środa, 13 lipca 2016

Faza folii

Jestem w szklanym długim domu jednopiętrowym. Jest w nim sucho, ale przyjemnie. Dookoła pełno ludzi, którzy mnie znają, ale których ja nie znam.To jest chyba jakieś przyjęcie. Ktoś mnie o coś prosi. Wszyscy są przekonani, że ja dużo mogę i wiele spraw załatwię, jeśli będę chciała. Nie wiem, skąd to przekonanie i skąd wzięli się ci ludzie. Cały dom jest oszklony, zamiast ścian są okna. Wielkie okna. Ale wcale nie mają szyb.We framugach naciągnięta jest folia. Dziwne, że nie wiedziałam o tym wcześniej. Tylko drzwi na taras są ze szkła. Nareszcie udaje mi się je otworzyć. Ale z powrotem nie mogę już ich zamknąć, bo między framugą a drzwiami wrósł momentalnie żywopłot. Drzwi wykoślawiły się i odkształcały jeszcze mocniej, gdy usiłowałam je zamknąć.
- Nie mogę na siłę ich zamknąć, wtedy stracę łączność ze światem. Pozostanę w tej cieplarni, która nie jest wcale moim domem!
- Można wyciąć żywopłot, wtedy zamkniemy drzwi bezproblematycznie - mówi facet w garniturze, którego nie znam, a który mnie zna.
- Ależ to istny cud, że żywopłot wrósł się we framugę tak natychmiastowo i że drzwi się wypaczyły! - jestem bardzo zadowolona.
Przenoszę się w okres późnej podstawówki. Wchodzę do wieżowca i staję przed windą. Mam na kartce adres, z którego wynika, że jadę bardzo wysoko. Wychodzę z wieżowca, żeby zobaczyć, gdzie to jest, ale” tam”jest w chmurach i nic nie widać. Wchodzę ponownie do wieżowca. Stoję dwie godziny przed windą, a ona jeździ w tę i z powrotem, ale jej drzwi w ogóle się przede mną nie otwierają. Wychodzę znowu. W górnej otchłani nic się nie porusza,tak jakby tam, gdzie jadę, nic nie było, a jednak jest, bo mam adres. Wracam. Mija pół godziny i winda zatrzymuje się. Jest bardzo mocno oświetlona. Temperatura jej pomieszczenia to mocny minus, opary zimnego powietrza wydzierają ku mnie. Odwracam się i nie wsiadam. Wychodzę przed wieżowiec, podnoszę głowę i widzę w niebie powtykane małe główki, które do mnie wołają: Nie bój się! Chodź do nas!
- Boję się jeździć windą! To za daleko! – odkrzykuję im.
- Tylko przekrocz granicę. Przejdź na naszą stronę. To wcale nie jest daleko. To jest tylko jeden krok. Zamknij oczy, a my po chwili odbierzemy cię na górze.
Wchodzę do wieżowca, nie czekam na windę. Tym razem ona czeka na mnie. Zimno styka się z normalnością klatki. Odwracam się po raz drugi.
- Nie bój się. Tu jest fajnie. Będziemy się bawić. Będzie wesoło. Tu nic nie boli. Tu nie ma kłopotów.
Winda i tym razem na mnie czeka. Podnoszę nogę, ale nie robię kroku. Nie chcę wcale tam jechać. Wychodzę energicznie, nie odwracam się i nie podnoszę głowy w górę. Nie chcę ich już widzieć. A kiedy ja się nie patrzę na nie, one mnie wcale nie wołają. Biegnę do miejsca, gdzie leży dużo przeróżnych kwiatów. Robię z nich bukiety, a kobieta mnie chwali, że mam talent i powinnam to robić zawodowo. Kolorowe, kolorowe, kolorowe... tak, kolorowe... gerbery, frezje, irysy, bratki, goździki, róże... Pamiętam, że tu kiedyś stało pomieszczenie z ujemną temperaturą, gdzie można było odcinać głowy mutantom - skrzyżowaniu świnki morskiej ze szczurem, z korpulencją świstaka górskiego. Były czarne, rude i białe. Ten biały ugryzł kiedyś moją córkę. Ślad nie był duży, ale bałam się. Niepotrzebnie siedziała razem z nimi na wersalce i przytulała tego białego.Mówiłam jej, że to dzikie zwierzę. Można je pozbawić życia tylko w pomieszczeniu z metalowymi przedmiotami i o bardzo niskiej temperaturze. Trzeba mieć do tego siekierę z masywnym trzonem. Giną przez obcięcie głowy. Skaleczenie od początku wyglądało na zabliźnioną już rankę. W zasadzie na głębsze otarcie. Czy nastąpił kontakt z krwią? Bukiety robiłam tej samej wielkości - małe, ale piękne.