sobota, 16 lipca 2016

Przykazanie folii

Idę przez las pokryty srebrną folią, bardzo trzeszczy. Jest to najbardziej błyszczący las ze znanych mi lasów. Odnoszę wrażenie, że jakiś elf biegnie przede mną i w pośpiechu okrywa królestwo zieleni folią, żebym go nie zniszczyła. Nieoczekiwanie natrafiam na wielki kopiec liści, który niczym nie jest przykryty. Chcę się na nim położyć, bo mam ciężką głowę i wierzę, że to mi przyniesie ukojenie. Kładę się i w tej samej sekundzie spadam w dół, bez chwili na zadumanie. Tkwię w oceanie liści, moje ręce i nogi są zdrętwiałe, nie mogę nimi poruszać w żaden sposób. Boję się śmierci, ale jednocześnie nic nie mogę zrobić, by jej zapobiec. Mam usta pełne liści, które są bardzo wilgotne i poją mnie swym liścianym nektarem. Myślę o tych liściach, że są głupie, bo mi potrzeba powietrza, a nie wody. Nigdy nie wiadomo, który żywioł może zabić, a który może ocalić. Słyszę odliczanie, to już koniec. Kiedy pada pięć, to po nim może być już tylko cztery, trzy, dwa, jeden, śmierć; jakaś siła wydostaje mnie z tych kleszczy, przy zachowaniu mojej całkowitej bierności. To elf - mały, zielony, zarośnięty i śmieszny, z błyszczącymi oczami. ”Nie zasłużyłaś na śmierć. Dlaczego się poddajesz?”. Elf niknie szybko, tak jak się zjawił. Wiem, że na drugi raz już mnie nie uratuje. Ale wiem też, że będę o tym zawsze pamiętać i że dostałam drugą szansę. Otrzepuję liście i pospiesznie idę przed siebie. Zauważam, że nie ma już srebrnej folii, tylko przeźroczysta, jak z poprzedniego snu. Zawracam, żeby zobaczyć, gdzie skończyła się ta srebrna. Wracam na sam skraj lasu, ale folii srebrnej po prostu nie ma. Myślę, że była przygotowana do pieczenia, ale mi się zwyczajnie upiekło i uczty nie będzie. Nie będzie też spaceru dzisiejszego snu po lesie, bo moje wszystkie fazy śnienia przemokły i Morfeusz kicha już nadziębiony. Odwracam się, idę do światła. ”Zawsze idź do światła” -mówię sama sobie. Pod nogami widzę ogromny granatowy ręcznik frotte. Podnoszę go, a on się rozpada na tysiące kawałeczków. Nie przejmuję się tym, bo wiem, że dam sobie radę w życiu bez ręcznika, mam tylko obawy, że świat się w końcu udławi przełykaniem takich ręcznikowych odpadków. Na stertę tych frotte cząstek napada para ludzi, których znam z realnego życia i których bardzo nie lubię. Wciskają sobie zwłoki ręcznika do kieszeni, upychają, gdzie się da. Część zjadają. Rzygają obok sterty i duszą się przy tym kneblem z ręcznika. Wygląda to jak mord w czasie hiszpańskiej inkwizycji. Obserwuje to wszystko mała mrówka, która ma oczy wielkie jak piłki tenisowe, nie ze zdziwienia, tylko urodziła już się taka felerna. Jestem zmęczona, siadam na murawie. Rozmawiamy z mrówką o ludzkich i mrówczych namiętnościach, o problemach gospodarczych, o bezsensownej śmierci głodujących w Etiopii. Mrówka wyznaje mi, że w młodości wierzyła w sens mrówczej pracy, teraz gdy jest już dojrzałą mrówką miotają nią szalone wątpliwości. Przed oczami przebiega dławiący się mężczyzna granatowym ręcznikiem frotte, wybałusza gałki do nas, pieni się ryczy, charczy . Zastanawiam się, czy mu pomóc, ale on galopuje dalej mijając świat według snu.