czwartek, 6 kwietnia 2017

Popołudniowy latawiec

Pachniało akacją w momencie kichania, ale te chwile były tak rzadko... Może więcej było łez po czerwonej cebuli idealnie pasującej do bluzki sąsiadki. Sąsiadka miała klasę i stawiała buty na klatce schodowej. Miała też różowy beret i zmęczonego psa. Jej pies nie miał butów i beretu. Sąsiadka nie była nigdy zmęczona. Zmęczone bywało niekiedy niebo od ciągłego widoku ramion wyciągniętych w geście rozpaczy i opadniętych w porach szczęśliwości oraz bycia na haju. Sąsiadka nigdy nie była na haju. Pies sąsiadki... no zdarzało mu się. W kościele byli wszyscy, ale kościół był pusty. Było w nim chłodno. Ale nikomu nie było zimno. Jeden człowiek ocierał pot z czoła różową chusteczką. To się też zdarza. Szkoda tylko, że to była moja chusteczka. Nie mam nigdy przy sobie chusteczek. On musiał ją wyciągnąć z mojej szuflady. Dziwne, bo on nigdy nie był u mnie w domu. Ale bywał za to pies sąsiadki. Jemu nigdy z gałów dobrze nie patrzyło. Nigdy nie patrzyłam w jego gały. Wiem, że to on zaniósł w pysku moją chusteczkę dla owego człowieka. Przyniósł ją przed bramy majestatu, aby obmyć swoje winy. Raz szczeknął o raz za dużo. I tak wybaczą mu. Wypomną przy następnej kadencji. Dostanie dożywocie w schronisku i metalową miskę. W czasie amnestii zasiądzie z sąsiadką do wspólnego stołu. Ale stołu nie będzie, bo sąsiadka ma ławę szwedzką. Sabaka będzie podbiegać do ławy i częstować się suto zastawioną czerniną w lombardzie. Czernina z kaczki, którą upolował człowiek ocierający czoło w kościele. Kaczka nie była zaczarowaną żabą, ale żaba była zaczarowaną kaczką. Księżniczek nie było, bo to dramat. Ale nie Witkacego, bo on nie żyje. Żyje za to pies sąsiadki; czarne, kudłate bydle. Żyje też sąsiadka w berecie. Są sklepy z beretami dla sąsiadek. W kościele był spokój i piękny ołtarz. Modlitwa wzniosła, jakże serdeczna w same dłonie Pana. Czy dłonie Pana Boga płaczą? A może być odwrotnie? Odwrotność może dotyczyć tylko losu sąsiadki – zamiast ławy szwedzkiej kupi sobie duży taboret. Taboret jest podstawą, jeśli chce się wieść życie plotkarza lub podsłuchiwacza. Sąsiadka jest głucha, bełkocze ni z gruchy ni z pietruchy, ale podpatrzyłam ją, jak przymierzała swój gruby tyłek do taboretu w słoniki w sklepie z meblami kuchennymi. Nie widziała mnie, bo byłam jej zmorą od zjedzonych w zbyt dużych ilościach duszonych grzybów. Dusiłam ją przez te grzyby jak przez okno i zdążyła uciec. Kościół wydawał się znacznie większy niż w poprzednią niedzielę. Wiem, bo poprzedniej niedzieli nie byłam. Ścigałam się z kotem z zalanej piwnicy na hulajnodze. Kościół ma kochany zapach, bo kościół ma duszę. We mszy można uczestniczyć i można ją przeżyć w odrętwieniu. Jedno i drugie ma taką samą wartość. Wartości nie mają kolczyki tej z prawej nawy, bo pochodzą z lewego przemytu jej duszy. Może być też prawy przemyt o życie albo śmierć, albo przetrwanie do śmierci na następnym przystanku. Ja nie wysiadam, bo jeszcze nie wsiadłam. Ja stoję w kościele na wprost ołtarza. Ci, których znam, stoją po mej prawicy. Czuję przez ścianę ich obecność, jak zakładają się o konia na biegunach na ruskim targu, że mnie dziś w kościele nie ma. Przed kościołem małe dziecko biega z patykiem bez lizaka i krzyczy: ”głupi kawał”. Słoniny nie można jeść w post. Postu nie zachowują wszyscy katolicy. Wszyscy katolicy chodzą do kościoła. Nawet w małych wioskach są kościoły. Popyt na słoninę w ostatnich latach bardzo zmalał. Za kościołem jest najbardziej zielona łączkowa łąka. Nad łąką jest niebo z książek dla dzieci. A dzieci piszczą biegając wśród koniczyny i bawią się w berka. Mężczyzna pokazuje mi największy latawiec świata. Jest we wszystkich kolorach możliwych i we wszystkich niemożliwych, i w jeszcze jednym, którego nikt poza nami nie zna. Beret sąsiadki jest różowy. Niektóre kobiety zaczynają nosić nakrycia głowy już wczesną jesienią. Uodparniają się w ten sposób na życie w krzywym zwierciadle. Wydano ostatnio wszystkie katalogi mody o beretach. Latawiec poszybował szybciej niż moja myśl o nim, ale nie było ani wiatru tego dnia ani dmuchawców na tej łące. Bo ta łąka jest najbliżej kościoła, w którym ołtarz lśni lukrową polewą i zlewa się oddech z mszałem. Latawiec przylgnął do nieba jak tapeta do ściany, jak klamka do drzwi, jak sąsiadka do psa, jak pies do miski, jak bieguny do konika, jak targ do Ruskich, jak Polska do biedy, jak bieda do Polski. Tylko mały kawałek latawca pokryty jest folią, żeby akurat ten fragment bardziej się błyszczał i przykuwał uwagę, odwracał uwagę od reszty. Na samym końcu latawca jest jeszcze parę centymetrów nie zakrytego nieba. Ma ono kolor dalekiego granatu, mimo letniego popołudnia. Latawiec przesuwa się jak żółta łódź podwodna, a my biegniemy bez tchu (który został i gra z dziećmi w berka) za nim i wachlarz jego piękna przeplata się z naszymi rzęsami. Chwila szczęścia słodka jak krew w ekspresie stóp za latawcem. Dzisiaj nie ma już lata. Zima surowo obeszła się z łąką. Niebo nad nią szare z załzawionym okiem od mrozu. Ale ja i tak wiem, że był na tym kawałku wszechświata latawiec. Posklejany z resztek bibuł ze sklepów papierniczych całego globu. A wstążkę z moich włosów do jego oka wpiął sam Bóg.