wtorek, 11 października 2016

Obraz znad morza

Melodia fal wprowadzała mnie w nastrój stworzenia czegoś niezwykłego, a jednocześnie zapragnęłam uwiecznić tę chwilę w jakiś sposób. Pierwszy raz w życiu
wyruszyłam ze sztalugami i setkami przeróżnego oleju na plażę. Jeszcze przed dotarciem na miejsce, byłam szczegółowo ubrudzona i pachniałam farbami jak stary malarz. Malowanie zajęło mi cztery dni, od świtu po ciemną noc. Na moim obrazie było morze zimne i smutne. Dominował kolor stalowy, zieleń czaiła się u horyzontu, a niebieski połyskiwał tylko w miejscach silnego nasłonecznienia. W efekcie; morze u mnie było swego rodzaju wyrocznią, potęgą, która wcale nie musi się przymilać, byśmy ją polubili. Morze nas nie zalewa nie dlatego, że nie ma tyle wody, ale dlatego, że nie chce. Morze nigdy nie wyschnie, a jeśli nawet, to pokłady soli zasypią nasze oczy i żołądki, i tak tego nie przeżyjemy. Morze cały czas mówi do człowieka, zwraca się do niego i nawołuje go. Kiedy człowiek nie staje przed nim i nie oddaje mu właściwego szacunku przez zachwyt lub strach, morze irytuje się i zaczyna ryczeć. Pokazuje swoje fale jak goryl pierś, staje na ogonie jak kobra, rzuca się jak krokodyl i szczerzy zęby jak tygrys. I wystarczy, że jakieś dziecko w tym czasie powie: „Mamo, patrz, jakie wysokie fale! Jakie morze jest piękne!” A morze już się uspokaja i tonuje swój ryk w niezadowolone pomrukiwania. Na moim morzu namalowałam dziesiątki ćwiartek arbuza. Były arbuzy bardziej i mniej dojrzałe: krwistoczerwone, ociekające sokiem i leciusieńko różowe, jak niepobudzona dziewczyna. Cząstki arbuza pływały po morzu jak statki i okręty, bo pochodziły z różnej wielkości owoców. Unosiły się wraz z falami, były od nich zależne jak żona od męża. Gdyby je wyrzucić na ląd, nawet by nie drgnęły. Ale tak... W oddali nad morzem lśniło potężne słońce w kolorze tryskającego dorosłością arbuza. Wyglądało jak wielka połówka tego owocu. W jego promieniach powtykane były arbuzowe pestki, bo było to słońce piegowate. Po lewej stronie, w miejscu gdzie morze wychodziło z kartki, pestkowy deszcz ze słońca wpadał litrami do morza zwiększając jego objętość i topiąc się w przestworzach. Niech świat się dowie, że morze pomieści każdego, ale nie odda nikogo. Wyglądało to tak, jakby ktoś fruwał nad morzem z ogromną papierową torebką i w pewnym momencie całość w dół. Niektóre ćwiartki arbuza wyciągały w górę swój czerwony miąższ, żeby pestki wleciały do ich otworków. Inne kładły się na boczki i pieściły z wodą, aby wypłukać część swych pestek, wtedy może los przydzieli im nowe, takie od słońca. Do jednej wpadła pestka od słoneczka. Zareagowała kilkoma orgastycznymi drgnięciami i głęboko oddychając, udawała, że nic się nie stało. Zdradzał jedynie ją środek jadalny owocu, który spąsowiał po same brzegi. Jej stosunek ze słońcem przerwała biała piana wyrzucona z jelit morza, które zazdrosne o swój arbuz, nie pozwoliło na dalszą kopulację. Słońce próbowało jeszcze dogonić stateczek i oddało kilka pustych promieni, które wpadły w przepaść i zespolenie się nie udało. Na brzegu namalowałam zostawioną przez kogoś chustkę w wielkie arbuzy, ale jeszcze bardziej czerwone i agresywnie głodne słońca. Obok para czerwonych, plastikowych klapek i ślad stóp idących w morze. Malowałam obraz cztery dni, klapki zabrała dziwka po przejściach, a chustkę zabrał wiatr. Piasek był u mnie zielony, zielone były kamienie, zieleni nie było w ogóle. Miałam na ramionach popękaną skórę, sól na języku i tęsknotę w oczach, że obraz już się kończy. Z efektem mojej pracy zawędrowałam na deptak, żeby ocenić moje dzieło w relacji do sprzedawanych tam przez profesjonalistów i przez sprofesjonalizowanych amatorów. Stałam dziesięć minut, kiedy podszedł do mnie człowiek w ciemnych okularach i zapytał się, ile za to chcę. Pomyślałam, że kpi ze mnie i odczytałam to jako: ”ty, szmato, zabieraj te swoje śmieci i zmiataj stąd. Chcesz być malarką po jednym obrazie? Jak mogłaś ty przypieczona kuro przydreptać tu i psuć widok?”. Atakując, więc dla samoobrony, odpaliłam mu, że pięć tysięcy. Kiedy po chwili stałam na deptaku bez mojego pierworodnego obrazu i z plikiem pieniędzy w garści, czułam jedynie żal, że nie mam już mojej olejnej pieszczoty koło siebie. Pieniądze wydawało mi się, że nie należą do mnie, tylko do morza, do morza, do morza. Piotr wrócił z Amsterdamu nazajutrz.

- Wiesz, namalowałam obraz, który sprzedałam natychmiast za pięć tysięcy - powiedziałam
mu, gdy wtulał się stęskniony we mnie.

- Chcesz powiedzieć, że mamy nareszcie forsę?

- Tak, ale jak sądzisz, ja mam talent artystyczny?

- Tak, bez wątpienia, artystyczny. Czarować to ty potrafisz. Każdego.

- Kochasz mnie?

- Pokaż te pięć tysięcy... Oczywiście, że cię kocham i nie musisz niczego wymyślać. Najważniejsze, że jesteś.

Piotr liczył szmal, kiedy ja szłam plażą, kąsana przez znajome słońce. Pomyślałam, że nie chcę już mieszkać z Piotrem. Wolę zamieszkać z morzem na samym dnie jego pałacu. I łykać czasami pestki arbuza i dotykać samych końców promieni. A może morze mnie pokocha?