środa, 7 grudnia 2016

Rozsypany dzień

Istotnie, trochę się rozsypało. Trochę przeszkadzało, bo promienie słoneczne mrużyły firany i kładły ciemnoszare kamienie na opuchnięte powieki. W planie było dobić do 10% całej twórczości, ale po miesiącu ambicję opuściłam na całe 5%. Ze zdumieniem zerkam na blogi, gdzie autorzy silą się na zamieszczanie wszystkiego, co mają, mieli i ślina na blog... Widocznie są autochtonami bloga, bo inaczej tego wytłumaczyć nie sposób. Mało jest takich miejsc, które stanowią lokum na większość, a cóż dopiero na wszystko. Niemniej jednak chapeau bas przed tymi wspomnianymi, bo chcieli to uwili gniazda w necie i to ich wyłączność. Inni publikują np. na fejsie sądząc, że ich twórczość idealnie pasuje do portalu społecznościowego. Na fejsa logujemy się dokładnie po to, by czytać wątpliwej wartości teksty, by w ogóle społecznie zgłębiać tajniki świata poza friendowaniem. Chyba i tak lepsze to niż dzielenie się z tysiącem znajomych (a można mieć tylu?) swoją codziennością. Posiłkując się złotą myślą z "Co się wydarzyło w Madison County" taką pewność można mieć tylko raz, że moje i tylko moje życie jest frapujące dla każdego. Mój ból paznokcia przyciąga tłumy a moja kawa bez kopa obezwładnia a nawet kładzie na kolana. Kolejny krok już za rogiem. Może nie znaczyć nic w działaniach Wszechświata, a może być tym ruchem, który wywoła rewolucję w życiu, które ceni sobie, i to bardzo, spokój. Tak naprawdę nigdy nie wiemy, który ruch wyzwoli bezruch, a który zatrzęsie naszą chatką. Najczęściej znamienne pozostają te zdarzenia, za którymi się nie oglądamy. Te, których wypatrujemy, pozostają niewidoczne dla oczu.