tworzącym z żywej materii wciąż dziejący się spektakl. Jego obraz był również płachtą płótna o nieskończonej długości i szerokości, pozbawiony ram. Bynajmniej Albert nigdy ram nie widział. Artysta - malarz sięgał ręką raz w niebo, raz w ocean, raz w głębię lasu i wkładał do swego dzieła coraz to inne zwierzę bądź roślinę. Przyglądał się chwilę, następnie wyjmował na przykład żółwia i przekładał go w inne miejsce. Gdy uznawał, że tak może już zostać, z wielkiego wiadra wyciągał wielki pędzel ociekający chyba klejem i pokrywał nim płótno. Wszystko na obrazie nadal żyło, ale bez możliwości przemieszczania. W dziele owym znajdował się jeden człowiek, a właściwie męska syrena; do połowy ciało mężczyzny przechodzące w rybi ogon zagięty łukiem ku górze. W owym przeźroczystym i szklanym ogonie znajdowały się dwie pary nóg i coś w rodzaju różowej mazi stanowiącej jego wypełnienie. Jedna para nóg niosła mężczyznę przez świat na płótnie w kierunku, gdzie wzrok już nie sięgał. Zawsze, gdy syren oddalił się na tyle daleko, że mistrz unosił wysoko brew i wyciągał swe atletycznie umięśnione ramię; maź poczynała bulgotać w ogonie, następnie wrzeć, dziwaczną postać miotał sejsmiczny wstrząs i druga para nóg pospiesznie wracała z całym ciałem na swoje stałe miejsce. W tym momencie dzwonił budzik i Albert otwierał swe chłodno błękitne oczy. Szedł do łazienki i nakładał równy półcentymetrowy pasek miętowej pasty do zębów. Gdy przyglądał się swej twarzy w nadpękniętym lustrze, wchodziła do tej samej łazienki jego oderwana z każdego kontekstu żona z uśmiechem niepasującym do swej żałosnej sytuacji i mówiła mu zamiast „dzień dobry”:
- Albercie, byłam trzy dni w Nigerii. Tylko ja przeżyłam; wszystkich zastrzelili, rozgnietli ich mózgi bagnetami. Była tam latarnia, którą wyściełały trupy w pokrwawionych prześcieradłach. Oni mnie nie widzieli, a ja widziałam wszystko. Muszę opowiedzieć…

- Skończ!

- Ale, Albercie, wysłuchaj raz mnie…

- Skończ!

- Wróciłam teraz z Nigerii, tam mieszka Koniec Świata!

- Skończ!

Mocny cios w szczękę kończył nigdy niedokończoną opowieść. Rytm dnia musiał być zachowany. Albert był rytmiczny w swym skostniałym życiu. Jak zwierzęta w obrazie z jego snu; pływały tak wdzięcznie bez zbędnego pośpiechu, który mógłby zmącić ich linię ciała stykającą się z linią wodorostów i lilii wodnych. Raz jeden jedyny, po urodzeniu najmłodszego z chłopców, Albert siłą całej swej woli wyprowadził z obrazu malutkiego żółwia. Był taki malutki i słodki, Albert płakał przez sen całą noc i mimo gniewnego oka mistrza, z krzykiem uniósł ogon i dwiema parami nóg wyrzucił żółwika poza obszar malarza. Malarz gniewał się długo na niego i sejsmiczne wstrząsy miotały nim i podczas snu, i na jawie. Ale nigdy nie żałował swej decyzji, bo wiedział, że żółwik jest teraz wolny i szczęśliwy. Pokazał mu się raz; siedział na jaśku oparty mięciutko skorupą o plusz, uśmiechał się do Alberta i machał do niego łapką. To był zdaje się żółw jego życia; jedyny żółw w albertowskim życiu.