czwartek, 16 marca 2017

Pędzące noce w wagonach

             Poznań wygląda jak kawałek Hollywoodu doklejony do obszaru koszmaru na dworcu. Landrynkowe drinki odcinają się kontrastem od odrapanych mrocznych murów. Smród zakiszonej poczekalni łapie dziobem powiew ekskluzywnych perfum. 
           Jestem tam kilka dni. Leżakuję na tarasie i pływam w basenie, którego woda odbija światłem niebo. Ale niebo jest zupełnie inne nad pozostałym Poznaniem. Szare i przygnębione. Takiego nieba można nie zauważyć. W kawałku luksusowego Poznania są inni ludzie; opaleni, uśmiechnięci. Z tego hollywoodzkiego obrazka schodzi się po kręconych, metalowych, srebrzystych schodach. Schody jak korale oplatają metalową, srebrzystą, kurzą stopkę. 
            Na dworcu kupuję bilet do Wrocławia, bo do Olsztyna nie ma pociągu, a ja nie chcę zostać na dworcu. Jadę do Wrocławia w atłasach. Cały pociąg wysłany jest bordowym atłasem ze wstawkami zielonego. Są kelnerzy w białych garniturkach. I pełno połyskujących srebrnych tac i półmisków. Białe serwety i białe obrusy. Są wielkie hole i wielkie sale, również taneczne. Jest orkiestra, która denerwująco robi sobie długie przerwy. Jestem ja - lekko senna, lecz zadowolona. 
            We Wrocławiu jest identyczny dworzec jak w Poznaniu. Z Wrocławia też nie ma pociągu do Olsztyna, ale jest za to do Warszawy. Kasjerka sprzedaje mi tak długo bilet, że pociąg odjeżdża. Robię wrzawę wokół tego i pociąg zatrzymują. Jest eliptyczny. Nie ma drzwi ani okien. Wsiada się do niego przez wloty, wyglądające jak wsypy na śmieci w wieżowcach. Otwory te są bardzo małe, ale jakoś się przeciskam. W środku nie ma przedziałów, światła i jadą same potwory, demony oraz cztery wampiry. Wampiry nie są mną zainteresowane.Za to potwory gapią się na mnie klejącym spojrzeniem. Pierwszy raz cieszę się z towarzystwa mojej koleżanki, na którą w zasadzie wcześniej w ogóle nie zwracałam uwagi. To jest koleżanka z okresu wczesnego dzieciństwa. Ma twarz wyrośniętego niemowlaka i rozmiary terminatora. Ona nie myśli. Jest dołączona do mnie jak szew do koszuli. Znajdujemy jedno pomieszczenie, w którym jest trochę światła. Siadamy pod, migającą watami w liczbie czterdziestu, żarówką. Toboły rzucamy w geście szaleństwa, gdzie popadnie. Po turecku, na podłodze mijają godziny. Warszawa to Mount Everest - zaśnieżony, odległy i upragniony, choć nieznany i niebezpieczny. Kiedy znużenie szczypie w oczy i dociska wpółprzytomne powieki, wchodzi do nas demon. Jest dość wysoki, ma haczykowaty nos, grzebienie zamiast rąk i oddech zalanej piwnicy. Dookoła wieje zbitym z tropu chłodem. Pod pozorem potrzeby fizjologicznej wychodzę i udaję się do szaletu pociągowo - dreszczowego, gdzie brud sięga po kostki a smród chwyta za łydki. Nie da rady tam nawet niczego dotknąć, więc wychodzę za sekundę, ale demon czeka na mnie już pod drzwiami. Uśmiecha się pestkami po czereśniach i zepsutą leszczyną. Biegnę do koleżanki, która wyciąga do mnie - jak bobasek z wózeczka - łapy niczym łopaty i próbuje przytulić do mojej piersi łeb wielkości wora z ziemniakami. 
              Przeciskamy się znowu przez płaskie otwory i jesteśmy w Warszawie. Jest zaawansowana noc. Żadnych pociągów, ale za to pełno dużych i kolorowych autobusów. Autobusy śpią. Niebo nad Warszawą jest bardzo wysoko. Wyżej niż w każdym innym miejscu. Zimno. Jeden, jedyny kierowca siedzi na taborecie obok pojazdu. Niepytany o nic, mówi, że prędzej mu kaktus wyrośnie, niż on się stąd ruszy i że do rana nic stąd nie odjedzie. Mówię mu na to, żeby pocałował się w trąbę. Chodzimy po warszawskiej Starówce, która zmienia się w gdańską Starówkę i pachnie morzem. Podchodzi do nas szczupły, wysoki blondyn i proponuje nocleg dla nas za 100 złotych. Mówię mu, żeby pocałował się w trąbę. Na środku Starówki stoi bardzo mały dworzec z bardzo małą kasą. Dowiadujemy się tutaj, że odjeżdżają z niego tylko bardzo małe pociągi na bardzo krótkich odcinkach. Decydujemy się jechać do Nasielska, bo będzie się bliżej Olsztyna. 
               W Nasielsku jest noc w głębokości węgla kamiennego. Zlewa się z niebem i z ziemią. Idziemy po omacku. Nie widać żadnego budynku, żadnego człowieka. Nie widać siebie. Ciemność nocy ściska za gardło.