Jestem tam kilka dni. Leżakuję na tarasie i pływam w basenie, którego woda odbija światłem niebo. Ale niebo jest zupełnie inne nad pozostałym Poznaniem. Szare i przygnębione. Takiego nieba można nie zauważyć. W kawałku luksusowego Poznania są inni ludzie; opaleni, uśmiechnięci. Z tego hollywoodzkiego obrazka schodzi się po kręconych, metalowych, srebrzystych schodach. Schody jak korale oplatają metalową, srebrzystą, kurzą stopkę.
Na dworcu kupuję bilet do Wrocławia, bo do Olsztyna nie ma pociągu, a ja nie chcę zostać na dworcu. Jadę do Wrocławia w atłasach. Cały pociąg wysłany jest bordowym atłasem ze wstawkami zielonego. Są kelnerzy w białych garniturkach. I pełno połyskujących srebrnych tac i półmisków. Białe serwety i białe obrusy. Są wielkie hole i wielkie sale, również taneczne. Jest orkiestra, która denerwująco robi sobie długie przerwy. Jestem ja - lekko senna, lecz zadowolona.
We Wrocławiu jest identyczny dworzec jak w Poznaniu. Z Wrocławia też nie ma pociągu do Olsztyna, ale jest za to do Warszawy. Kasjerka sprzedaje mi tak długo bilet, że pociąg odjeżdża. Robię wrzawę wokół tego i pociąg zatrzymują. Jest eliptyczny. Nie ma drzwi ani okien. Wsiada się do niego przez wloty, wyglądające jak wsypy na śmieci w wieżowcach. Otwory te są bardzo małe, ale jakoś się przeciskam. W środku nie ma przedziałów, światła i jadą same potwory, demony oraz cztery wampiry. Wampiry nie są mną zainteresowane.Za to potwory gapią się na mnie klejącym spojrzeniem. Pierwszy raz cieszę się z towarzystwa mojej koleżanki, na którą w zasadzie wcześniej w ogóle nie zwracałam uwagi. To jest koleżanka z okresu wczesnego dzieciństwa. Ma twarz wyrośniętego niemowlaka i rozmiary terminatora. Ona nie myśli. Jest dołączona do mnie jak szew do koszuli. Znajdujemy jedno pomieszczenie, w którym jest trochę światła. Siadamy pod, migającą watami w liczbie czterdziestu, żarówką. Toboły rzucamy w geście szaleństwa, gdzie popadnie. Po turecku, na podłodze mijają godziny. Warszawa to Mount Everest - zaśnieżony, odległy i upragniony, choć nieznany i niebezpieczny. Kiedy znużenie szczypie w oczy i dociska wpółprzytomne powieki, wchodzi do nas demon. Jest dość wysoki, ma haczykowaty nos, grzebienie zamiast rąk i oddech zalanej piwnicy. Dookoła wieje zbitym z tropu chłodem. Pod pozorem potrzeby fizjologicznej wychodzę i udaję się do szaletu pociągowo - dreszczowego, gdzie brud sięga po kostki a smród chwyta za łydki. Nie da rady tam nawet niczego dotknąć, więc wychodzę za sekundę, ale demon czeka na mnie już pod drzwiami. Uśmiecha się pestkami po czereśniach i zepsutą leszczyną. Biegnę do koleżanki, która wyciąga do mnie - jak bobasek z wózeczka - łapy niczym łopaty i próbuje przytulić do mojej piersi łeb wielkości wora z ziemniakami.
Przeciskamy się znowu przez płaskie otwory i jesteśmy w Warszawie. Jest zaawansowana noc. Żadnych pociągów, ale za to pełno dużych i kolorowych autobusów. Autobusy śpią. Niebo nad Warszawą jest bardzo wysoko. Wyżej niż w każdym innym miejscu. Zimno. Jeden, jedyny kierowca siedzi na taborecie obok pojazdu. Niepytany o nic, mówi, że prędzej mu kaktus wyrośnie, niż on się stąd ruszy i że do rana nic stąd nie odjedzie. Mówię mu na to, żeby pocałował się w trąbę. Chodzimy po warszawskiej Starówce, która zmienia się w gdańską Starówkę i pachnie morzem. Podchodzi do nas szczupły, wysoki blondyn i proponuje nocleg dla nas za 100 złotych. Mówię mu, żeby pocałował się w trąbę. Na środku Starówki stoi bardzo mały dworzec z bardzo małą kasą. Dowiadujemy się tutaj, że odjeżdżają z niego tylko bardzo małe pociągi na bardzo krótkich odcinkach. Decydujemy się jechać do Nasielska, bo będzie się bliżej Olsztyna.
W Nasielsku jest noc w głębokości węgla kamiennego. Zlewa się z niebem i z ziemią. Idziemy po omacku. Nie widać żadnego budynku, żadnego człowieka. Nie widać siebie. Ciemność nocy ściska za gardło.