poniedziałek, 8 czerwca 2015

Agnozja bon mot

Na pewnej głębokości nie sposób ze mną rozmawiać. Powody główne dwa. Trzeba nie mieć instynktu samozachowawczego, by odsłaniać się w przerwie na kawę. Zaspokajanie czyjejś ciekawości nie jest zaspokajaniem moich potrzeb. Do tego trzeba dołączyć czas, energię i jakieś emocje, jeśli nie jest się betonem. Uchem też nie chcę być dla każdego i komplementy, że jestem osobą, której chce się powiedzieć wszystko, nie działają na mnie odkąd ścięłam warkocz (do dziś tego żałuję, bo był baaaaaardzo długi). Istnieje taka grupa osobników, która potrzebuje kubła, by się oczyścić. Mogą mówić w nieskończoność, wciągać w swoje problemy jak w bagno, infekować czyjąś przestrzeń mnogością swoich energetycznych wpadek. Efekt zawsze taki sam; oni po takiej rozmowie czują się lepiej, słuchacze-wspieracze zazwyczaj gorzej. Nie buduje to w jakiś konstruktywny sposób żadnej głębszej relacji, a jeśli to krótkotrwale na miarę życia konkretnego problemu. Kiedy siedzimy z koleżanką na samotnych krzesełkach, bo stolik pod kawę odszedł do innej, spada deszcz przeświadczeń, że nie rozpoznajemy już znajomych twarzy. Znajomych uliczek też i paru zapachów jeszcze, a parę słów znaczy kompletnie co innego niż znaczyło. Teoretycznie z koleżanką taki stan rzeczy znieść łatwiej, a już na pewno pod rękę można pójść na terapię. Jednak to, co zastygło, już się nie ocknie a istnienia wciśniętego w padół łez bez otarć wydobyć się nie da.