poniedziałek, 5 października 2015

Dialekt

Przedwczoraj śniła mi się Prowansja. Była bardzo zadaniowa. Nie mogłam jej dotknąć. Nie wiem, jaką ma skórę, ale poszukiwań trufli nie przerwałam. Mam opory do prawdziwej historii, do samego jej utkania katalońskim jak irracjonalną złością pod koniec dnia. Była wyrazem głodu i niespełnienia. Wszystkie ostatnie sic są tego wyrazem. ABC mierzone od dnia do dnia. Zwyczajne i niezwyczajne ABC. Prowansję na mapie oznaczyłam różową i niebieską kredką kupioną w jakimś starym mieście. Zmiłowanie może przyjść w każdej chwili, a każda może być ostatnią albo pierwszą. Słowo się kończy. Przychodzi taki moment, że słowo się kończy i człowiekowi przestaje wystarczać... To jest ten moment. Natura człowieka, którego potężną potrzebą jest dotyk. ABC znane tylko ze słyszenia. Bladoliliowa lawenda kończy długi spacer a wyspa robi coming out bez rezerwacji. Wchodzę w życie, mam miejscówkę. Parska śmiechem, lecz upina wrzosowe wstążki. Początek jesieni. Oglądam już kalendarze z Prowansji. Zakładam bliskość przez jedyne „mam cię na oku”. Podnoszę rytuał jak rolnik grudę ziemi w polu. Jak pełnoprawna właścicielka wzgórza.