Pozostawałam zawsze w nurcie fowistycznym uważając kolor za
literacki głos. To był bardzo intensywny czas; zaczął się gwałtownie i
gwałtownie skończył, bo ludzie bojący się zmian, boją się wiatru. Wielką sztuką
jest jednak pisanie o niczym, bo jest ono bardziej porywające swoją
niemożliwością spełnienia, złotem plaży ciekłego ekranu z pulsem jednak żywej
istoty, bez narzekania, biadolenia i obarczania swoim życiem. Wypełnienie
pustego pola swoją bliskością i ciepłem oddanym klawiaturze, jakby była tego warta.
Klawiatura to bliskość, którą chciałaby poczuć jakaś dłoń, ale nie poczuje, bo
czasy wirtualne sprawiły, że ludzie pod jednym dachem są sobie obcy, a ludzie
oddaleni o lata świetlne są sobie bliscy. Komputer zastąpił kominek. Ekran
drugą twarz. Dotyku nie zastąpiło nic. Dla wielu samotnych życie wirtualne
stało się nadzieją, uśmiechem chociaż jedynym w ciągu dnia. Możliwością
spotkania kogoś, kogo nie można wypatrzeć w witrynach sklepów, w parku między
alejkami, w oknach pociągu, w ciasnotach autobusów. Trzeba mieć świadomość
własnej wartości i niepowtarzalności, by pozwolić reżyserowi szperać w swoich
liniach papilarnych. Utrata wierności samemu sobie jest utratą tożsamości. Po
znacznym ubytku pamięci, strażniczki naszej świątyni; stajemy się kombinacją wyobrażeń
o nas samych. Można poczuć wzruszenie nieba na rzęsach i zatańczyć z nim, jeśli kot się gdzieś nie zaczai przy
trzepaku.